Roman Janik niemal zapomniał o tej tragedii sprzed ćwierćwiecza, ale bliźni mu przypomnieli. Kilka anonimowych telefonów przed kilkoma tygodniami do jego znajomych i wspomnienia potwornej śmierci jego ojca wróciły. Kilka słów o tamtej zbrodni, rzuconych do słuchawki telefonu i Roman znów zaczął zastanawiać się, co tak naprawdę stało się tamtej sierpniowej nocy 1992 roku w Hyżnem.
I wspomnienia o matce, która zmarła w szpitalu psychiatrycznym, i o siostrze, którą za śmierć ojca obwiniono. Maria, z piętnem morderczyni, trafiła do zakładu zamkniętego, choć jej winy nikt nie udowodnił.
- Cały czas starałem się skierować uwagę śledczych na inny tor - zapewnia pan Jan, który na miejscu zbrodni był jako jeden z pierwszych. - W winę Marysi nie wierzę.
Mord we wsi
Krzyki, dobiegające ze studni Tadeusza Janika, zaalarmowały sąsiadów. Tadeusz lubił wypić, ale po trzech piwach robił się marudny, poubliżać lubił, ale agresywny nie był nigdy. O pierwszej w nocy na wsi się śpi, a nie krzyczy, tym dziwniejsze wydawało się to, co działo się na posesji Janików. Jako pierwsi studni dopadli Marek z synem.
W studni zauważyli tkwiącego w wodzie do połowy ciała Tadeusza. Długo później pan Jan zauważył przytomnie, że gdyby wpadł, to raczej głową w dół, a wewnątrz żadną siłą nie byłby w stanie odwrócić o 180 stopni, bo to postawne chłopisko było. Wskoczył? Po co? Został wrzucony? Przez kogo?
W kilkanaście minut i pan Jan dotarł do posesji Janików, zaalarmowany przez swoją córkę. W kilku chłopa wpuścili Tadeuszowi linę, jak się obwiąże, to wyciągną. Nie był w stanie. Nawet odpowiadać nie był w stanie, tylko rzęził i jęczał. Ktoś pobiegł po drabinę, wpuścili ją do studni, obwiązali człowieka, wyciągnęli.
Dopiero wtedy w świetle latarek zauważyli, że brzuch Tadeusz ma rozpłatany, trzewia wylazły na wierzch. I ktoś zajrzał do domu Janika, drzwi wejściowe były otwarte, na podłodze przedsionka - ogromna plama krwi, kawałki tkanki ludzkiej, zbroczona krwią siekiera ponoć stała oparta o ścianę. Ponoć, bo tu zeznania późniejszych świadków nieco się rozjeżdżają.
Za domem też znaleziono kawałki wnętrzności, choć żadne ślady nie wskazywały na to, by Tadeusz "sam mógł się tam udać" - jak określili to śledczy. Znamieny był wpis: "Nie ujawniono, by w zdarzeniu brały udział osoby trzecie". I kolejny, sprzeczny z poprzednim: "Został zaatakowany w przedsionku, uciekał na zewnątrz, został zepchnięty do studni".
Były kłopoty z wezwaniem karetki, policji, straży, bo tej nocy wichura zerwała linie telefoniczne. Karetka była szybko, policja - po pięciu godzinach. W karetce lekarz zapytał Tadeusza - kto mu to zrobił.
Ponoć z ust pacjenta padły słowa, które pogrążyły Marię. W zeznaniach potwierdziło je dwóch sanitariuszy i lekarz. Tylko każdy z nich słyszał co innego. Tadeusz trafił na stół operacyjny, niewiele dało się zrobić: "Rana cięta powłok brzusznych, z wytrzewieniem, liczne rany kłute klatki piersiowej, uszkodzenie trzustki, śledziony, odcięcie żołądka od dwunastnicy, przecięcie jelita grubego" - zanotował potem lekarz w raporcie. A nade wszystko - znaczny ubytek krwi.
Tadeusz zmarł dzień później, nie odzyskawszy świadomości. Prokuratura zaczęła szukać sprawcy, bo Tadeusz sam sobie takich ran zadać nie mógł, nie mógł ich spowodować żaden wypadek. I ta zakrwawiona siekiera w kącie przedsionka...
Brak sprawcy... ze wskazaniem na Maryśkę
W dwupokojowym domu Janików jeden pokój zajmował on sam, drugi - matka z córką. Obie leczone psychiatrycznie. Między kobietami a Tadeuszem nieraz dochodziło do sporów i zawsze wtedy, kiedy Tadeusz nadużył alkoholu, ale nie widziano, by był wobec pań agresywny czynnie.
Tej nocy, kiedy wyciągano go ze studni, świadkowie widzieli, że w pokoju Marii i Bronisławy pali się światło, ale żadna nie wyszła na zewnątrz, choć przed domem był przecież rejwach. Rano prokuratorka rozmawiała z Marią, ta niewiele miała do powiedzenia: pokój zamykały na noc od wewnątrz, w obawie przed ojcem.
Tej nocy nie wychodziła z pokoju, ale słyszała, że ojciec charczy i powtarza: "muszę z tym skończyć". Na pytanie, czy miała coś wspólnego z zabójstwem, odpowiadała, że "przyszedł jakiś sprytny morderca i ojca zabił". A wcześniej przez drzwi słyszała głosy dwóch obcych mężczyzn. Zaprzeczyła, by miała coś wspólnego ze śmiercią ojca.
Zaprzeczała i żona Bronisława. Też nie wychodziła z pokoju, też słyszała nocą głosy obcych w domu. I też przeczyła, by to córka targnęła się na życie jej męża.
Kiedy śledczy nad ranem penetrowali dom Janików, w pokoju Tadeusza podejrzenia wzbudziła tylko żółta koszulka z brązowymi plamami, pokój kobiet był czysty, stroje nocne matki i córki też - bez śladów krwi.
A przecież ta jatka, jaka rozegrała się w przedsionku domu, musiałaby zostawić na ubraniach ślady. Nie od razu przyjęto, że to córka Maria zamordowała ojca. Dopiero po zeznaniach sanitariuszy, którzy wieźli pacjenta do rzeszowskiego szpitala.
- Lekarz pogotowia oświadczył, że sanitariusz karetki mówił, że w czasie przewożenia Janik krzyczał: "Zośka mi to zrobiła" - wspomina notatka policyjna.
Sanitariusz Jan S. siedział w karetce przy nieprzytomnym pacjencie. - Był taki moment, że najpierw wzywał Matkę Boską, a później mówił coś: "Maryja zabiła mnie, zdradziła mnie, oraz mówił coś o siekierze".
Lekarz pogotowia Piotr S.: "Pacjent wydawał jęki, wypowiadał słowa: "zrobiła to Marycha". Zapytałem go, czy to żona, czy córka, pacjent odpowiedział, że córka".
Kierowca karetki Karol K. słyszał z ust przewożonego pacjenta: "Maryśka, Maryśka, ugodziła mnie Maryśka". Słyszałem, jak mówił, że ugodziła go siekierą.
Tadeusz, tuż po wyciągnięciu go ze studni, mówił coś do ratujących go mężczyzn. Tadeusz Ł. twierdził, że słyszał od innego ratującego ofiarę mężczyzny: "Roman powiedział, że pytał Janika, kto mu to zrobił i on odpowiedział :"Maryśka mi to zrobiła". Jeśli tak, to dlaczego nie ma tego w zeznaniach Romana? Ten oświadczył śledczym tylko, że "Janik tylko stękał i jęczał, ale nic nie można było zrozumieć z jego wypowiedzi".
Panu Janowi nie brakuje wątpliwości. - Przecież gdyby Maryśka albo Bronka chciały zabić Tadeusza, to mogły wejść do jego pokoju, kiedy spał - argumentuje. - Ktoś go wywołał do sieni, bo tu został napadnięty. Wyszedł w samych slipach. I słabej kobiecie ciężko byłoby zamachnąć się siekierą w tak ciasnym pomieszczeniu. Tadek to był chłop na sto kilo, Maryśka i jej matka to były takie chucherka. On mógłby je obie jedną ręką pacnąć.
