Podniebny „as” w Zamościu. To opowieść o tym, jak państwo totalitarne pożera własne dzieci

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
Nie wiadomo czy temu człowiekowi należy współczuć, czy go potępić. Jego los był niejednoznaczny, bardzo skomplikowany. W 1942 r. nowym dowódcą policji żydowskiej w zamojskim getcie został Alwin Lippmann, wysokiej rangi oficer niemiecki, jeden z asów myśliwskich I Wojny Światowej (zbliża się kolejna rocznica wybuchu tego konfliktu). Był m.in. pilotem w słynnej eskadrze legendarnego „Czerwonego Barona”.

O tej postaci wspominał dr Adam Kopciowski w książce pt. „Zagłada Żydów w Zamościu". Dotarł do relacji Thomasa Blata, który przebywał z Lippmannem w wiezieniu. Według niego był on typowym, niemieckim Żydem, małomównym i pedantycznym. Po bliższym poznaniu okazał się jednak „człowiekiem prawym, pozbawionym zapędów władczych”. Czy taka charakterystyka może pasować do myśliwskiego asa? Jak się czuł ten podobno prawy pilot, obserwując gehennę zamojskich Żydów?

Piloci z rewolwerami

Czasy podniebnych pionierów owiane są legendą. Lotnictwo na początku I wojny światowej dopiero raczkowało. Dla dowódców „starej daty” samoloty były niepotrzebną komplikacją, a o zwycięstwie miały przesądzać efektowne szarże kawaleryjskie. Aeroplanów używano do zwiadu lub szukania celów dla artylerii. Nie ceniono ich bardziej niż... balony na uwięzi, których armia niemiecka miała w 1914 aż dziesięć kompanii. Jak wyglądały wówczas podniebne walki?

Można o tym przeczytać w książce Huberta Mordawskiego pt. „Siły powietrzne w I wojnie światowej". Opisał on m.in. pierwsze powietrzne zwycięstwo Niemców. Doszło do niego 5 listopada 1914 r. Po południu ppor. Demuth (obserwator) i ppor. Flashar (pilot) z 33 polowego oddziału lotniczego wystartowali na dwupłatowcu Rumpler A.II z lotniska w Loire-Ferme. Nagle zauważyli w odległości 100-metrów za sobą francuski jednopłatowiec, który „przymierzał się" do ataku. Oba samoloty... nie były uzbrojone.

”Ich załogi posiadały wyłącznie broń osobistą” – pisze Mordawski. – „Mierzącego z pistoletu Francuza uprzedził niemiecki obserwator, który zdążył oddać tylko jeden strzał, ale za to celny. Wkrótce po wylądowaniu samolotu, do dowództwa IV korpusu dotarł z linii frontu meldunek o (...) upadku samolotu francuskiego”.

Wszystko się zmieniło gdy zbudowano tzw. synchronizator, który umożliwiał pilotom strzelanie karabinem maszynowym na wprost (pierwszy taki karabin miał w 1915 r. jednopłatowiec Fokker E)... bez dziurawienia własnego śmigła. Wtedy bitwy zaczęły wyglądać groźniej. Tak zaczęła się era asów lotnictwa. Najsłynniejszym z nich był Manfred von Richthofen, zwany „Czerwonym Baronem".

Latający cyrk

Na początku wojny służył w na froncie wschodnim jako oficer kawalerii. W maju 1915 trafił do lotnictwa, a we wrześniu zestrzelił pierwszy samolot (nie zaliczono trafienia, bo bombowy Farman spadł za linią wroga). Kilka miesięcy później Richthofen strącił pierwszy samolot nad Verdun. Na początku 1917 r. miał na swoim koncie 17 potwierdzonych zestrzeleń i został odznaczony elitarnym orderem „Pour le Merite”. Wtedy pomalował nos swojego samolotu na czerwono (stąd jego przydomek).

W tym czasie został także dowódcą legendarnej eskadry myśliwskiej „Jasta 11" Tylko w kwietniu „Czerwony Baron" zestrzelił m.in. latając na trójpłatowcu Fokker kolejnych 20 samolotów Ententy (w sumie podczas wojny strącił 80 maszyn!), a jego niezwykle skuteczna eskadra zyskała przydomek „Cyrk Richthofena”. Tak 25 kwietnia 1917 r. opisywał jedną z walk:

„Anglicy wymyślili wspaniały dowcip – postanowili mianowicie mnie złapać i zestrzelić. W tym celu stworzyli specjalną formację, która operowała w rejonie gdzie najczęściej lataliśmy. Poznaliśmy ich zamiar po tym, że szczególnie zachowywali się wobec czerwonych maszyn” – pisał. ”Muszę tu zaznaczyć, że całą naszą eskadrę pomalowaliśmy na czerwono, ponieważ z czasem ci goście odkryli, że w jaskrawoczerwonym pudle siedzę ja. Tak więc teraz wszyscy byliśmy „czerwoni”, a Anglicy robili wielkie oczy ze zdziwienia, gdy zamiast jednego czerwonego samolotu widzieli ich aż cały tuzin”.

