Dziadek miał żelazny organizm. Kiedy budował najdłuższą kolej w Brazylii, w dziczy, chodził z kordzikiem i coltem, bo nie tak bardzo bał się chorób, co ludzi - opowiada chorzowianin Jerzy Łuka, wnuk Teofila Witolda Wierzbowskiego. - Kierował wtedy ekipą złożoną z około 2 tysięcy robotników, często wyrzutków, którzy nie mieli nic do stracenia. Napadali na siebie. Na tej budowie ponad 600 ludzi zginęło od noża, tylko dwóch zabili Indianie.
Kolej ciągnie się przez 314 kilometrów, wzdłuż rzeki Rio do Peixe na południu Brazylii. Rzeka jest pełna wodospadów, tereny są górzyste, zarośnięte dżunglą; trzeba walczyć o każdy metr szyn. Gdy zaczyna się budowa, nikt nie wie, co jest za zakrętem rzeki. To początek XX wieku, dziewicze tereny nie mają map.
Wierzbowski, młody Polak z inżynierskim wykształceniem, postanawia je narysować. Wdziera się w dżunglę, idzie tam, gdzie człowiek jeszcze nie postawił nogi. Musi uniknąć tysiąca pułapek ze strony ludzi, zwierząt, terenu, klimatu. Rysowane ręcznie mapy, pierwsze i jedyne w tamtym czasie, zachowały się do dzisiaj. Rodzina podarowała je z innymi pamiątkami Bibliotece Śląskiej.
Zrobił 123 fotografie
Niezwykłe są zdjęcia, jakie Wierzbowski robił podczas budowy kolei. To 123 unikalne fotografie w sepii, które pokazują, jak wyglądała codzienność budowniczych w dzikiej przyrodzie. Biblioteka Śląska wydała album tych zdjęć, które również wykorzystano do głośnej, tegorocznej ekspozycji w Brazylii. - Mam nadzieję, że będzie ją można wkrótce obejrzeć także w Polsce - mówi darczyńca Jerzy Łuka.
95 lat temu odrodzona Polska i Brazylia nawiązują kontakty dyplomatyczne. Brazylia jest pierwszym krajem Ameryki Łacińskiej, który ogłasza, że "uznaje powstanie zjednoczonej i niepodległej Polski". Wystawa o dokonaniach Teofila Witolda Wierzbowskiego, emigranta z Polski, pioniera kolejnictwa i kartografii w Brazylii, uczciła tę rocznicę.
W 1920 roku Wierzbowski ma 37 lat; za sobą pełne przygód życie. Jest wtedy ekspertem resortu spraw wewnętrznych Brazylii przy pracach melioracyjnych stanu Parana. Nie tylko budował kolej w dżungli, ale sprowadzał do osad słodką wodę z gór, skanalizował miasto Antonina, pracował nad podziałem administracyjnym regionu. Piastuje wysokie stanowiska. Na zlecenie rządu wykonuje mapy strategiczne.
Wyjechał z Polski w 1906 roku, gdy panowała tzw. gorączka brazylijska. Z trzech zaborów ruszyła wtedy do Brazylii masa Polaków, w nadziei na dobrobyt i bezpłatną ziemię. Nie mieli pojęcia, co ich czeka.
- Większość to byli chłopi, często niepiśmienni, prości. Dostawali ziemię, ale musieli karczować dżunglę - mówi wnuk Wierzbowskiego. - Warunki były arcytrudne, niszczyły ich tropikalne choroby. Dziadek napatrzył się na te tragedie. Ostrzegał rodaków. Teofil Witold Wierzbowski jest absolwentem szkoły technicznej w Warszawie. Gdy decyduje się ruszyć do Brazylii, liczy tylko na siebie.
Z Parany na Górny Śląsk
- Dziadek pochodził z Pułtuska. Był działaczem PPS, rosyjskie władze go prześladowały, nie widział dla siebie żadnych szans - opowiada jego wnuk. - Nie mógł kupić biletu do Brazylii, zatrudnił się więc w kotłowni statku handlowego. Po morderczej podróży dopłynął na miejsce. Zaczynał bez grosza, miał tylko otwartą głowę i dwie ręce. W kraju zostawił narzeczoną Felicję Zielińską, panienkę z dobrego domu. Przy rozstaniu nie mogli być pewni, że jeszcze się zobaczą. Ale Felicja czekała na niego kilka lat.
Teofil pracuje jako mechanik w fabryce maszyn w Kurytybie. Szybko się wyróżnia, zatrudnia go amerykańskie Towarzystwo San Paulo-Rio Grande do Sul, które w Brazylii buduje koleje. Polak awansuje, może uzupełniać wykształcenie, staje się specjalistą w kolejnictwie, miernictwie, budownictwie przemysłowym. Inżynierowie w Brazylii są na wagę złota. W 1911 roku Teofil wysyła bilety, narzeczona ze swoją matką płyną do Brazylii. Przyszły mąż już zbudował dla nich dom. Jest ślub, na świat przychodzi dwoje dzieci, Zofia i Jacek.
- Moja mama to właśnie Zofia - mówi Jerzy Łuka. - Miło wspominała brazylijskie dzieciństwo. Wydawało jej się normalne, że w domu na noc wypuszcza się dwa węże, które polują na robale. Kiedy przyjechała do Polski, nie wierzyła, że można położyć się na trawie albo wejść na drzewo i nic jadowitego cię nie ukąsi.
W 1923 roku rodzina płynie do kraju. Polska już się odrodziła, chcą ją zobaczyć.
- Ale mieli wracać do Brazylii - zaznacza wnuk. - Dziadek dostał półroczny płatny urlop, jednak kradzież w czasie podróży, reforma walutowa w Polsce, a głównie tęsknota mają wpływ na to, że zostają. Dziadek ma nowy plan: Górny Śląsk. Jest w swoim żywiole. Pracuje w kopalni "Barbara" w Chorzowie, jest uznanym fachowcem. W 1927 roku Józef Piłsudski odznacza go Krzyżem Legionowym. W tym samym roku umiera jego syn Jacek, na zakażenie przy zapaleniu wyrostka.
Wierzbowski poświęcił śląskiemu górnictwu ponad ćwierć wieku. Po wojnie udało mu się uratować przed Rosjanami urządzenia kopalni. Ma 70 lat, chce nadal pracować, ale naraża się komórce partyjnej i zostaje zwolniony. To dla niego wielki cios, z którego już się nie podniesie. Umrze trzy lata później.
Zofia świetnie się uczy, będzie żołnierzem AK, przez pamięć o bracie wybierze medycynę, całe zawodowe życie zwiąże z Chorzowem. Zostanie wieloletnim ordynatorem Szpitala Zakaźnego. Dożyje 100 lat.
- Dziadkowie i mama nie wyobrażali sobie życia bez dobrej kawy - wspomina Jerzy Łuka. - Kawa zawsze, nawet w najgorszych czasach, musiała być. Siadali przy filiżance, uśmiechali się mówiąc "ach, Brazylia". Nigdy nie żałowali, że tam byli.
Grażyna Kuźnik
DZIENNIK ŁÓDZKI