Pan Jan pamięta, że jeszcze tej samej nocy pojechał do Rzeszowa po Romana, syna Tadeusza. Ten wszedł do pokoju obu kobiet, po chwili wyszedł i oświadczył, że matka zapewniała, że "Marysia nie mogła tego zrobić, bo Marysia jest za ojcem".
- Roman powiedział wtedy do mnie z całym przekonaniem, że to nie ich sprawka - wspomina pan Jan.
Wszelkie wątpliwości mogły rozwiać badania śladów na siekierze. Owszem, pobrano z niej odciski palców. Ekspertyza Pracowni Daktyloskopii KWP Rzeszów: "Pomimo zastosowania różnego rodzaju środków nie ujawniono śladów linii papilarnych, nadających się do identyfikacji".
Także świadkowie, którzy nad ranem po zabójstwie widzieli Marię jeszcze w strju nocnym, zapewniali, że "była czysta, nie miała na sobie śladów krwi".
- Prokuratura rozebrała obie kobiety do naga, wywalili wszystkie szafy, sprawdzili wszystkie ciuchy, szukali śladów krwi, niczego nie znaleźli - wspomina pan Jan.
I jeszcze coś: na policyjnych fotografiach widać, że narzędzie zbrodni - siekiera - leży pod ławą za kotarą w przedsionku. Z drzwi wejściowych nie było jej widać, więc jak to możliwe, że widzieli ją świadkowie, którzy do domu nie wchodzili?
Stanisław Przyboś, dziś prywatny detektyw, wtedy był komendantem posterunku w Hyżnem. Nie prowadził sprawy, ale pamięta ten mord sprzed lat.
- Na cembrowinie studni były ślady krwi, jakby ktoś ofiarę próbował wrzucić do środka - wspomina. - Gdyby to zrobiły obie kobiety, to chyba w jakiejś furii, bo on ważył ponad sto kilo, one ledwie po czterdzieści.
Tyle że na ścieżce od domu do studni nie znaleziono podejrzanych śladów, poza śladami bosych stóp. Założono, że stóp ofiary.
Zamykamy do odwołania
Być może zeznania członków obsługi karetki zdecydowały, że Marię prokuratura postawiła w stan podejrzenia - "wielokrotne uderzenia siekierą w zamiarze pozbawienia życia". Po czym umorzyła postępowanie "z uwagi na niepoczytalność oskarżonej" w chwili czynu.
Do Sądu Wojewódzkiego w Rzeszowie prokuratura przesłała tę decyzję z wnioskiem, by Marię, jako leczącą się psychiatrycznie, umieścić na czas nieokreślony w jarosławskim szpitalu psychiatrycznym, "bo pozostawanie na wolności zagraża poważnym niebezpieczeństwem porządkowi prawnemu". Tak sugerowała ekspertyza psychiatry.
Maria trafiła do psychiatryka na kilka lat, potem przeniesiono ją do domu pomocy społecznej. Nigdy nie przyznała się do zabójstwa, zaprzeczała przy każdym przesłuchaniu. Matka Bronisława zmarła w szpitalu psychiatrycznym cztery lata po śmierci męża.
Nad rodziną wydaje się ciążyć jakieś fatum. Pięć lat przed śmiercią Tadeusza zginęła jego pierwsza córka Stanisława. W nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. Śledczy orzekli, że zaczadziła się na śmierć podczas snu.
Tymczasem u jej niespełna rocznej córeczki, która spała w tym samym łóżku, nie stwierdzono żadnych oznak zaczadzenia.
- O ile pamiętam, nie wykonano sekcji zwłok - przypomina sobie Przyboś. - Uznano, że zatruła się tlenkiem węgla.
Pan Jan przysięga, że kiedy zwłoki Stanisławy przez trzy dni przed pogrzebem wystawione były w jej domu, wszyscy mogli widzieć pręgę na jej szyi i symetryczne zadrapania na policzkach. I ma wątpliwości, czy ta śmierć była tylko wypadkiem.
Romanowi Janikowi anonimowe telefony po ćwierćwieczu nie pozwoliły zapomnieć o rodzinnych tragediach. - Choć chciałbym - przyznaje. - A z drugiej strony chciałbym wiedzieć, co tak naprawdę wydarzyło się tamtej nocy.
Andrzej Plęs
NOWINY