Kamionka, gmina Lachowicze, powiat Baranowicze, województwo Nowogródek. Dziś do krainy swojego dzieciństwa porywa nas Tadeusz Rzeszutek. Jego dziadek Marcin i babcia Agnieszka Czachor pochodzili spod Kolbuszowej. W czasach zaboru austriackiego przenieśli się w okolice Nadwórnej, na północ od Stanisławowa. Później swoją wioskę nazwali Wiśniowce. Doczekali się trzech synów i pięciu córek. Jednym z dzieci był Karol (rocznik 1896), ojciec pana Tadeusza.
- Nie miał wykształcenia, dorabiał w majątku, ale patriotyzm miał wszczepiony. Gdy wybuchła I wojna światowa, miał już 18 lat, mógł zostać żołnierzem. Tułał się przez całą wojnę, na froncie austriacko-ruskim, ganiał bolszewików... - opowiada pan Tadeusz. - Ojciec był bardzo wierzący, tyle wojen przeżył i ani razu nie został ranny. Widać tak miało być. W wojsku dużo wiedzy zdobył.
Boże, jak krowy lubiły grykę
Po wojnach Karol Rzeszutek poślubił Julię Witkowską (rocznik 1904) i w 1921 roku przenieśli się "na swoje". - Ojciec dostał od Piłsudskiego 22,6 hektara ziemi w Kamionce, w tym 16 hektarów ornej, dwa łąki, dwa lasów, dwa pastwiska. Z wojska dostał też klacz i krowę - wylicza pan Tadeusz. - Wynajęli sobie w Lachowiczach kwaterę u Ciereszków i tam mieszkali, zanim pobudowali się w Kamionce. Postawili drewniany dom, bez podmurówki. Była kuchnia duża z piecem chlebowym i drugie pomieszczenie, które nazywaliśmy komora. Strych był, dom kryty strzechą.
Rzeszutkowie mieli sześcioro dzieci: Genowefę (rocznik 1922), Stanisława (1924), Danutę (1926 - zmarła, gdy miała dwa lata), Tadeusza (1929), Jadwigę (1932) i Leopolda (1933).
- Przed wojną było ciężkie życie. Trzeba było hodować, paść, pilnować, sprzedawać, dorabiać się... - wzdycha pan Tadeusz. - Pierwsze, co ojciec zbudował, to piękna obora i stajnia pod jednym dachem. Stodoła już była. Kierat, młocarnia, wialnia, sieczkarnia. Mieliśmy dwa konie, dziesięć sztuk bydła (same krowy, w tym przynajmniej siedem dojnych), okresowo do 50 świń, bo był skup bekonów, a rodzice się budowali, więc potrzebne były pieniądze. Kury, gęsi, kaczki - drobiu zawsze były stada, wilki to porywały. W początkowym okresie rodzice mieli do pomocy kobietę i Janka.
Na polach rosło żyto, owies, jęczmień, łubin, gryka. Pszenicy nie siali. Obowiązkowo sadzili za to ziemniaki, w ogródku były też czerwone buraczki, cebula, marchew. - Jako sześciolatek już musiałem paść krowy, a może nawet i wcześniej. Rano, raniutko, rosa, słońca nie ma, mama dawała pajdę chleba, kubek mleka i ruszałem. Boże, jak krowy lubiły grykę, jak trzeba było pilnować - wspomina pan Tadeusz. - Później to już za konia się brałem, bardzo lubiłem zaprzęgać.
Przed wojną zdążył skończyć trzy klasy szkoły powszechnej w Lachowiczach. - Była tam szkoła żydowska, polska i nie wiem, czy Białorusini nie mieli swojej - zastanawia się pan Tadeusz. - A 1 września 1939 ojca powiadomili, że ma się stawić do komendy uzupełnień. Żniwa jeszcze nieskończone, a on od razu poszedł, dostał przydział do ochrony mostu kolejowego na rzece Szczarze. Musieliśmy sami zboże wozić do stodoły. I wszystko żeśmy zrobili. Brat Stasiu miał już 15 lat, to gospodarz pełną gębą! Ojciec wpadał jeszcze od czasu do czasu, bo miał rower, a to były cztery kilometry.
Wam teraz tylko się bawić
17 września 1939. - Niedziela, ja pasłem krowy, piękne słoneczko było - pamięta pan Tadeusz. - Z naszej łąki do zabudowań 600-700 metrów. Położyłem się, a tu samoloty błyszczą w słońcu. Ale czyje to samoloty? Chyba już rosyjskie. I wtedy właśnie, o 8.00-8.30, ojciec się zjawił. Z karabinem, w mundurze i z tym rowerem. Już wiedział...
- Wieczorem weszli Ruscy. Zachmurzyło się. Na gościńcu zebrali się mieszkańcy. My, dzieciaki tam się bawili. I samochody zaczęły jechać. Tylko kierowca i komandir. Do Lachowicz. I co? Do dzisiaj to widzę: Żydzi witali Ruskich - podkreśla pan Tadeusz. Gdy weszli Rosjanie, ze sklepów zniknął towar. Ludzie od razu odczuli biedę, nędzę. - Żydzi pochowali wszystko, czym handlowali. Znajomy Zouman powiedział do ojca: "Wam teraz tylko się bawić". Czy już wiedział, że szykuje się Sybir? - pan Tadeusz zawiesza głos.
Rzeszutkowie mieszkali już wtedy w nowym domu, podpiwniczonym, drewnianym, ale z podmurówką z kamieni, krytym blachą. Rodzinie przydzielono bieżeńców z Warszawy, czyli uciekinierów przed Niemcami, nazywali się Goskowie. - Ruscy nasyłali na nas kontrole. Trójkami chodzili, wypytywali, notowali. Data i miejsce urodzenia, jaki majątek... Po kilku dniach wracali i sprawdzali, czy to faktycznie jest - dodaje pan Tadeusz.
Zima 1939/1940 była strasznie śnieżna. I mroźna. - Żeby dojść do nas do domu, trzeba było taki kanał wyżłobić - opisuje pan Tadeusz. - Psa mieliśmy, Cienika. Jak tylko wypuściliśmy go z domu, biegł na ulicę i wył w kierunku wschodu... Czy coś przeczuwał?
Kładziemy się na podłodze...
- Ja do dziś słyszę, jak te buty Ruskich skrzypią. Była północ, może pół godziny po. Stukają do drzwi. Stukają fest. I po polsku: "Rzeszutek!". Ojciec w bieliźnie: "Kto tam?". Oni: "Swój". Ojciec otwiera i... "Ruki wwierch!". Przeszukanie, przewracają szafy, łóżka. I dają nam pół czasa: "Sabirajties!". Szok, mama szaleje. Okazało się, że u nas nie ma chleba. Jest w dzieży, jutro ma być pieczony. Ruski pyta: "A co masz?". Słoninę. Wziął taki płat, poszedł, wrócił i przyniósł chleb.
Młodsze dzieci w pierzynach załadowali na sanie, a rodzice, najstarszy brat i siostra ruszyli pieszo na towarową stację kolejową do Rusinowicz. - Stoi pociąg - jak oni nazywali: eszelony - bydlęce wagony. NKWD-ziści dyrygują. W wagonie żeliwny piecyk, komin do dachu, przy drzwiach wycięty kwadracik i korytko do załatwiania się. Każą nam się ładować. Wolna tylko najwyższa półka przy suficie. Tam nas, dzieciaków i tobołki wpakowali - relacjonuje pan Tadeusz. - W naszym wagonie była rodzina Masiejczyków, 11 dzieci. On był gajowym. Mój Boże, oni największy mieli głód, prawie nic nie mieli...
Rzeszutków poratowali Żaguniowie, sąsiedzi z Kamionki. Gdy tylko dowiedzieli się o nocnej akcji, przygotowali wałówkę i przy pomocy kolejarzy dotarli do wywożonej rodziny. - Wtedy to już inaczej było, można komuś dać coś, podzielić się - nie ukrywa pan Tadeusz. - Po dwóch dniach zaciągnęli nasz transport do Baranowicz. I nawet tam Żaguniowie podrzucili nam jedzenie! W nocy ruszyliśmy. Po drodze raz dziennie Ruscy dawali posiłek. Ojciec wzywał dwóch ludzi, brali dwa wiadra i w jednym przynosili zupę, w drugim wrzątek. W wagonie kobiety to dzieliły - najpierw dzieciom, a co zostało, to starszym.
Transport minął stację graniczną Stołpce i zatrzymał się w szczerym polu. Wokół nie było nic, stał tylko drugi pociąg, kazali się przesiadać. - Wagony pulmany, z podwójnymi kołami z każdej strony - objaśnia pan Tadeusz. - Do takiego pulmana to ludzie z dwóch wagonów musieli się zmieścić. Jedziemy dalej, kierunek wschód. Moskwa. Oczywiście portret Stalina ogromny, przez szparki zobaczyliśmy. Przez głośniki nadają, jaki tu dobry kraj, jaki dobrobyt, batiuszka Stalin... I tak jechaliśmy. Pociąg leciał, leciał, leciał, aż stanął. Każą nam się wyładowywać. Patrzymy - nic nie ma. Tylko las, drzewa sosnowe. I tor, że pociągi mogą się minąć. Wiatr wieje, śnieg sypie, ale mrozu nie ma, tylko minus dziesięć.
Po ludzi z transportu co godzinę przyjeżdżał samochód ciężarowy. - Bez plandeki, tylko skrzynia. Jak nas zabierali, to już było ciemno - zaznacza pan Tadeusz. - Wjeżdżamy, brama drewniana. Podjeżdżamy pod barak numer siedem, każą wysiadać. Otwieramy drzwi, każą wejść na prawo - tu mamy mieszkać. Pokój z pięć metrów długi i trzy szeroki. Nic tam nie ma, ani stołka, ani krzesła, tylko podłoga drewniana i ściany z kloców. Kładziemy się na podłodze...
Szymon Kozica
GAZETA LUBUSKA