Ostatnia zima I wojny światowej. Za oknami brzydko i ponuro. Pogoda zdecydowanie zniechęcała do spędzania czasu na świeżym powietrzu. Poznań był zasypany śniegiem.
„Prószy prawie bezustannie. Masy śniegu utrudniają ogromnie komunikację. (…) z powodu braku koni nie można wywozić śniegu z ulic. (…) ciągną się białe kopce śniegu na pół wysokości latarni. Wąwozem między nimi przesuwają się przechodnie” - relacjonowała poznańska prasa.
Prawdopodobnie gdyby nie złe warunki atmosferyczne, przy ul. Zwierzynieckiej mogło dojść do jeszcze większej tragedii.
Na szczęście w drugą środę stycznia 1918 roku najwięcej w zoo było pracowników, a nie zwiedzających. Od rana było spokojnie. Zoolog zdawał się być pogrążony w zimowy letargu. Tego, co miało wydarzyć się tuż przed zamknięciem ogrodu, nie mógł się spodziewać nikt. Do tej pory zoo zawsze wydawało się miejscem bezpiecznym i popularnym wśród mieszkańców.
Miejscem, które przyciąga. Dość tylko wspomnieć, że w latach 1913 i 1914 dwukrotnie w poznańskim zoo z koncertem wystąpił Johann Strauss III. Zorganizowano także m.in. wielką wystawę etnograficzną prezentującą plemiona doliny Nilu. Przez zoolog przewijały się tłumy. Rocznie odwiedzało je ćwierć miliona osób.
Beztrosko było do czasu. Jak donosił „Kurier Poznański”, „9 stycznia po południu wyrwał się niedźwiedź z klatki obok groty”.
Była godzina 15. Zwierzę wspięło się na pień umieszczony w otwartej od góry klatce i przedostało na mur, a potem na drogę do groty. „Zwierzę to miało być zwykle spokojne, ale głód popchnął je widocznie do wyrwania się na wolność”.
Później wydarzenia nabrały tempa. Szukający pożywienia niedźwiedź zaatakował przechodzącą obok kasjerkę. Pani Heider nie miała żadnych szans w starciu z olbrzymim zwierzęciem. Niedźwiedź rozszarpał jej rękę poniżej łokcia i zranił poważnie głowę. Przebywającej w pobliżu dziewczynce udało się zbiec i ukryć w domku dla słoni.
„Na rozpaczliwy krzyk napadniętej przybył robotnik z psem i poszczuł psa na niedźwiedzia. Napastnik odstąpił od pierwszej swej ofiary i rzucił się na psa, którego rozszarpał. Tymczasem p. Heider zdołała dowlec się do wyjścia zwierzyńca”
- relacjonował „Kurier Poznański”.
Tam znaleźli ją sanitariusze i przetransportowali do szpitala miejskiego, gdzie przeszła operację. Kasjerce trzeba było amputować część ręki powyżej dłoni. Nie wiadomo jednak, czy przeżyła, czy zmarła z powodu odniesionych obrażeń. Była nieprzytomna, a jej rozległe rany na głowie wskazywały, że miała nikłe szanse na powrót do zdrowia.
Tymczasem rozszalały niedźwiedź przypuścił kolejny atak. Zwierzę dostało się do zagrody z wielbłądami, tam wskoczyło na grzbiet jednego z nich i zaczęło je... zjadać żywcem. Sytuacja zaczęła się wymykać spod kontroli.
„Niedźwiedź usiłował wrotami dostać się na ul. Zwierzyniecką, były jednak zamknięte. Trzykrotnie powtarzał usiłowania swe, ale łapy ześlizgnęły się” - można było przeczytać w „Kurierze”.
Na pomoc wezwano policjantów z pobliskiego komisariatu na Jeżycach. Przed bramą komisarz Herzog zebrał trzech mundurowych i wydał im rewolwery. Funkcjonariusze weszli do zoo i zobaczyli, jak niedźwiedź wbija pazury w wielbłąda. Odbezpieczyli broń i oddali pierwsze strzały. Niedźwiedź został zraniony. Kolejnymi strzałami go dobito.
„Szczęście, że niedźwiedź nie wyrwał się w innej porze dnia, kiedy w zwierzyńcu pełno zwiedzających, których mógł napaść. Nie było też dzieci, które pracują w zwierzyńcu do pomocy” - nie ukrywał dziennikarz „Kuriera”.
