Starych zdjęć szukaliśmy po obu stronach polsko-białoruskiej granicy - mówi Urszula Dąbrowska z Białegostoku. - Odwiedziliśmy 70 domów w siedmiu przygranicznych miasteczkach. Wszystko po to, by ocalić od zapomnienia stare fotografie, a wraz z nimi historie ludzi, którzy są na nich uwiecznieni.
Urszula wraz z mężem i trójką przyjaciół z Białegostoku i Grodna, fotografem, dziennikarką i historykiem, trzy miesiące minionego lata spędzili w podróży. Odwiedzili podlaski Gródek i Kleszczele, a po stronie białoruskiej: Kamieniec Litewski, Łunnę, Sopoćkinie, Wołkowysk i Wołpę. Chodzili od domu do domu i pukali do drzwi pytając o stare fotografie.
- Niektórzy pukali się w głowę i pytali, po co nam to potrzebne, tak jakby wstydzili się swoich historii albo też tego, że nie mają żadnych zdjęć, żadnego świadectwa istnienia swoich przodków - wspomina Dąbrowska, koordynatorka projektu "Fotograficzna wyprawa archeologiczna na polsko-białoruskie pogranicze". - Inni zaś zapraszali nas do domów i razem odkurzaliśmy stare fotografie i wspomnienia. Zazwyczaj było tak, że nawet jeśli ktoś na początku był niechętny, to potem nie mógł skończyć opowiadać i nie krył wzruszenia, kiedy dotarł do znaczących momentów w swoim życiu. Najgłębiej chyba kopaliśmy w ludzkiej pamięci. Pożółkły portret nagle uruchamiał lawinę wspomnień...
Warstwy historii za szkłem
Podczas tej podróży w przeszłość nie obyło się bez wielkich wzruszeń. Choćby takich jak w domu Marii Klimowicz, we wsi Dobrowoda koło Kleszczel.
- Wędrując przez tę wieś, zobaczyliśmy bardzo zadbany dom - wspomina Dąbrowska. - Pomyśleliśmy więc, że jak ktoś tak dba o obejście, z pewnością dba również o rodzinne pamiątki. I nie myliliśmy się.
W domu Marii Klimowicz przechowywana była ramka ze szkłem, za które od lat, zgodnie z miejscową tradycją, wkładane były wszystkie fotografie. Ktoś się rodził - pstryk zdjęcie i za szkło, ktoś szedł pierwszy dzień do szkoły - pstryk zdjęcie i za szkło, ktoś się żenił - zdjęcie i za szkło.
- Kiedy pani Maria zaczęła wyciągać spod szyby kolejne fotografie, okazało się, że jest ich tam kilka warstw - wspominają uczestnicy projektu "Fotograficzna wyprawa archeologiczna...". - A wraz z każdą kolejną warstwą, odsłaniały się kolejne karty historii.
Maria Klimowicz sama się bardzo wzruszyła, kiedy wśród tych dziesiątek fotografii znalazła zdjęcia swojego dziadka, który w 1914 r. uciekał przed Niemcami w głąb Rosji na tzw. bieżeństwo.
Łzy w oczach miała również jej sąsiadka - Tamara Jawdosiuk z gminy Kleszczele, kiedy odnalazła zdjęcia swoich dziadków i rodziców, którzy trafili do Kazachstanu. Babcia zmarła tam z głodu.
Jak na wygnaniu
- Losy mieszkańców naszego regionu były niezwykle zawiłe - podkreśla Urszula Dąbrowska. - Żyły tu obok siebie, a właściwie ze sobą trzy nacje: polska, białoruska i żydowska. Jednak wiatry historii porozrzucały tych ludzi w odległe zakątki, porozdzielały rodziny.
Świadectwem tego może być opowieść, którą przy okazji pokazywania starych fotografii snuła Wiera Bobilewicz z Wołpy. Urodziła się w Żerczycach koło Siemiatycz. Po wojnie cała jej prawosławna rodzina została zmuszona do wyjazdu z Polski za wschodnią granicę. Ostatnim pociągiem zabrali się do Wołkowyska, a dalej ruszyli na piechotę przez wioski w poszukiwaniu opuszczonych pożydowskich domów. Na jakiś czas osiedli w takim właśnie domostwie we wsi Dulowce.
- To były bardzo ciężkie czasy. Musieliśmy opuścić własny dom w Polsce, żeby zamieszkać w cudzym, na Białorusi, który też ktoś przecież musiał opuścić... - wspominała pani Wiera, kurczowo trzymają swoje zdjęcia z dzieciństwa, zrobione na świętej górze Grabarce koło Siemiatycz.
O życiu w Polsce latami marzyła też Celina Funt z Wołkowyska.
- Ja nawet za mąż wyszłam dlatego, że Funt obiecał mi, że do Polski zabierze - potwierdza. - Ale spóźniliśmy się. W 59 roku, po naszym ślubie powiedzieli nam: już nie lzia i zamknęli granicę, koniec repatriacji. A ja tak chciałam do Polski... W rodzinie mojego męża było dwóch braci: Stanisław i Antoni ze wsi Janułcewicze. Antoni jak tylko nastała władza radziecka próbował się stąd wydostać. Wcześniej był we Francji (pociąg z Wołkowyska jeździł do samego Paryża, dużo ludzi tam pojechało), widział jak się na Zachodzie żyje. W 56 pozwolili Polakom wyjechać, jak kto chciał. A co tu było robić? Całą ziemię zabrali do kołchozu, u niego cztery córki… Pojechał do Polski. I nie żałował. A mój teść Stanisław został na ojcowiźnie. Nam pisana była kołchoźnaja żyźń - 3 kopiejki za dzień, a i tak nie płacili, dopiero gdzieś pod koniec roku. Ale nikt nie szarpał się, wszyscy siedzieli jak myszy...
