Po sześcioletniej Lei została tylko mała aluminiowa blaszka

Agnieszka Dybek
Blaszka jest pierwszym przedmiotem znalezionym na terenie Sobiboru, na którym są dane osobowe: imię, nazwisko, data urodzenia
Blaszka jest pierwszym przedmiotem znalezionym na terenie Sobiboru, na którym są dane osobowe: imię, nazwisko, data urodzenia Dziennik Wschodni
Bogu ducha winna Żydówka trafiła do obozu w Sobiborze 29 czerwca 1943 roku. Wysiadła z transportu, który do miejsca kaźni setek tysięcy ludzi dotarł z dalekiej Holandii. I pewnie tego samego dnia stanęła na początku Himmelfarthstrasse. Drogi do nieba.

Jasnowłosa Lies miała młodszą o kilka lat koleżankę Leę Judith. Dziewczynki mieszkały z rodzicami w Amsterdamie. Lisa dobiega osiemdziesiątki i nadal tam mieszka. Jej ciemnowłosa i ciemnooka znajoma, w czerwcu 1943 roku wyjechała do SS-Sonderkommando Sobibor i poszła Himmelfarthstrasse. Drogą do nieba. Starsza pani do dziś ma fotografię, na której jasnowłosa dziewczynka trzyma na kolanach pulchną kilkulatkę. To Lies z Leą Judith.

A cała ta historia opiera się na małej blaszce…

SS-Sonderkommando Sobibor to nazwa niemieckiego obozu zagłady, który od marca 1942 roku do października 1943 działał niedaleko wsi Sobibór. W lasach, w pobliżu linii kolejowej łączącej Chełm z Włodawą, przy małej stacji Sobibór zginęło tu około 170 tysięcy Żydów. Dokładnie nie wiadomo jak wielu.

Dziś w tym miejscu jest muzeum. Przy wejściu na jego teren; przy drodze prowadzącej z rampy kolejowej w stronę dawnego Lager II - placu, na którym więźniowie z transportów musieli się rozbierać i gdzie były baraki - stoi murek z tablicami i napisem Sobibór. To bardzo charakterystyczne miejsce, jego zdjęcie, jako pierwsze wyrzuca każda internetowa wyszukiwarka.

Niedaleko niego miała stanąć konstrukcja nowej wystawy i trzeba było zrobić wykop. W ziemi archeolodzy, Wojciech Mazurek i Yoram Haimi, znaleźli kilka przedmiotów. Pierścionek czy może sygnet z wzorem przypominającym rodowe oznaczenie. Zawieszkę o kamieniu tak zniszczonym, że nie wiadomo co jubiler oprawił w metalowy delikatny splot. Zupełnie przerdzewiały i nie dający się odczytać nieśmiertelnik żołnierza Armii Czerwonej. Aluminiową blaszkę…

Bez specjalistycznych zabiegów konserwatorskich na blaszce dały się odczytać wygniecione w miękkim materiale litery i cyfry:

LEA JUDITH DE LA PENHA 11 V 1937 AMSTERDAM

- To oczywiście hipoteza, ale jeśli zawieszkę znaleziono w miejscu, w którym przeleżała od 1943 roku, to by znaczyło, że to esesman zerwał ją z szyi dziewczynki. Może wtedy, kiedy prowadzono ją z innymi ludźmi na plac. Oczywiście nie mamy pewności, że blaszka cały czas była w jednym miejscu, bo nawet po wojnie ten teren był przekopywany - mówi Robert Kuwałek z Działu Naukowego Państwowego Muzeum na Majdanku. - Ale bez względu na to, ta blaszka jest pierwszym przedmiotem znalezionym na terenie Sobiboru, na którym są dane osobowe: imię, nazwisko, data urodzenia.

Lea Judith na kolanach starszej koleżanki, Lisy. Lisa do dziś żyje w Amsterdamie.
Lea Judith na kolanach starszej koleżanki, Lisy. Lisa do dziś żyje w Amsterdamie. Archiwum rodzinne/zbiory państwowe

Mała Lea w Amsterdamie z rodzicami i krewnymi
(fot. Archiwum rodziny Heehus-Dijkstra, zbiory Państwowe)

Za jej podróż na miejsce kaźni zapłaciło SS

Lea trafiła z rodzicami do Sobiboru 29 czerwca 1943 roku. Podróż pociągiem z Westerbork pod Amsterdamem, gdzie byli w obozie przejściowym, trwała pewnie kilka dni. I nic nie kosztowała Trzecią Rzeszę. W połowie 1942 roku, kiedy sobiborska fabryka śmierci pracowała już na pełnych obrotach i pociągami trafiali tu Żydzi z Czech, Holandii, Austrii, Słowacji, Francji i Polski podpisano kontrakty z instytucjami współpracującymi z SS. Między innymi umowę z Ministerstwem Transportu w sprawie kosztów za przejazd Żydów do miejsca śmierci.

Lea, jak wszystkie dzieci do lat 10, podróżowała za połowę stawki osoby dorosłej. Koszty transportu pokrywało SS. Pieniądze przekazywane do administracji niemieckich kolei pochodziły z pieniędzy i rzeczy skonfiskowanych ofiarom. Jak wiemy z zachowanych dokumentów - dzieci do lat czterech, pod opieką rodziców, jechały na stracenie za darmo.

- W Holandii zachowały się listy przewozowe. Tam okupacja niemiecka wyglądała inaczej niż u nas. Każda osoba jadąca do obozu przejściowego czy obozu śmierci była odnotowana. Gdyby Lea była dziewczynką z Włodawy czy spod Chełma nie wiedzielibyśmy nic, bo na wschodzie Niemcy traktowali Żydów wywożonych do obozów jak masę. Nie prowadzili ewidencji. Wystarczy porównać - przed II wojną światową w Holandii żyło 140 tysięcy Żydów. Tylko w Lublinie 40 tysięcy, a w całej Polsce 3 miliony - tłumaczy Kuwałek. - Poprosiłem o pomoc Alwina Kapiteina, znajomego, który działa w Fundacji Sobiborskiej. To fundacja, która w Holandii skupia bliskich ofiar i osoby, które interesują się tą tematyką. To są historycy lub amatorzy, ale o takiej wiedzy, że pracują jak zawodowcy. W efekcie tej współpracy mamy zdjęcia Lei i jej rodziców. Alwin dotarł w Amsterdamie do pani Lies Neehus-Dijkstra. Kobiety, której rodzice przyjaźnili się z rodzicami Lei. Dostaliśmy zdjęcie kilkuletniej wówczas Lies, jej mamy Beth Neehus i siedzących obok - państwa Judith i Davida De la Penha. Na pierwszym planie jest ich córeczka Lea Judith. Z rozmowy z tą panią wynikało, że różnica wieku między dziewczynkami była dość spora i to raczej dorośli się przyjaźnili, wspólnie spędzali święta.

Dzięki pani Lies Neehus-Dijkstra wiemy, że ostatni adres rodziny de la Penha to ul. Graaf Florisstrat 5/1 w Amsterdamie. Ojciec małej Lei był agentem ubezpieczeniowym, a mama krawcową. Rodziny Neehus i De la Penha były na tyle zaprzyjaźnione, że ojciec Lies był świadkiem na ślubie rodziców Lei - dodaje Kuwałek.

De la Penha to znane żydowsko-hiszpańskie nazwisko

Eleganckim, ozdobnym i trochę nieczytelnym pismem ktoś wypełniał rubryki. W 1909 roku w Amsterdamie urodził się David De la Penha. W 1903 roku w Amsterdamie urodziła się Judith, po mężu De la Penha. 11 maja 1937 roku w Amsterdamie urodziła się ich córka Lea Judith. To kopia karty z księgi z XVII-wiecznej sefardyjskiej Synagogi Portugalskiej w Amsterdamie.

- De la Penha to znane żydowsko-hiszpańskie nazwisko. Przodkowie Lei musieli być tymi Żydami, którzy w XV wieku uciekli z ogarniętej inkwizycją Hiszpanii i najpierw schronili się w Portugalii a potem w Holandii - tłumaczy historyk. - Rodzina dziewczynki od wielu pokoleń mieszkała w Holandii. Dlatego tym bardziej ciekawi mnie strona książki z dedykacją, której kopię dostałem razem z informacjami z archiwum z synagogi i ze zdjęciami.

27 lipca 1942 roku, prawie na rok przed wyjazdem do obozu, rodzice Lei podarowali rodzicom Lies powieść amerykańskiego noblisty Sinclaira Lewisa "Babbitt". Na stronie tytułowej mama albo ojciec Lei umieścili dedykację w której piszą o "Niemieckim Exodusie". A oni sami raczej z Niemiec nie uciekali i żyli w Amsterdamie.

Lea Judith na kolanach starszej koleżanki, Lisy. Lisa do dziś żyje w Amsterdamie.
(fot. Archiwum rodzinne/zbiory państwowe)

Jedna z 40 tysięcy holenderskich Żydów

Nigdy się nie dowiemy jak Lea Judith, która drugie imię dostała po mamie, straciła swój identyfikator. Czy faktycznie blaszkę zobaczył esesman gdy szła w kolumnie kobiet, innych dzieci i pozostałych niezdolnych do pracy Żydów przeznaczonych na śmierć. Może matka zdjęła ją dziewczynce przed kąpielą. Żydzi, którzy trafiali do Sobiboru nie mieli pojęcia, co się z nimi będzie działo. Jak można przeczytać we wspomnieniach nielicznych, którzy przeżyli obóz - ludzie umęczeni kilkudniową podróżą w wagonach, rozbierali się na placu przekonani, że idą do łaźni. Bo chyba Lea nie miała już swojej blaszki na szyi gdy bez ubrania, jak wszystkie kobiety i dziewczynki, szła do obozowej fryzjerni. Tam zgolono jej ciemne, kręcone włosy.

Potem została wepchnięta do gazowej komory, która stała na końcu, jak mówili Niemcy, Himmelfarthstrasse. "Drogi do nieba".

Lea i jej rodzice zginęli w grupie blisko 40 tysięcy holenderskich Żydów jacy trafili do Sobiboru.
Dlaczego w ogóle holenderscy Żydzi byli wiezieni pół Europy, żeby znaleźli śmierć w bagnistym lesie między Chełmem a Włodawą? Historycy tłumaczą to tym, że obóz w lasach sobiborskich pełnił rolę pomocniczą, zamordowani w Sobiborze nie trafili do Auschwitz, bo tam w tym czasie oprawcy mieli jakieś problemy techniczne. Plan systematycznej zagłady Żydów sprawił, że obóz na Lubelszczyźnie - choć czasowy - musiał być perfekcyjnie działająca machiną.


Żydzi wsiadający do pociągów jadących do Sobiboru zabierali oprócz pieniędzy i rzeczy cennych także przedmioty codziennego użytku. Mała Lea, jak wszystkie młodsze i starsze dzieci też pewnie miała ze sobą ulubionego misia lub lalkę.


- Znaleźliśmy śmietniki gdzie palono ubrania, walizki, rzeczy dziecięce, zabawki - wspomina Antoni Raczyński, który na początku 1944 roku był na terenie zlikwidowanego obozu Sobibór. Raczyński (rocznik 1925) był w służbie pracy przymusowej "Baudinst". Junaków do pracy w Sobiborze przysłano z głównego obozu baudinstu w Chełmie. Zimą 1966 roku, mężczyzna napisał do Wojewódzkiej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Lublinie list, w którym opisał, co widział i przeżył. On znalazł obrączkę i jakiś kolczyk, które wówczas sprzedał we Włodawie, by mieć na jedzenie, bo Niemcy dawali tyle, że nie dałoby się przeżyć.

Resztki dziecięcych ubranek czy zabawek nikogo nie interesowały. Zabawki Lei pewnie też. Albo książki. Prawie dwa miesiące wcześniej skończyła sześć lat, może umiała już czytać. I pewnie widziała, co jest napisane na aluminiowej blaszce, którą miała na szyi.

To rodzice zrobili blaszkę dla małej Lei?

- Ciekawił nas czas i okoliczności powstania blaszki z danymi dziewczynki. Sprawdzaliśmy czy przypadkiem w obozie przejściowym pod Amsterdamem takich nie używano, ale okazało się, że nie. Wynika z tego, że po prostu rodzice zrobili córce taki identyfikator. Może spodziewali się, że gdzieś w zamieszaniu, w podróży, może się zgubić - zastanawia się Kuwałek.

Bo na pewno rodzice Lei nie byli świadomi, że są skazani na śmierć. Najlepszym przykładem, że ludzie nie wiedzieli nic o zagładzie i o tym co się dzieje w obozach jest historia innego Holendra, Julesa Schelvisa. On trafił do Sobiboru na początku czerwca 1943 roku, na kilka tygodni przed przyjazdem rodziny De la Penha. I jest jednym z 18 Holendrów, którzy przeżyli Sobibór.


Jules Schelvis (używał też nazwiska Haddock), który ma dziś 92 lata, urodził się i mieszkał w Amsterdamie. Pod koniec maja 1943 roku w centrum miasta został aresztowany. W grupie ponad 3 tysięcy Żydów oprócz niego znalazła się jego żona i rodzina żony. Byli świeżo po ślubie. Najpierw chcieli się gdzieś ukryć, ale potem stwierdzili, że to niebezpieczne, a pobyt w niemieckim obozie to nic strasznego. Tak trafili do Sobiboru.

- Już na rampie to nie wyglądało dobrze, oddzielili kobiety i mężczyzn, nawet nie mogłem pocałować żony. Esesmani bili pałkami, a obok nas przechodzili strasznie wychudzeni ludzie - pisze we wspomnieniach Schelvis, który kilka godzin siedział na rampie obozowej i został wybrany do pracy w obozie w Dorohuczy. Na odchodnym Niemcy im powiedzieli, że co noc będą mogli wracać do Sobiboru do rodzin i znajomych. Tych w obozie poinformowali, że najpierw idą się kąpać. Żony ani jej bliskich nigdy już nie zobaczył.

Ale dopiero gdy trafił do kolejnego obozu w Radomiu dowiedział się że w Sobiborze wszystkich zamykano w komorach gazowych. Ofiarom, członkowie oddziału pracy, wybijali złote zęby, by potem ciała spalić.

Schelvis, którzy jest autorem książki "Sobibor: a history of a Nazi death camp" był potem w obozie pracy w Lublinie (Flugplatz), w Auschwitz i w Vaihingen koło Stuttgartu. Tam 8 kwietnia 1945 r. został wyzwolony przez wojska francuskie.

Zrównali obóz z ziemią, został tylko kawałek aluminium...

W połowie października 1943 roku, czyli jak możemy przypuszczać około trzy i pół miesiąca po śmierci Lei, w Sobiborze wybuchł bunt więźniów. Podczas walki oraz na polach minowych otaczających obóz zginęło ich około 40. Ponad 275 udało się uciec, ale wielu z nich zostało przez Niemców schwytanych i zamordowanych. Wojnę - jaki piszą Marek Bem i Wojciech Mazurek w "SOBIBÓR. Badania archeologiczne prowadzone na terenie po byłym niemieckim ośrodku zagłady w latach 2000-2011" - przeżyło co najmniej 61 uciekinierów z Sobiboru.

Bezprecedensowa ucieczka więźniów posłużyła jako pretekst do rozpoczęcia ostatniego etapu zagłady Żydów w Generalnej Guberni. A tak zwana "akcja dożynki", która była największym masowym mordem w historii przeprowadzonym w tak krótkim czasie na przedstawicielach tylko jednej grupy etnicznej, miała być ostatnim już etapem "Akcji Reinhardt".

Sobibór miał przestać istnieć. Niemcy wywieźli rzeczy ofiar, które leżały w barakach sortowniczych, amunicję, zniszczyli komorę gazową, zdemontowali silnik, który służył do zagazowywania ofiar. Starali się zatrzeć ślady na terenie Lager III gdzie zakopywano prochy ofiar. Ostatnich więźniów, którzy pracowali przy likwidacji SS-Sonderkommando Sobibor rozstrzelali.

W miejscu zasypanych dołów z prochami setek tysięcy ofiar Sobiboru rósł świeżo posadzony las.


Dlatego tak, jak Jules Schelvis nie znajdzie grobu młodej żony Racheli, tak i my nie znajdziemy grobu małej Lei i jej rodziców. 34-letniego Davida i 40-letniej Judith De la Penha.

Ale aluminiowa blaszka, mniejsza niż pudełko zapałek, spełniła swoje zadanie. Mała Lea Judith się nie zgubiła.

AGNIESZKA DYBEK, Dziennik Wschodni

Przy pisaniu tekstu korzystałam z: Marek Bem, Wojciech Mazurek " SOBIBÓR badania archeologiczne prowadzone na terenie po byłym niemieckim ośrodku zagłady w Sobiborze w latach 2000-2011" . Wspomnień i rozmów na stronie www.sobiborinterviews.nl i www.muzeum.wlodawa.metronet.pl

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia