Pilot i jego samolot spoczywali pod ziemią 71 lat

Ziemia wokół wraku była przesiąknięta paliwem i olejami z roztrzaskanej maszyny. Z wykopu, głębokiego na 5 metrów, wyjęto w sumie 2 tony części "stukasa”
Ziemia wokół wraku była przesiąknięta paliwem i olejami z roztrzaskanej maszyny. Z wykopu, głębokiego na 5 metrów, wyjęto w sumie 2 tony części "stukasa” Tomasz Jefimow
Były dumą Luftwaffe. Nurkując, budziły przerażenie. Jedna z maszyn spadła na pole i wbiła się głęboko w ziemię. Dopiero teraz odkryto miejsce katastrofy

Z tych, co pamiętają katastrofę, zostało nas we wsi tylko trzech - mówi Jan Żywiec z Krościenka Wyżnego. Wspomina tamten dzień. 12 lutego 1944 roku. - Wcześniej nic się nie działo, panował spokój. Od czasu do czasu przeleciał samolot na pobliskie lotnisko. Ale wtedy było inaczej. Od rana samoloty co rusz przecinały niebo. Startowały, lądowały, pikowały.

- Tu, na tej całej przestrzeni, nie było wtedy tylu drzew, co dzisiaj - tłumaczy Jan Żywiec. - Pola ciągnęły się aż do lotniska. Widzieliśmy wszystko dobrze. Nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje, skąd ten ruch - opowiada. Ciekawość młodego chłopaka wygnała go z domu. W powietrzu dosłownie huczało. Maszyny wylatywały z lotniska, leciały na zachód, w kierunku dużej dębiny, później wracały, kołowały, nurkowały, potem znów podnosiły się. - W pewnym momencie widzę, że jeden poleciał w dół i na tym się skończyło. Uderzył w ziemię i tylko słup ognia wzniósł się nad polem - wspomina Żywiec.

Starsi debatowali, co się mogło stać. - A my, małolaty - bo obserwowałem to wszystko z Szymkiem Haliszkiem, synem sąsiadów - pognaliśmy w to miejsce. Płomieni nie było, tylko osmolona końcówka kadłuba wystawała z ziemi jakieś dwa metry do góry, urwane skrzydła były odrzucone na bok - mówi. Przyglądali się tylko chwilę, bo zaraz pojawili się Niemcy i kazali się wszystkim wycofać. - Krzyczeli, żebyśmy się zanadto nie zbliżali. W pewnym momencie znowu buchnął ogień, powstał taki żar, że poczuliśmy go, stojąc na górce. Niemcy nas szybko stamtąd przegonili. W domu lanie dostałem, bo wróciłem cały zabłocony, a buty, drewniaki, miałem od spodu przesiąknięte na wskroś - wspomina tamte wydarzenia pan Jan.

Zdarzenie utkwiło w jego głowie na długo. - Byłem dzieciakiem, więc pewnie to, co zobaczyłem w tamto zimowe przedpołudnie, odebrałem mocniej niż dorośli. Bo nigdy wcześniej w życiu nie widziałem takiego ognia - dodaje. Po latach przyjechał do niego Lesław Wilk, pasjonat historii lotnictwa, współtwórca Prywatnego Muzeum Podkarpackich Pól Bitewnych w Krośnie. - Zapytał mnie, czy mogę wskazać miejsce, gdzie spadł bombowiec. Pomyślałem: to dobrze, że ktoś zajmie się wyjaśnieniem tej katastrofy - mówi.

Pochowany wraz ze swoim samolotem

Bombowiec nurkujący "Ju 87 Stuka"

to propagandowy symbol potęgi niemieckiego lotnictwa. Montowane na skrzydłach syreny i rurki na bombach sprawiały, że pikującym "stukasom" towarzyszył przeraźliwy dźwięk. Skojarzenia, które budził, wywoływały panikę. Niemcy stosowali te maszyny jako element wojny psychologicznej. Wykorzystano je w kampanii wrześniowej w Polsce, a także przeciwko Francji i krajom Beneluksu oraz podczas operacji "Barbarossa". Od 1936 do 1944 wyprodukowano
6,5 tys. różnych wersji tego samolotu

Lesław Wilk o lotniczej katastrofie w Krościenku Wyżnym dowiedział się ponad 10 lat temu. I od tamtej pory historia nie dawała spokoju ani jemu, ani Piotrowi Kiełtyce, z którym wspólnie stworzyli muzeum. - Temat dojrzewał do chwili, gdy jeden z przyjaciół podesłał nam trzy zdjęcia, wyszperane na eBayu - mówi Lesław Wilk.

Jedno z nich, opisane: "Krosno, styczeń 1944", przedstawiało lotnika. Dwa kolejne, jak mogli przypuszczać, były zrobione w miejscu katastrofy. - Na fotografii widniał krzyż rumuński ze "skrzydłami Ikara" wyrastającymi z ramienia i tabliczka z napisem, który w tłumaczeniu na język polski znaczył: "tu zginął sierżant sztabowy Ioan Clop, urodzony w 1921 roku, zginął 14 lutego 1944 roku, pochowany w tym miejscu wraz ze swoim samolotem" - opowiada Wilk. Ten swoisty pomnik, postawiony zapewne przez kolegów poległego pilota, nie przetrwał długo. Szczątki samolotu i uwięzione w kabinie ciało pozostały, wryte głęboko pod ziemią.

- Była wojna, śmierć żołnierza w tamtych czasach nie była czymś niezwykłym - tłumaczy Piotr Kiełtyka.

Wydostanie wraku, ważącego kilka ton, nie było łatwe. Lutowy mróz ściął wszystko, wiosną przyszły roztopy, lecz front przybliżał się coraz bardziej i niedługo później, w lipcu 1944 roku, na pobliskich górach pojawiły się wojska radzieckie. Ale katastrofa wryła się w pamięć krościeniaków. W ich przekonaniu, młody pilot, który zginął w Polsce, musiał być synem ważnej osobistości. Generała albo arystokraty. Jak opowiadali, ojciec przyjechał złożyć wieniec na tym symbolicznym grobie. Miejscowi wspominali też, że gdzieś w drugiej połowie lat 40. albo na początku lat 50. pojawiła się we wsi matka lotnika. Szukała kogoś, kto podejmie się odkopania samolotu. Nikomu nie udało się jednak dotrzeć do wraku. A miejsce katastrofy stało się znów uprawnym polem, jak grunty dookoła. Gospodarze sadzili tam ziemniaki, siali zboże. I opowiadali, że jeszcze długo spod pługa wychodziły fragmenty samolotu. W czasie głębokiej zimowej orki cała rola aż się skrzyła od duralu.

Skąd rumuński pilot nad polem w Krościenku?

W Krośnie w czasie wojny funkcjonowała tzw. Luftschule Stuka. Niemcy szkolili lotników, którzy później latali na samolotach "Ju 87 Stuka". Korzystali z zapasowego lotniska w pobliżu Krościenka. - Mamy zdjęcia z okresu wojny, z formacjami junkersów na tym lotnisku. Ten teren był ich poligonem, który stanowił cel w czasie lotów ćwiczebnych - tłumaczy Wilk.

Rumunia, która od 1940 roku była sojusznikiem III Rzeszy, kupiła w Niemczech blisko 150 "stukasów". Lotnicy przygotowywani do ich pilotowania kwaterowali w okolicy Pustyn i Krościenka Wyżnego. - Pojawiały się tu ekipy liczące najczęściej kilkunastu pilotów, którzy w ciągu paru miesięcy przechodzili cały program szkolenia - opowiada Wilk.

Bombowic "Ju 87 Stuka" był specyficznym samolotem. Nurkując, osiągał prędkość 600 km na godzinę. To dlatego, gdy uderzył z impetem, prawie pionowo, w podmokły grunt, zarył w zmienię na głębokość kilku metrów. Junkersy miały automatyczny system wyprowadzania z lotu nurkowego - przeciążenia na tych samolotach były tak duże, że piloci tracili przytomność. - Ten system miał stanowić ochronę w takich sytuacjach - tłumaczy Wilk. - Sądziliśmy, że nie zadziałał. Ale dopiero odkopanie szczątków samolotu zweryfikowało nasze przypuszczenia. Prawdopodobna przyczyna katastrofy była inna.

To była wersja Dora 1

5 listopada Lesław Wilk i Piotr Kiełtyka wraz z miłośniakami militariów i wolontariuszami ze Stowarzyszenia Eksploracyjno-Historycznego "Galicja", pod okiem archeologów i kamer programu "Było... nie minęło" z TVP Historia, rozpoczęli operację wydobycia wraku. Poprzedziło ją wiele formalności, m.in. uzyskanie pozwolenia od wojewódzkiego konserwatora zabytków i wojewody w sprawie prac ekshumacyjnych.

- Policzyłem, że musiałem mieć ustalenia i decyzje od 23 instytucji, urzędów i firm - informuje Wilk. Pierwszym krokiem było uzyskanie zgody właściciela gruntu. - O dziwo, nie trzeba było go przekonywać - mówi Piotr Kiełtyka. - Ten pan czuł potrzebę, że trzeba to zrobić. Że nie godzi się, żeby człowiek leżał w niepoświęconej ziemi. To był dla nas główny cel tej akcji. Wydobycie szczątków samolotu było tylko dodatkiem. Cały jeden dzień pracowali z georadarem, użyczonym przez państwową Wyższą Szkołę Zawodową.

- Skanowaliśmy teren, żeby nie wchodzić w ciemno. Te prace pozwoliły nam ustalić obrys maszyny, kąt, pod jakim znajdowała się pod ziemią - relacjonuje Kiełtyka.
Po wytyczeniu obszaru eksploracji na pole wjechała niewielka koparka. Zdjęła pierwszą warstwę gruntu. Łopatami powoli i delikatnie odsłaniano kolejne.Pierwsze znaleziska zaczęły się pojawiać na głębokości ok. pół metra. Wykrywaczami metalu sprawdzano każdą łyżkę ziemi. Urządzenia piszczały raz po raz.

Po dwóch dniach mieli już kilkaset szczątków bombowca. Najmniejsze miały wielkość pudełka od zapałek. Ale były też zachowane w całości elementy, jak np. skrzydłowy karabin MG 17 czy pancerne opłytowanie chroniące strzelca-radiooperatora. Udało się też dokładnie określić typ junkersa. - To była wersja Dora 1, świadczy o tym zarówno kaliber karabinu, jak i element znajdujący się na sterze, tzw. wyważenie masowe, zainstalowane pod charakterystycznym kątem, które pozwalało pilotowi wyprowadzić bombowiec z nurkowania - tłumaczy Piotr Kiełtyka.

W kolejnych dniach wykopaliska odsłaniały kolejne szczegóły katastrofy. Odnaleziono silnik potężnej maszyny (jego waga to ponad 600 kg) i rozbitą bombę ćwiczebną. - Pilot startował z betonową atrapą, podwieszoną do kadłuba. Miał zrobić 3-4 kręgi, nabrać wysokości, zrzucić ładunek w wyznaczonym miejscu i bezpiecznie wylądować - opowiada Piotr Kiełtyka. Nie wiadomo, dlaczego bomba się nie odczepiła podczas nalotu. - Ale pewne jest, że z takim obciążeniem samolot nie miał szans wyjść z lotu nurkowego - dodaje Kiełtyka.

Badacze liczyli się z tym, że po ponad 70 latach znajdą jedynie kawałki kości załogi bombowca. Tego, co wydarzyło się w ostatnim dniu, nikt się nie spodziewał. W zniszczonej kabinie pilota, do której dotarli, znajdowały się ludzkie szczątki, zachowane lepiej, niż przypuszczano. - To był wstrząsający widok - przyznaje Piotr
Kiełtyka. Lesław Wilk tłumaczy, że rozłożeniu tkanek mogły zapobiec rozlane oleje. Wojskowy kapelan odmówił modlitwę. Szczątki przekazano do prosektorium.

- Przygotowaliśmy miejsce pochówku na cmentarzu wojennym w Dukli, ale też skontaktowaliśmy się ze stroną rumuńską, być może uda się odnależć rodzinę pilota - dodaje Kiełtyka. W kieszeniach wojskowej kurtki być może są dokumenty, nieśmiertelnik. Wiadomo już dokładnie, kiedy nastąpiła katastrofa. Wskazówki zegarka 23-letniego Iana Clopa zatrzymały się na godz. 11.28. Tajemnicą aż do końca pozostawało, czy pilot dwuosobowego junkersa leciał sam. Rozwiązało ją odkrycie oszalowania z desek.

- Jak opowiadali miejscowi, Niemcy po katastrofie próbowali ciągnikiem wyciągnać wrak, ale urwali tylko ogon. Wygląda jednak na to, że dokopali się do fotela strzelca, który siedział z tyłu. Nie udało im się jednak dotrzeć głębiej. Zrobili zabezpieczenie, żeby ziemia się nie osuwała. Liczyli na to, że potem uda się im wydobyć także pilota. Nie zdążyli - mówi Kiełtyka. Teraz krośnieńskich pasjonatów czeka żmudna praca przy katalogowaniu i oczyszczaniu elementow bombowca. Trafi on do muzeum. Będzie unikatem: jednym z sześciu na świecie, które przetrwały do dziś w całości lub w części.

Ewa Gorczyca
NOWINY

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia