Mieszkaliśmy w Białymstoku. Moi rodzice Bronisława i Józef Bałdyszowie przed wojną kupili dom przy ul. Kapralskiej 20 - opowiada Jadwiga Sławińska. - Było nas troje dzieci. Kiedy wybuchła wojna i weszli Sowieci, ojciec wiedząc o wywózkach na Sybir, poprosił dzielnicowego milicjanta, aby powiadomił go, jeżeli znajdziemy się na liście deportacyjnej.
Stało się. Mieli być wywiezieni w nocy z 21 na 22 czerwca 1941 r. Przerażeni szykowali się na zsyłkę. Ale tego dnia Niemcy zaatakowali Związek Radziecki i NKWD nie zdążyło ich wywieźć. Jadwiga Sławińska tak to po latach opisała: "Krytycznego wieczoru ojciec chodził po ulicy spodziewając się transportu po nas. Zauważył na niebie jakieś strzelające samoloty i biegających żołnierzy sowieckich. Zapytał, co się dzieje. Eto wajna" - krzyczeli i uciekali w popłochu".
Zaczęła się okupacja niemiecka. Zamknięto szkoły, młodzieży kazano iść do pracy. Dotknęło to także rodzeństwo Bałdyszów. Helena została pomocnicą w biurze niemieckim, Władysław był mechanikiem kolejowym, a Jadwiga trafiła do szwalni na Bojarach.
Jej dalsze losy, pełne przejmujących wydarzeń mogłyby posłużyć na scenariusz filmowy.
- Po jakimś czasie wraz z pięcioma dziewczynami zostałam nagle aresztowana i przetransportowana pod eskortą do szwalni w Prusach Wschodnich. Było to miasto Insterburg. Na szwalni znajdował się napis "Aus alt wird neu" (Ze starego będzie nowe) - co oznaczało przerabianie odzieży ludzi mordowanych w obozach zagłady - precyzuje pani Jadwiga. - W obozie znajdowało się około 400 osób z różnych krajów Europy. - Dostawałyśmy jedzenie tylko raz dziennie. Musiałyśmy obowiązkowo nosić naszytą na ubraniach literę P. Nie mogłyśmy wchodzić do sklepów, siadać na ławkach w parku czy na ulicy, zajmować miejsca siedzące w autobusach, ani też rozmawiać z przechodniami na ulicy.
Kiedy w lipcu 1944 r. z Białegostoku zostali wyparci Niemcy i wojna się kończyła, Prusy północne z miastem Insterburg, gdzie znajdowała się Jadwiga, pozostały nadal niemieckie. Nie miała żadnych kontaktów z domem.
- Jesienią nasiliły się naloty samolotów sowieckich i armii alianckich, ludzie musieli kryć się w schronach - opowiada. - Raz nie wpuszczono mnie do schronu z powodu mojej litery P. Pewnej nocy bombowce rozbiły szwalnię. Nie było mowy o pracy przy maszynach, kazano nam odgruzowywać miasto. Przyb tej robocie nastąpiłam na gwóźdź i bardzo mocno skaleczyłam nogę. Nie chciano mnie przyjąć do szpitala, lekarz wyrzucił, bo pełno było rannych żołnierzy. Groziła mi amputacja nogi, byłam przerażona, myślałam o najgorszym. Na szczęście noga zaczęła się goić. Zostałam zatrudniona w obozowej kuchni przy obieraniu kartofli.
Ponieważ szwalnia była rozbita, przewieziono nas do miasteczka Saalfeld (obecnie Zalewo). Tutaj znowu ta sama robota przy przeróbkach pośmiertnej odzieży po jeńcach. Obozu nie było, zakwaterowano nas w prywatnym domu, w jednym pokoju kilkanaście dziewcząt, bez mebli - stał tylko jeden stół i 4 stołki, spałyśmy na podłodze przy małym piecyku. Byłyśmy zaziębione i głodne. Nastała ostra zima. Nie miałam ciepłej odzieży, na szczęście wcześniej ukradłam kawałek kotary, gdy sprzątałam rozbitą szwalnię w Insterburgu i uszyłam sobie ręcznie kurtkę.
W styczniu 1945 r. weszła Armia Czerwona. Wybuchła strzelanina, ludzie ze strachu przed Rosjanami porzucali domy i uciekali. Polscy robotnicy zbiegli się do jednego opuszczonego budynku, wzięli dwoje porzuconych sań, zaprzęgli rozbiegane konie, na budynku wywiesili polską flagę i postanowili uciekać do kraju. Ruscy sołdaci zainteresowali się nami, przyszli i kazali się tłumaczyć, co tutaj robimy. Kiedy okazałyśmy niemieckie dokumenty, oni nie znając niemieckiego wzięli nas za szpiegów. A to oznaczało jedno - rozstrzelanie. Ale nagle pojawiła się młoda Rosjanka, była służącą u właścicieli tego majątku.
Zaczęła tłumaczyć kim jesteśmy. Wykorzystując moment, że uwagę skupili na niej, wskoczyłyśmy na sanie i chłopaki pędem pognali w kierunku polskiej granicy. Szosa była zawalona śniegiem, rozbitymi pojazdami i ciałami zabitych uciekinierów. Błąkały się płaczące dzieci. Z trudem przejechaliśmy parę kilometrów, gdy zatrzymali nas znowu Rosjanie.
Naszym woźnicą był młody Litwin, zażądali od niego wódki. On pokręcił głową, że nie ma. - Nie dasz? - jeden sołdat na to, i kolbą pistoletu rozbił mu głową na dwie części. A do nas dziewcząt powiedział, że mamy jechać z nimi w las. Zawieźli nas do jakiegoś zabudowania, skąd uciekli Niemcy, a teraz mieściła się siedziba rosyjskiego dowództwa. Zaczęło się przesłuchanie. Ja, jako jedyna znałam niemiecki, potrafiłam odpowiadać na pytania, jeszcze jak chodziłam do szkoły uczyłam się języków obcych. Na nic zdały się moje tłumaczenia.
Pułkownik oznajmił, że Rosjanie dobrze wiedzą o tym, że armia niemiecka spodziewając się wojny z nimi, przygotowywała szpiegów i dlatego uczyła ich języka rosyjskiego. Przekonywałam, że rosyjskiego nauczyłam się w szkole w Białymstoku, w latach władzy radzieckiej 1939 - 1941, uczyła tam stara rosyjska nauczycielka. A oni nic tylko, żeby podać nazwisko Niemca, który mnie uczył, stopień. Wydawało się, że to koniec, nic nas nie uratuje. Ale raptem młody oficer powiedział, że mówię prawdę, bo on służył w Białymstoku, wie, gdzie jest ta szkoła.
Przerwano przesłuchanie. Zamknięto nas na noc pod strażą, rano dano jeść, wsadzono do samochodu i kierowca miał dowieźć do dawniejszej polskiej granicy, do miasta Lubawa. Kierowca jednak zatrzymał się w pół drogi i kazał nam wysiadać. Stałyśmy w głębokim śniegu, mróz okropny. Machałyśmy rękami, ciężarówki przejeżdżały, ale żadna się nie zatrzymała.
Wreszcie udało nam się podjechać do Lubawy, ludzie palili ogniska na ulicach gotując jedzenie. Ktoś nas nakarmił, jakiś starszy mężczyzna udostępnił do przenocowania opuszczone mieszkanie. Popatrzył na moje nogi i stwierdził, że są odmrożone, ale - mówi - ja ci pomogę, natrę śniegiem. Miał może z 80 lat i zaczął mi nacierać stopy. Pomogło. Następnego dnia, korzystając z różnych okazji transportu dotarłyśmy do Ciechanowa. Stąd już była możliwość jazdy koleją do Białegostoku.
Podróż jednak zajęła dwa dni. Jechały w wagonie towarowym, ściśnięte w tłumie podróżnych. - Pociąg stawał co parę kilometrów - wspomina pani Jadwiga. Drzwi się otwierały, wpadali Rosjanie i zabierali bagaże. Po prostu kradli. Brakowało paliwa, żeby parowóz mógł jechać dalej, mężczyźni szli do lasu i łamali gałęzie. 2 lutego dojechaliśmy do Białegostoku. Była siódma rano, szłam Lipową i nie poznawałam miasta, całe centrum to była jedna wielka ruina, wszędzie zgliszcza. Dotarłam wreszcie do naszego domu przy Kapralskiej 20 i z obawą zastukałam do drzwi, nie wiedząc kto otworzy, kto tam mieszka. Rodzice byli zaskoczeni moim widokiem, ojciec zaniemówił, zaczął potrząsać mamą. Okazało się, że trzy różne osoby powiadomiły rodziców, że zginęłam podczas bombardowania obozu. Stąd to zdziwienie, ale wkrótce wszyscy się cieszyliśmy ze spotkania.
W Białymstoku powoli otrząsano się z wojny. Brat Władek był w wojsku, siostra Hela uczyła się w gimnazjum przy ul. Warszawskiej, i od razu mnie zapisała do szkoły. Nie bardzo chciałam, ale ona uparła się, że nie ma na co czekać. Trafiłam do drugiej klasy. Uczniowie to była zbieranina osób w różnym wieku. Z partyzantki, z konspiracji.
Jeden chłopak dziwnie się zachowywał, wychowawczyni powiedziała, żeby nie śmiać się z niego, bo był pochowany przez Niemców w zbiorowej mogile i sam się wykopał. Dziewczyna, która koło mnie siedziała, pamiętam, taka ładna blondyneczka, zapytała, czy mam pistolet? Zdziwiłam się, po co? A ja mam - ona na to, odchyliła kurtkę i pokazała pistolet - bo byłam w partyzantce.
Po ukończeniu Liceum Handlowego Jadwiga Sławińska podjęła studia w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Łodzi. Z dyplomem tej uczelni została skierowana do pracy w Ministerstwie Komunikacji w Warszawie. Pracując, kontynuowała zaoczne studia i otrzymała tytuł magistra ekonomii. W ministerstwie wyspecjalizowała się w dziedzinie lotnictwa cywilnego, była naczelnikiem wydziału ekonomicznego.
W 1968 r. wyszła za mąż za Kazimierza Sławińskiego, byłego pilota, inżyniera i pisarza - autora wielu książek o tematyce wojennej, w tym "Przygody kanoniera Dolasa", na podstawie której nakręcono film. Mąż zmarł w 1985 r. W 2007 r. przeniosła się z Warszawy do rodzinnego Białegostoku. Obozową tułaczkę przypomina jej legitymacja Stowarzyszenia Polaków Poszkodowanych przez III Rzeszę Niemiecką.
ALICJA ZIELIŃSKA, Kurier Poranny