Pani Celinie udało się odszukać wiele zdjęć dokumentujących kołchozowe życie. Na jednym dziewczyny wiążą siano w snopy, na innym - już po pracy jadą na rowerach.
Album zakopany w ogródku
Najstarsze zdjęcia, jakie udało się odnaleźć na pograniczu są własnością Olgi Kozak z Kamieńca Litewskiego. Są starannie ułożone w pięknym, rodzinnym albumie z początku XX wieku, oprawionym w secesyjne, mosiężne ramy. Matka pani Olgi, uciekając w czasie wojny przed Niemcami do lasu, zakopała ów album głęboko w ziemi i tylko dlatego tej cennej pamiątce udało się przetrwać.
- Ten album to rodzinna relikwia - przyznaje pani Olga. - Przychodziło wielu, co chcieli kupić, ale nie dałam. Dla nich to stary papier, wart trochę pieniędzy, dla mnie historia życia mojego dziadka, mamy, krewnych. Historia mojej rodziny, którą znam, zaczyna się od dziadka urodzonego w 1872 roku we wsi Bierezniaki koło Kamieńca w zwykłej chłopskiej rodzinie...
Pani Olga, przewracając karty albumu, snuje opowieść o dziadku - naczelniku carskiej poczty, babci - córce gajowego, która ją wychowała... - U nas w domu rozmawiało się tylko po rosyjsku. Do tej pory nie umiem mówić po swojemu, po białorusku czy polsku, choć wszystko rozumiem - mówi. A zapytana o narodowość też wzrusza ramionami: - Urodziłam się w Kamieńcu, to jestem tutejsza, nie wiem czy Polka, Rosjanka czy Białorusinka.
- Tu, na pograniczu polsko-białoruskim, te narodowości bardzo się przenikają - wyjaśnia Dąbrowska. - I my, wybierając miasteczka do naszego projektu, typowaliśmy właśnie te zróżnicowane narodowościowo i religijnie. W wielu z nich ludzie nie potrafią jasno powiedzieć, jakiej są narodowości.
W atelier pana Kostko
Kiedy miłośnicy starych zdjęć odwiedzili podlaskie Kleszczele, okazało się, że większość mieszkańców tego miasteczka ma stare zdjęcia sygnowane pieczątką Kostko. To nazwisko fotografa, który od lat 20. do 60. XX wieku prowadził tu atelier. To właśnie on uwieczniał na kliszy wszystkie odbywające się w okolicy wesela i pogrzeby. Bez niego nie odbyły się żadne chrzciny, ani też żadna Pierwsza Komunia.
- Jak chłopak wyjeżdżał do wojska, szedł do Kostko zrobić pamiątkowe zdjęcie - opowiada Dąbrowska. - Jak przychodziła Wielkanoc, to cała rodzina wracając z kościoła czy też cerkwii zachodziła do Kostko na zdjęcie.
Do dziś zachowało się wiele takich fotografii. Odświętnie ubrana kobieta, obok mąż z zieloną gałązką i dzieci w białych bluzkach. Zdjęcia te często były robione na tle domu Jerzego Kostko. Zresztą, polsko-białoruska ekipa poszukiwaczy starych fotografii odwiedziła ten dom i na jego strychu udało się wygrzebać z trocin wiele negatywów z lat 40. i 50. XX wieku.
- Kostko zrobił tysiące zdjęć i niektórzy jeszcze dobrze pamiętają tego fotografa - opowiada Dąbrowska. - Miejscowi wspominają, że pięknie mówił po rosyjsku, zawsze chodził w czapce pilotce i był dość zamożny. Jego dziadkowie i rodzice pracowali na carskiej kolei, a to dawało człowiekowi poważanie. Kostko pierwszy w okolicy miał rower i radio. Był bardzo barwną postacią. W Lublinie mieszka jego bratanek. Zamierzamy go wkrótce odwiedzić i poprosić o odszukanie zdjęć wujka.
To ostatnia chwila
- Do naszego projektu wybraliśmy aż pięć białoruskich miejscowości, bo tam mniej niż u nas dba się o takie dziedzictwo jak stare zdjęcia i baliśmy się, że za pięć lat już nic tam nie znajdziemy - tłumaczy Dąbrowska. Czasami zresztą, również i w polskich miasteczkach, okazywało się, że to był już ostatni moment na wygrzebanie tych zdjęć i związanych z nimi wspomnień, bo świadkowie tamtych czasów mają już swoje lata.
- Często mieliśmy wrażenie, że przejeżdżamy w ostatniej chwili, albo nawet za późno. Umierają ostatni świadkowie wojen, coraz trudniej o komentarz do zdjęć. Młodsi, szczególnie na Białorusi, nie przywiązują wagi do przebrzmiałych historii, po prostu wyrzucają papiery do śmieci. W latach 90. większość wiosek odwiedzili handlarze starzyzną. Wykupione fotografie poszły w świat, ale odarte z historii, anonimowe. Wiele zdjęć zniszczono, bo były niewygodnym świadectwem - "makulaturę" z pożydowskich domów palono. Albo niebezpiecznym dowodem - za zdjęcie w polskim mundurze można było trafić na Syberię.
Dorota Naumczyk
GAZETA WSPÓŁCZESNA