„Zadziwiające jest, że niedźwiedź w ogóle wydostał się z klatki. Stojąc na pniu całkiem wyprężony, mógł dosięgnąć muru łapami. Z największym wysiłkiem mógł pociągnąć za sobą cały tułów. W przyszłości będzie jednak trzeba klatkę zamknąć nawet górą”
- dodawał dziennikarz.
Po zabiciu niedźwiedzia w zoo przeprowadzono dochodzenie. Winę chciano zrzucić na dyrektora, jednak temu udało się przekonać inspektorów, że nie jest w żaden sposób odpowiedzialny za tragedię, gdyż do feralnej środy niedźwiedź był bardzo spokojnym zwierzęciem. Miał być przyjacielski i zabawny i „nikt nie byłby przypuszczał, aby mógł wyrwać się na wolność górnym otworem klatki”.
Szukaniem winnego najmniej zdawali się przejmować poznaniacy, którzy w niedzielę, 13 stycznia 1918 roku, tłumnie udali się do ogrodu przy ul. Zwierzynieckiej, aby zobaczyć miejsce, w którym bestia rzuciła się na kasjerkę i rozszarpywała inne zwierzęta.
Minęło kilkanaście lat, a w ogrodzie zoologicznym przy ul. Zwierzynieckiej mogło dojść do jeszcze większego nieszczęścia. Czerwony bawół afrykański najpierw zmasakrował pracującego na miejscu robotnika, a później przez kilka minut biegał po zoo, które w tym czasie zwiedzały liczne szkolne wycieczki z całej Wielkopolski. Był maj 1936 roku.
Na początku było radośnie. W kwietniu 1936 roku wszystkie lokalne gazety donosiły, że poznański zwierzyniec nabył piękny okaz czerwonego bawoła afrykańskiego. Do zoologu przychodziły tłumy - bawół był jedną z większych atrakcji.
Gości nie brakowało również 21 maja 1936 roku. W tym dniu w zoo pojawiło się sporo szkolnych wycieczek. Jeszcze rano nic nie wskazywało, że w ogrodzie może się wydarzyć tragedia. Wszystko zmieniło się około godz. 11, gdy nad stolicę Wielkopolski nadciągnęła burza.
„Wszystkie zwierzęta w zoologu poczęły się niepokoić, jak to zwykle bywa przed deszczem. Dozorcy i robotnicy, zatrudnieni w zoologu, poczęli spędzać zwierzęta z zagród na otwartem powietrzu do stajen, zabezpieczonych dachem. Również bawół afrykański miał być przeprowadzony do budynku, gdzie w czasie niepogody i zimna przebywają słoń, zebry, antylopy i kangury” - donosił „Kurier Poznański”.
W akcji brał też udział 56-letni Michał Lesiński. Robotnik otworzył wrota, które oddzielały zagrodę bawoła od pomieszczenia w budynku. W tym momencie zwierzę schyliło łeb i zaatakowało. Lesiński znalazł się na rogach bawoła, został podrzucony na wysokość dwóch metrów i stratowany racicami.
Rozszalały bawół wybiegł na teren zoo.
„I niechybnie spowodowałby dalsze nieszczęścia (...) gdyby nie ulewny deszcz, przed którym zwiedzający schronili się do budynków. Tylko tej okoliczności zawdzięczać należy, iż szał bawoła nie pociągną za sobą dalszych ofiar”
- pisał „Kurier Poznański”.
Po kilku minutach zwierzę samo powróciło do swojej zagrody, a ogród natychmiast został zamknięty dla zwiedzających. Zabity robotnik pozostawił żonę i dwoje dzieci. Jego „okropnie zniekształcone” zwłoki, po przeprowadzonych przez komisję sądowo-lekarską i policyjną dochodzeniach, wydano rodzinie i przewieziono do dwuizbowego mieszkania przy ulicy Kościelnej, skąd „jeszcze wczoraj rano o godz. 6-tej wyszedł całkowicie zdrów i wesoły”.
„Nie ulega wątpliwości, iż pogrzeb odbędzie się na koszt miasta Poznania, które niewątpliwie zatroszczy się o byt rodziny po śp. Michale Leszczyńskim, który zginął tak tragicznie w ogrodzie zoologicznym, będącym własnością zarządu miejskiego” - można było przeczytać w „Kurierze Poznańskim”.
Zbyszek Snusz