Tego dnia eskadra „wyleciała” nad okopy nieprzyjacielskie. Niemieccy piloci nie musieli na przeciwników długo czekać.

„Pojawiły się pierwsze samoloty wroga, które faktycznie nas zaatakowały” – wspominał „Czerwony Baron”. „Były to trzy jednomiejscowe SPAD-y (te samoloty produkowano we Francji), których piloci mieli przeświadczenie o wyższości swych maszyn nad naszymi. My też lecieliśmy we trójkę: Wolff, mój brat i ja. Trzech przeciwko trzem, a więc idealny układ”.

Niemcy od razu uzyskali przewagę…

Przeciwnik się rozpadł

„Ja mając mojego przeciwnika z przodu, mogłem jeszcze szybko zobaczyć, jak mój brat i Wolff związali walką pozostałych Anglików (...). Mój przeciwnik spadł pierwszy. Zapewne przestrzeliłem mu silnik, bo zdecydował się lądować u nas (po niemieckiej stronie frontu). Teraz nie stosowałem już pardonu i zaatakowałem go drugi raz, po czym jego samolot rozpadł się pod serią z mojego karabinu maszynowego (...). Samolot spadł w bagno i nie można było go już wyciągnąć”.

Richthofen nigdy nie dowiedział się kim był pilot tego samolotu. „Jedynie dopalające się szczątki ogona wskazywały miejsce, gdzie sam sobie wykopał grób” – skwitował.

W walce poszczęściło się także dwóm innym pilotom z niemieckiej eskadry.„Wolff i mój brat zaatakowali swoich przeciwników i zmusili ich do lądowania niedaleko samolotu zestrzelonego przeze mnie” – triumfował „Czerwony Baron”.

Największy, niemiecki „as” zginął 21 kwietnia 1918 r ścigając samolot porucznika Wilfreda Maya. "Czerwony Baron" leciał wówczas zbyt nisko. Został trafiony kulą w klatkę piersiową, prawdopodobnie przez australijską baterię przeciwlotniczą. Wrogowie pochowali go z honorami... Bez wątpienia dowodzona przez niego formacja była doskonałą szkołą dla pilotów oraz wylęgarnią podniebnych „asów”.

Protegowany dygnitarza

Jednym z nich był Alwinn Lippann z Düsseldorfu (ur. w 1892 r). Latał pod rozkazami „Czerwonego Barona", a po jego śmierci służył pod dowództwem Hermana Wilhelma Göringa, znakomitego lotnika, który potem przeobraził się w brutalnego działacza nazistowskiego i współtwórcę III Rzeszy. Lippmann zaliczał się do grona jego osobistych znajomych, miał mnóstwo odznaczeń i sławę podniebnego „asa”.

Tuż po wojnie znalazł się w składzie jednostki wojskowej stacjonującej w Bawarii, dowodzonej przez gen Ericha von Ludendorffa. Jako jego podwładny Lippmann wziął udział w puczu monachijskim za co dostał po 1933 r. podziękowanie od rządu niemieckiego oraz NSDAP, podpisane przez Hitlera. Miał jednak pochodzenie żydowskie.

”Lippmann był na podstawie specjalnego zarządzenia RSHA zwolniony z deportacji – pisze w swojej znakomitej książce Adam Kopciowski. „Zwolnienie to nie dotyczyło jednak jego rodziny. Nie chcąc opuszczać żony i dzieci, Lippmann niejako dobrowolnie dołączył do transportu wysiedlanych na wschód”.

Tak trafił w 1942 r. do Zamościa, gdzie w miejscowym getcie został dowódcą policji żydowskiej. Nie był to awans. We wrześniu 1939 r. mieszkało w Zamościu 12,5 tys. Żydów (40 proc. mieszkańców miasta). Mieli swoje instytucje finansowe, szkoły, biblioteki, czasopisma, dwie synagogi, a nawet kluby sportowe. Istniały w Zamościu dzielnice, gdzie skupiska Żydów były bardzo liczne (m.in. Stare i Nowe Miasto), a przy niektórych ulicach np. przy Gęsiej i Górnej wszyscy obywatele byli Żydami. A Lippman był ich pobratymcem.

Getto

W 1941 r. całą ludność żydowską przeniesiono do getta na Nowym Mieście. Żydzi musieli nosić opaski z gwiazdą Dawida, a 250 mężczyzn musiało stawiać się codziennie do ciężkich robót. W zamojskim getcie znalazło się także ok. 2 tys. Żydów, których wysiedlono z różnych rejonów Rzeszy.

W marcu 1942 r. do zamojskiego getta dotarły alarmujące wieści. Rozpoczęła się wówczas brutalna akcja wysiedleńcza („Aktion Reinhardt”). Ustalono, że Żydów z Lublina wywożono pociągami do Bełżca. Codziennie trafiały tam transporty liczące od 10 do 12 tys. osób (takie informacje uzyskano od polskich kolejarzy). Jeszcze w marcu do Bełżca wywieziono Żydów z Izbicy i m.in. z Piask. Na zamojskich Żydów padł strach.

W sobotę, 11 kwietnia 1942 r. Niemcy otoczyli zamojskie getto. Ludność zebrano na rynku Nowego Miasta, a potem pognano w kierunku Starówki. Tych, którzy nie mieli siły iść, zabijano (tak zginęło ponad 150 osób). Żydzi dotarli na tzw. rampę buraczaną między dzisiejszą ul. Orlicz-Dreszera, a ul. Peowiaków, gdzie ustawiono już pociąg składający się z 21 wagonów. Transport pojechał do Bełżca. Szacuje się, że podczas tej akcji zginęło ponad 3,1 tys. osób.

Żydzi, którzy pozostali w getcie sądzili, że los ich oszczędził. Mieli też nadzieję, że wywiezieni nie zostali zamordowani. Jednak już 13 kwietnia w zamojskim Judenracie pojawił się 15-letni Lejb Wolsztajn, który uciekł z niemieckiego Obozu Zagłady w Bełżcu. Opowiadał, że gdy transport przybył do obozu, zamojscy Żydzi zaczęli złorzeczyć Niemcom i odmówili wykonania rozkazów (kazano im iść do budynku „łaźni”, gdzie czekała ich śmierć).

Powstało ogromne zamieszanie. Załoga obozu zaczęła strzelać. Część zbuntowanych Zamościan zginęła, resztę popędzono do komór gazowych. Wolsztajnowi udało się jakoś uciec do obozowej latryny, gdzie zanurzył się w dole kloacznym (stamtąd udało mu się uciec). Członkowie Judenratu zachowali jednak te wiadomości tylko dla siebie i najbliższych...

A zamojskie getto nadal było przeludnione. Trafiali tutaj Żydzi z wysiedlanych miejscowości Lubelszczyzny oraz m.in. z Niemiec, Czech i Węgier. Niemcy nie dali im spokoju. 17 maja przeprowadzono następną akcję, w czasie której wywożono Żydów z Zamościa. 24 maja odbyła się kolejna taka akcja, potem następna... Mieszkańcy getta stracili nadzieję.

W październiku nadal przebywało w getcie ponad 4 tys. osób. Wtedy hitlerowcy postanowili „oczyścić” miasto z Żydów. 16 października 1942 r. przeprowadzono likwidację getta. Zostało otoczone kordonem Niemców. Scenariusz się powtórzył. Opornych wyciągano z domów, bito lub mordowano. Potem tłum pędzono ulicami: Lwowską, Peowiaków i Lubelską do Izbicy. Kolumna rozciągała się na kilkaset metrów. Tych, którym zabrakło sił, zabijano. Taki los spotkał ponad 100 osób (byli to głównie starcy i dzieci).

Marsz trwał 8 godzin. Żydzi trafili do getta przesiedleńczego w Izbicy. Potem zawieziono ich do obozów w Bełżcu i Sobiborze, gdzie zostali zamordowani. Przez kilka dni Niemcy poszukiwali jeszcze w zamojskim getcie ukrywających się Żydów. Znaleźli kilkuset. Niektórych rozstrzelano, resztę popędzono do Izbicy. Oprawcy niszczyli też wszystko, co miało związek z Żydami. Zdewastowali zamojskie synagogi oraz oba kirkuty.

Można się domyślać, że w tych „akcjach” uczestniczył dowódca żydowskiej straży: Lipmann. Po likwidacji getta on także trafił do Izbicy. Uciekł stamtąd i próbował przedostać się na Węgry (co tam zamierzał robić? Nie wiadomo). Został złapany i osadzony w więzieniu w Stryju. Z niego słał listy do kancelarii Generalnego Gubernatorstwa. Powoływał się w nich na swoje wojenne zasługi. Zapewniał też, że nie jest Żydem. Wprawdzie przyznał, że jego ojciec i żona byli tej narodowości, ale matka – jak tłumaczył – była Niemką.

Co z żelaznymi krzyżami?

Niemcy wypuścili go. Lippmann został nawet dyrektorem gazowni w Stryju. W 1943 r ponownie go jednak aresztowano. Trafił do więzienia we Lwowie, stamtąd deportowano go do obozu na Majdanku, potem m.in. do Oświęcimia i Mauthausen. Tam prawdopodobnie został zamordowany.

Co czuł ten podniebny „as” ? Czy z czułością przechowywał niemieckie medale (miał m.in. krzyż żelazny I i II klasy, bawarski order zasługi wojennej z koroną i mieczem oraz m.in. srebrną odznakę za odniesione rany). A może się ich... wstydził? Tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy.

od 7 lat
Wideo

Krzysztof Bosak i Anna Bryłka przyjechali do Leszna

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Podniebny „as” w Zamościu. To opowieść o tym, jak państwo totalitarne pożera własne dzieci - Kurier Lubelski

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia