Budował bunkier dla Hitlera

- Czuwała nade mną Opatrzność - mówi Tadeusz Lutak. Na zdjęciu przed schronem Hitlera w Strzyżowie
- Czuwała nade mną Opatrzność - mówi Tadeusz Lutak. Na zdjęciu przed schronem Hitlera w Strzyżowie Krzysztof Kapica
- Powinienem zginąć co najmniej trzydzieści razy, ale jestem w czepku urodzony - śmieje się Tadeusz Lutak, który pracował przy budowie schronu dla przywódcy Trzeciej Rzeszy

Powiedzmy sobie szczerze, wtedy to nie wiedziałem, że będę budował schron dla Hitlera. To była wczesna wiosna 1940 roku, kiedy Niemcy w Strzyżowie ogłosili nabór do roboty. Zgłosiłem się, choć bez entuzjazmu, bo już na własnej skórze we wrześniu 1939 roku przekonałem się, do czego są zdolni Niemcy - opowiada Tadeusz Lutak, który prawdopodobnie jest ostatnim żyjącym budowniczym schronu kolejowego dla Adolfa Hitlera, który wzniesiono w Strzyżowie.

Praca dla Niemców miała jednak ważną zaletę - dawała dokument o zatrudnieniu, a to pozwalało łatwiej kamuflować działalność konspiracyjną w Armii Krajowej. Tadeusz Lutak został zaprzysiężony już w 1939 r. Potem pod pseudonimem Pancerz był żołnierzem i dowódcą drużyny dywersyjnej AK. Wziął udział w ponad trzydziestu akcjach. W 2001 r. awansowany został do stopnia podporucznika Wojska Polskiego.

Co pozwoliło mu przeżyć te ponure czasy? Właściwy dystans do Niemców, dobre zdrowie i szczęście. - Przeżyłem też dzięki Opatrzności Bożej, bo jak wyruszyłem na wojnę w 1939 r., to moi rodzice dali na mszę za moje przeżycie. To była dobra intencja, bo - jak pan widzi - żyję, a powinienem zginąć co najmniej trzydzieści razy, ale byłem też w czepku urodzony - śmieje się pan Tadeusz.

Co tu Niemcy kombinują?

- No więc, o czym panu opowiedzieć? O wrześniowych bitwach i tułaczkach, czy o walce w partyzantce z Niemcami i z wysługującymi się okupantowi sukinsynami - zastanawia się mój rozmówca. Mimo słusznego wieku prezentuje postawę zawodowego żołnierza, a nie blisko stuletniego kombatanta, który przez całe życie ciężko pracował.

- Najpierw o tym schronie dla Hitlera, bo o nim nawet inżynierowie budownictwa wiedzą niewiele. A poza tym, przecież nie będziemy mówić o zabijaniu, przemocy i polskich porażkach - mówi z przekąsem.
Jeszcze zimą na chłopskie zasiewy na Żarnowskiej Górze wjechały wielkie niemieckie ciężarówki terenowe. To bardzo zaintrygowało Tadeusza Lutaka.

- Choć przez dwa lata przed wojną byłem czołgistą i z techniką byłem obeznany, to nie mogłem wykombinować, co też ci Niemcy na tej górze robią - opowiada. - A kiedy skończyli, to nie pozostawili żadnych śladów, bo dokładnie po sobie wszystko posprzątali.

Okazało się, że Niemcy prowadzili badania geologiczne Żarnowskiej Góry (za pomocą wiertni samochodowych podobnych do tych używanych po wojnie przez Geofizykę Kraków), bo właśnie tutaj podjęli zamiar urządzenia schronienia dla swojego wodza, który już planował uderzenie na Związek Sowiecki.

Zanim ogłosili nabór do roboty, zaczęli przywozić na stację kolejową do Strzyżowa różne maszyny, urządzenia, budowali obok baraki mieszkalne (postawili ich około 30) i magazyny.

- Zatrudnili mnie może dlatego, że trochę znałem niemiecki, bo się go przed wojną uczyłem - przypuszcza pan Tadeusz. - Wraz z moimi pięcioma kolegami kazali się nam zgłosić rano do roboty. Dali nam tylko drelichowe ubrania, a buty i czapki mieliśmy mieć swoje.

Kładł pieniądze i uderzał kijem

Tadeusz Lutak pamięta, że wypłatę dostawali w złotówkach. Nie były to jednak przedwojenne złotówki, ale drukowane przez utworzony w Krakowie Bank Emisyjny polskie pieniądze, tzw. młynarki.

- Pracowaliśmy pięć dni w tygodniu od poniedziałku do piątku od 7 do 16 i w tym było pół godziny przerwy w południe. Wypłatę robił nam Niemiec co tydzień. Kładł pieniądze na stole i zaraz mocno uderzał kijem obok w blat. Jak ktoś sprawnym ruchem nie porwał pieniędzy, to przepadały i jeszcze delikwenta ręka bolała - Lutak opisuje relacje z niemieckim pracodawcą.

Tygodniowo zarabiali po 6 złotych na głowę. Co można było za to kupić?

- Byliśmy młodzi, to chodziliśmy zabawić się i napić do restauracji, którą w Strzyżowie prowadził Walczak. Niemcy tam nie zaglądali, bo w mieście mieli swoje dwie restauracje. Kupowaliśmy wódkę czystą i przepijaliśmy piwem. Jedzenia nie zamawialiśmy i nie pamiętam, czy nawet było tam coś do jedzenia. Czasem to wypłaty zabrakło, chociaż długo nie dało się tam siedzieć ze względu na godzinę policyjną. Choć stawka była marna, Niemcy później uznali, że płacą nam za dużo i obcięli ją o połowę - dodaje pan Tadeusz.

W okresie największego nasilenia prac przy budowie pracowało nawet kilka tysięcy ludzi. Najlepiej traktowani byli Niemcy i Czesi. Oni zimą dostawali dobrą, pachnącą zupę z wkładką mięsną. Kolejni w hierarchii - Włosi (byli to dezerterzy albo ci, którzy nie chcieli służyć w wojsku) też dostawali zupę regeneracyjną, ale już rzadszą. Polacy dostawali zupę tylko w zimie. Jak wspomina pan Tadeusz, była to rzadka i chuda breja, w której trafiały się najwyżej trzy malutkie kostki brukwi. - Wiosną, latem i jesienią nie dostawaliśmy nic. Najwyżej wody z węża na budowie można się było napić i zjeść kromkę chleba, jak się ją przyniosło z domu.

Niektórzy Niemcy starali się jeszcze bardziej poniżać Polaków.

- Pewnego zimowego dnia znajomy podszedł z dwoma miskami do kucharza rozlewającego breję. Ten go pyta, dla kogo ta druga miska. On mówi, że dla swojego ojca. Wówczas niemiecki kucharz złapał za go bluzkę i chochlę gorącej zupy wylał mu za kołnierz. Polak zaczął krzyczeć, ale zanim rozpiął ubranie, to wrzątek oparzył mu brzuch i plecy. Niemca nie spotkała za to żadna kara, a znajomy musiał się leczyć kilka dni w domu.

Bo Niemiec znalazł gwoździa

- Najczęściej robiliśmy beton. Do wielkiej betoniarki wsypywaliśmy dwanaście pięćdziesięciokilogramowych worków cementu klasy 350. Do tego dwa wózki kruszonego żwiru i odmierzona porcja wody. Niemcy tylko sprawdzali, czy dobrze pracujemy i liczyli worki. Gotowy beton był układany specjalną pompą w szalunkach ścian tunelu. Chociaż tunel był wydrążony w skale, to i tak ściany miały grubość około półtora metra i były zbrojone stalą żebrowaną, grubszą jak kciuk mojej dłoni - opisuje technikę budowy tunelu.

Budowa schronu otoczona była tajemnicą. Wykonawca - firma Organisation Todt - ogłaszała, że będzie to zakład chemiczny. Polacy nie mieli pojęcia, skąd Niemcy przywożą cement, wysokiej jakości kruszywo i stal zbrojeniową. - Nikt nie pytał, aby nie dostać nahajką - wyjaśnia mój rozmówca.

Na miejscu budowy podczas drążenia tunelu pozyskano sporo kamienia. - Był twardy jak granit, ale do budowy schronu się nie nadawał, bo się kruszył i rozsypywał - twierdzi pan Tadeusz. - Zasypano nim doły koło stacji kolejowej w Strzyżowie.

Niemcy nie dbali o pracowników. Dochodziło do wypadków i ciężkich pobić. Zdaniem Lutaka, na budowie zginęło około 20 Polaków. Pewnego dnia cieśla o nazwisku Niemiec, spod Strzyżowa, robiący szalunki, po skończonej pracy miał w podręcznej skrzynce narzędziowej jednego gwoździa. - Czy chciał go zabrać do domu, czy też miał go zużyć następnego dnia pracy, nie wiadomo. Zauważył to Niemiec i zaczął bić cieślę do nieprzytomności. Kiedy ten się już nie ruszał, Niemcy kazali go wrzucić na furmankę i wywieźć z budowy. Niestety, cieśla nie odzyskał zdrowia, wkrótce zmarł - wspomina pan Tadeusz.

Już myśleliśmy, że to nasz koniec

Zresztą sam o mały włos by nie zginął.

- Pewnej niedzieli przyjechały wagony z kruszywem - opowiada Lutak. - Dla mnie to był dzień wolny od pracy, ale Niemcy przyszli do mnie do domu i kazali mi iść z młodszym bratem, który nie pracował przy budowie tunelu, rozładowywać wagony. Na miejscu okazało się, że takich ochotników jest więcej. Niemcy zapowiedzieli, że jak rozładujemy wagon, to pójdziemy do domu. W sześciu chłopaków opróżniliśmy wagon. Wtedy przyszedł ten wredny Niemiec, który zakatował wcześniej cieślę i powiedział, że mamy rozładowywać następny wagon. Ale myśmy już rozładowywać nie chcieli. Wówczas on zaczął bić mojego młodszego brata, tak, że krew płynęła mu już nie tylko z nosa, ale także z uszu. Rzuciłem się do obrony, bo by go chyba zabił. Na pomoc ruszyli też moi koledzy. To jeszcze bardziej rozsierdziło Niemca. Zaczął wrzeszczeć i nas bić. Myśmy nie pozostali mu dłużni. Trzeba go było czym prędzej uciszyć, żeby nie zaalarmował innych Niemców. Wkrótce daliśmy mu radę i stracił przytomność. Niemcy się jednak zorientowali, więc czym prędzej musieliśmy uciekać.

Rozbiegli się w różne strony i nim wrócili do domów, odczekali jakiś czas w zaroślach. Jednak Niemcy obserwowali ich domy. Zostali schwytani i zaczęła się gehenna. Co dwie godziny byli bici nahajkami zrobionymi z drutów obciągniętych skórą. - Do niczego żeśmy się nie przyznawali, bo Czesi, którzy nas pilnowali, dali nam znać, żebyśmy milczeli, bo pobity Niemiec nie odzyskał przytomności.

Gestapowcy nie wiedzieli, jak ich złamać. W desperacji wyprowadzili ich pod mur, niby na rozstrzelanie.

- Myśleliśmy, że to nasz koniec, ale nagle ludzie wyszli z nieszporów, zrobiło się wielkie poruszenie i nam się wtedy upiekło - wspomina pan Tadeusz.
Nie na długo. Wkrótce Niemcy wymyślili kolejną szykanę. Wyprowadzili ich pod Żarnowską Górę.

- Kazali się nam odwrócić, przeładowywali broń i naciskali spust - opowiada pan Tadeusz. - W karabinach nie było amunicji, jednak wielu z nas myślało, że to ich ostatnie chwile życia. Koło mnie stał starszy człowiek, który po każdym strzale na sucho upadał ze strachu na kolana, co bardzo bawiło Niemców i całą zabawę powtarzali kilka razy. Potem, jak nas wypuścili, to on po kilku dniach zmarł.
Wkrótce zmarł także pobity Niemiec.

Głównym powodem uwolnienia Lutaka i jego kolegów z rąk gestapo była sytuacja na budowie.
- Jak nas bili i przesłuchiwali, to gwałtownie spadła produkcja betonu. Wprawdzie wzięli do roboty niemieckich robotników, ale oni wykonywali połowę tego, co my i to nas właśnie uratowało. A kiedy wróciłem do domu, to nastąpił wielki lament. Okazało się, że pod ubraniem jestem cały czarny. Tak nas Niemcy bili...

Zanim jednak wrócili do pracy w betoniarni, zaprowadzono ich do wnętrza tunelu. Tam Niemcy powiedzieli głośno, że są oni polskimi bandytami i trzeba na nich uważać. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Kiedy przechodzili pod rusztowaniami, to niemieccy robotnicy murujący sklepienia tunelu zrzucali na nich cegły klinkierowe.

- Jeden z Niemców zrzucił na nas całą stertę cegły, kolega nie zdążył odskoczyć i został mocno połamany. Potem długo do zdrowia nie mógł wrócić - wspomina weteran.

Dziesiątki tysięcy kubików betonu

Lutak wrócił do mieszania betonu, ale jako konspirator ciągle myślał z kolegami o sabotażu. Ktoś wpadł na pomysł, aby do betonu dodawać cukru, co spowoduje jego osłabienie. Pomysł był kiepski, bo cukier był drogi, a jego skuteczność przy takiej skali robót była prawie żadna. Mogli kombinować z solą, ale w razie wpadki z pewnością zostaliby rozstrzelani.

Rzeczoznawcy z rzeszowskiego oddziału Polskiego Związku Inżynierów i Techników Budownictwa wstępnie oszacowali, że tylko na budowę samego tunelu o średnicy blisko 9 m i długości 438 m (wg innych źródeł 465 m) zużyto kilkanaście tysięcy kubików betonu. Jeśli do tego doliczyć obiekty towarzyszące, jak tunel łącznikowy, bunkry, przedsionki i pomieszczenia techniczne, to zużycie betonu mogło być nawet kilkakrotnie większe. Dla porównania na budowę Galerii Rzeszów o łącznej powierzchni 130 tys. mkw. (13 ha) zużyto 80 tys. kubików betonu.

Po roku budowy zbliżał się finał prac. Tadeusz Lutak próbował popytać Niemców, co dalej z nimi będzie. - Pojedziecie razem z nami, przecież was nie wypuścimy, bo za dużo wiecie - odpowiedział mu obermeister. Lutak zrozumiał, że to oznacza wywózkę, a może śmierć i szukał sposobu, aby gdzieś się ukryć.

Nadarzyła się okazja. Niemcy wyznaczali chłopów, którzy mieli jechać furmankami na tzw. forszpan. Jan Piskadło bał się jechać i zapłacił Lutakowi 20 tys. zł, aby ten pod jego nazwiskiem pojechał jego parą koni i furmanką z Niemcami. Lutak zgodził się i tak woził przez kilka miesięcy amunicję na linię frontu, a z powrotem rannych Niemców. Podczas wojny niemiecko-sowieckiej był aż pod Kijowem. Potem uciekł i wrócił do Strzyżowa, ale Niemcy już go nie szukali. A on zatrudnił się u szwagra rzeźnika.

Widziałem pociąg Hitlera

Latem 1941 r. pewnego ranka Niemcy zaczęli wysiedlać wszystkich mieszkających w pobliżu torów. Mieli zostawić dobytek, dom zamknąć i udać się we wskazane miejsce. Jak się okazało, były to względy bezpieczeństwa związane z przyjazdem pociągu specjalnego. Działo się to zapewne w dniach 27-28 sierpnia 1941 r., bo wtedy doszło do spotkania Hitlera z Mussolinim w niedalekiej Stępinie.

- Ja ukryłem się w stodole, którą ojciec zamknął. Przez szparę obserwowałem tory. Obstawiali je niemieccy żołnierze. Stali po obu stronach po 50 kroków od siebie. Nadjechał pociąg. Z przodu i z tyłu po dwa wagony pancerne, na których zamontowane były po 3 działa. W środku cztery eleganckie wagony, jakby sypialne, ale okna były zasłonięte firankami, więc nie mogę powiedzieć, że widziałem Hitlera. Pociąg zatrzymał się trochę dalej i wszystkiego nie moglem dostrzec. Po kilku godzinach odjechał. Kiedy ojciec wrócił do domu i zobaczył, że siedziałem w stodole, to struchlał. Bo gdyby Niemcy mnie wypatrzyli, to spaliliby gospodarkę, a mnie dali kulę w łeb. Okazało się, że i tym razem miałem szczęście - uśmiecha się pan Tadeusz.

Józef Lonczak
NOWINY

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia