Cud pod Świebodzinem. Mija 50 lat od tamtej katastrofy

Michał Olszański
29 maja 1973 r. w Skąpem pod Świebodzinem doszło do katastrofy lotniczej. Rozbił się, po czym wybuchł, sanitarny samolot Morava L-200 - dwusilnikowa maszyna, którą leciały cztery osoby. Za sterami aeroplanu siedział były pilot polskich dywizjonów RAF, dlatego dziś rozmawiamy z uczestnikami wydarzeń sprzed 50 lat.

Pasażerami samolotu byli Jolanta i Janusz Życzkowscy, wraz z roczną córeczką Anią. Był to transport powrotny do Zielonej Góry z konsultacji w Klinice Akademii Medycznej w Gdańsku. Towarzyszyła im pielęgniarka Regina Kleszczewska, a za sterami siedział pilot Edward Jaworski.

Nasza córeczka, Anula, tuż po urodzeniu przeszła ciężką żółtaczkę, która skutkowała porażeniem mózgowym. Jej stan był bardzo ciężki, a w tamtych czasach trudno było o jakąkolwiek pomoc. Szukaliśmy wszelkiego ratunku i dowiedzieliśmy się, że być może znajdziemy go w Gdańsku, u prof. Majewskiej, która zajmowała się zaburzeniami rozwojowymi u małych dzieci. Udało nam się umówić na konsultację – opowiada Janusz Życzkowski.

Do Trójmiasta zabrał ich samolot pogotowia. Po wizycie w szpitalu wrócili na lotnisko w Gdańsku, skąd udali się w drogę powrotną.

- Była piękna pogoda, ciepło, słonecznie. Pilot po starcie zrobił dla nas rundkę nad Gdańskiem. Pokazał nam Starówkę, Zatokę i budowany właśnie Port Północny – wspomina Życzkowski. – Samolot był dość przestronny, to trochę taka powietrzna taksówka. Pilot siedział z lewej strony, ja obok niego. Nasze fotele były obudowane blachą. Za nami znajdowała się kanapa. Na niej, za pilotem siedziała pani Regina, a moja żona za mną. Pomiędzy nimi leżała Anula – tłumaczy.

- W samolocie było bardzo ciepło, więc rozebrałam córkę. Anula była bardzo spokojna, grzeczna, nie wymagała specjalnej uwagi – wspomina Jolanta Życzkowska. – Patrzyłam więc sobie na świat z wysoka i podziwiałam widoki: rzeki jak wstążki, drzewa jak zapałki, od razu przypomniałam sobie wierszyk Tuwima o kurce w aeroplanie. Siedząca obok mnie pani Regina czytała „Kulturę”. Pamiętam, że gdy zerknęłam na gazetę, miała ją otwartą na stronie ze zdjęciem, na którym był samolot w płomieniach, ale zupełnie się tym wtedy nie przejęłam, nie skojarzyłam z tym, że sami jesteśmy w powietrzu… Przecież było tak przyjemnie i spokojnie – mówi.

Lot dobiegał końca. Pilot połączył się z lotniskiem w Przylepie (dziś to część Zielonej Góry) i poinformował, że za kwadrans będzie podchodził do lądowania. Lecieli na wysokości 200 metrów nad ziemią.

- Nagle usłyszałam dziwny dźwięk, jakby ktoś uderzył kamieniem w blachę. Momentalnie zmienił się też odgłos pracujących silników. Monotonny warkot przestał już być monotonny. A samolot zaczął zachowywać się niestabilnie – opowiada pani Jolanta. – Spojrzałam na skrzydło. Zobaczyłam wylewający się na nie olej, który po chwili zajął się ogniem. Zaczęłam stukać męża w ramię…

Za sterami

Dla pilotującego maszynę Edwarda Jaworskiego (zmarł w 2012 r.) nie była to pierwsza awaryjna sytuacja w zawodowym życiu. Był weteranem II Wojny Światowej, podczas której latał na myśliwcach w (głównie polskich - 315, 317, 302, 308) ) dywizjonach RAF. Odbył ponad 200 lotów bojowych, został odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari, a także najwyższym brytyjskim odznaczeniem lotniczym – Distinguished Flying Cross. Po latach (odpowiednio w 1997 i 2012 r.) miał zostać honorowym obywatelem zarówno rodzinnej Trzebini, jak i Zielonej Góry. Latał od 1937 r. Zaczynał na szybowcach, potem ukończył kurs pilotażu samolotu, następnie był słuchaczem dęblińskiej Szkoły Podchorążych Lotnictwa. Jeszcze 1 września 1939 r. odbywał lot ćwiczebny. Potem udało mu się przedostać na Zachód. Już po przeszkoleniu w Anglii, podczas swojego pierwszego lotu bojowego w 1941 r., wracając znad Francji musiał awaryjnie lądować na angielskim wybrzeżu, miedzy betonowymi słupami przeciwinwazyjnymi. Później jeszcze kilkukrotnie przyziemiał uszkodzonymi w wyniku ostrzału maszynami. Za każdym razem perfekcyjnie. Po wojnie wrócił do kraju, przetrwał szykany UB (obok wielu innych utrudnień odebrano mu licencję pilota). Gdy po odwilży w 1956 roku pojawiła się możliwość odzyskania uprawnień, już w kolejnym roku zawodowo latał w pogotowiu w Zielonej Górze – pierwszym miejscu, w którym mógł zatrudnić się jako pilot.

O wydarzeniach z 1973 r. tak na gorąco opowiadał Janinie Paradowskiej („Kurier Polski”):
„Wstrząsnęło samolotem i nadal słychać było chrobot i stukanie. Wiedziałem już, że to awaria prawego silnika. Wyłączyłem iskrownik, zamknąłem kran paliwa i przestawiłem dźwignię, tak by śmigło ustawiło się w chorągiewkę, bo wówczas mógłbym lecieć na jednym silniku. Ale łopaty śmigła kręciły się dalej tak samo, widocznie zostały przerwane przewody olejowe. Kątem oka zobaczyłem smugę oleju ściekającą po prawym skrzydle. Sytuacja stawała się coraz gorsza. Śmigło stawiało poważny opór. Do chwili ukazania się ognia upłynęło jeszcze kilka sekund. Wydobywające się z silnika płomienie miały ponad pół metra długości. Awaria była poważna. Wiedziałem – muszę lądować natychmiast, choć do lotniska dzieliło nas nie więcej niż siedem minut lotu…”

Przyziemienie

Pan Jaworski powiedział, że gdy tylko znajdziemy się na ziemi, musimy jak najszybciej wydostać się z samolotu, bo prawdopodobnie dojdzie do wybuchu. Opatuliłam córkę i zaczęłam odpinać pasy, by być przygotowaną do ewakuacji. Pani Regina powstrzymała mnie przed tym i być może w ten sposób ocaliła mi życie – opowiada Jolanta Życzkowska. – Ja po prostu nie zdawałam sobie sprawy, jak istotne jest to zabezpieczenie.

Lecieliśmy w kompletnej ciszy. W ogóle nie było paniki. Wiedzieliśmy, jaki fachowiec siedzi za sterami. Był spokojny, opanowany. Po pojawieniu się ognia zaczął przestawiać różne manetki (potem się dowiedziałem że uruchamiał gaśnice, próbując zwalczyć pożar) i rozpoczął podejście do awaryjnego lądowania. Obserwowałem jego czynności i nie myślałem o niczym – relacjonuje Janusz Życzkowski. – No może nie do końca… Na lotnisku w Gdańsku oglądaliśmy wrak samolotu, który miał zupełnie ściętą kabinę. Powiedziano nam, ze wleciał w linię wysokiego napięcia. Tu także była taka linia, wiec mimochodem kontrolowałem, czy zbytnio się do niej nie zbliżamy…

„Po prawej stronie zobaczyłem odpowiedni teren, ale jak dojść do niego? Było to niezwykle trudne” _– opowiadał Jaworski na łamach „Kuriera Polskiego”. „Musiałbym skręcić w prawo, akurat na zepsuty silnik. Tego nie wolno robić, bo samolot może stracić sterowność, a nawet runąć w dół. Ale nie było wyboru. Musiałem skręcić. Użyłem pełnej mocy lewego silnika. Powtarzałem tylko: gaz i zamknąć. Gaz i zamknąć! Aby tylko uniknąć przechyłu na prawą stronę. Przeszedłem nad drogą na wysokości kilku metrów. Wydawało się że to już ostatnia przeszkoda. Przed nami był łan żyta…”_

- Wszystko działo się błyskawicznie, dużo krócej niż opowiadanie o tym. Już prawie wylądowaliśmy, gdy tuż przed nami pojawił się pagórek. Jak się okazało, była to sterta kompostu – opowiada Janusz Życzkowski. – Pilot w ostatniej chwili poderwał maszynę.

_„Czołowe zderzenie byłoby dla nas tragiczne. Jedynym wyjściem było przerzucenie samolotu na prawe skrzydło. Zahaczyliśmy tym skrzydłem o zboże i przeskoczyliśmy prawym cyrklem przez pryzmę, a jednocześnie samolot został obrócony o 180 stopni i zatrzymał się tyłem do kierunku lotu” _– relacjonował Edward Jaworski Jerzemu Zysnarskiemu z „Magazynu Lubuskiego Gazety Zielonogórskiej”.

- Półleżałam przechylona w bok, zwinięta jak kot, próbując schować córeczkę w sobie. Rzuciło mnie na metalowy tył siedzenia przede mną. Zabolało, ale na szczęście Anuli nic się nie stało – opowiada Jolanta Życzkowska. – Samolot znieruchomiał. W kabinie było pełno dymu, ale zobaczyłam jasny otwór po stronie pilota - udało mu się otworzyć drzwi. Po chwili byłam już na zewnątrz. Odbiegłam kawałek, położyłam córeczkę w zbożu (przemknęło mi przez głowę, że już jest wysokie, idą żniwa), zrobiłam kilka kroków z powrotem… i wtedy wyłączył się tryb zadaniowy, a włączyło myślenie - nogi się pode mną ugięły.

- Wiedziałem że jesteśmy na ziemi. I wiedziałem, że żyjemy. Byłem jednak zamroczony – wspomina Janusz Życzkowski. – Nie mogłem poradzić sobie z pasem, którym byłem przypięty do fotela. Próbowałem rwać go gołymi rękami, mimo że było to niewykonalne. Pan Edward pomógł mi go odpiąć i wyszedłem na zewnątrz. Zorientowałem się jednak, że pilot wciąż był w samolocie i pomagał wydostać się pani Reginie. Wróciłem do środka i razem odtransportowaliśmy ją na bezpieczną odległość. Potem chciałem jeszcze raz wrócić do wraku, po rzeczy. W samolocie zostały dokumenty medyczne Anuli i radiostacja, którą wziąłem do przetestowania[Życzkowski pracował w łączności pogotowia i pracował nad systemem komunikacji z pilotami, niezależnym od tego, którym porozumiewali się z kontrola naziemną – przyp. MO].

- Razem z pilotem nie pozwoliliśmy mu na powrót do samolotu. Pan Edward kazał nam wszystkim położyć się na ziemi – zaznacza pani Jolanta.

Samolot stał już w płomieniach. Z okolicznych pól zbiegli się ludzie, musiałem ich odganiać, aby nie podchodzili zbyt blisko. Nastąpił wybuch lewego zbiornika. Potem zaczęły pękać z hukiem opony kół” – opowiadał Jaworski w „Magazynie Lubuskim”.

- Nie pamiętam, jak przeszliśmy do najbliższego gospodarstwa, ale wiem że położono nas na kocach – wspomina Życzkowski, który w wybuchu został ciężko ranny. Doznał złamania czaszki z uszkodzeniem opony mózgowej – fragment czaszki został wgnieciony od uderzenia. Wszyscy uczestnicy wypadku (oprócz małej Ani) krwawili. Pilot miał rozcięte czoło i naderwane ucho. Potem okazało się, że także wstrząs mózgu – do latania wrócił dopiero we wrześniu. Pani Jolanta miała rozcięte usta, a także pęknięty nadgarstek (co stwierdzono dopiero następnego dnia). Jednak w najgorszym stanie była Regina Kleszczewska.

- Zabrała nas ta sama karetka. Ona leżała na noszach, ja siedziałem na miejscu dla sanitariusza. Oddychała. Nie jestem pewien, ale chyba była przytomna – zastanawia się Życzkowski. – Była operowana przede mną. Niestety, nie udało się jej uratować. Miała poważne obrażenia wewnętrzne, musiała uderzyć klatką piersiową w fotel przed sobą.

Drugie życie

- Na drugi dzień zawieziono mnie na miejsce wypadku. Zobaczyłam powyginane ramy foteli, lej w ziemi po wybuchu. Z takich wypadków się nie wychodzi. Klasyfikuję to jako cud. Ale także jako znak, że to dziecko, o które tak walczyliśmy, ma żyć – zapewnia pani Jolanta. Anna Życzkowska, mimo głębokiej niepełnosprawności, przeżyła 47 lat.

To nie jest tak, że chętnie wracamy do tych wydarzeń, że obchodzimy rocznice… Większość z naszych znajomych nie ma pojęcia, że przeżyliśmy coś takiego, bo niespecjalnie o tym opowiadamy – tłumaczy pan Janusz. – Choć z drugiej strony chętnie wzięliśmy udział w uroczystości przyznania honorowego obywatelstwa Zielonej Góry panu Edwardowi.

Po zaleczeniu ran fizycznych, Życzkowscy zostali skierowani na turnus rehabilitacyjny. Byli tam ludzie po ciężkich przejściach – zawałach, chorobach, załamaniach. Bo nie da się ukryć, że wypadek pozostawił w nich ślad. Pani Jolanta przyznaje, że miała stany lękowe. Do dziś nie wsiadła do samolotu. Ba, unika nawet wind. Przez lata, jeżdżąc z córką do Gdańska, korzystali już tylko z karetek na kołach. Po chwili namysłu małżonkowie przyznają, że zdarzenie w Skąpem miało też inne konsekwencje.

- Przed wypadkiem mieliśmy już kupioną działkę, na której chcieliśmy wybudować dom. Jednak zrezygnowaliśmy z tych planów. Dostaliśmy drugie życie. I stwierdziliśmy, że nie warto poświęcać się zbytnio sprawom materialnym, bo nie po to jesteśmy na świecie – tłumaczy pani Jolanta. - Potem pojawili się chłopcy [Życzkowscy, poza Anulą i jej starszą siostrą, mają jeszcze dwóch synów], a my zamiast na konsumpcji, staraliśmy się koncentrować na ważniejszych sprawach. I po prostu zaufać Opatrzności Bożej – konkluduje. Działkę budowlaną przekazali Benedyktynkom. Dzięki temu siostry mogły wybudować dom zakonny, co w latach siedemdziesiątych ub. w. w Polsce nie było rzeczą prostą.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Styl życia

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia