Pięć lat u boku Hitlera

Hitlera zobaczył pierwszy raz w Berlinie podczas otwarcia olimpiady 1936 roku. Bilet na stadion był nagrodą w  konkursie strzeleckim. Wtedy jeszcze nie przypuszczał, że wkrótce znajdzie się w jego bliskim otoczeniu
Hitlera zobaczył pierwszy raz w Berlinie podczas otwarcia olimpiady 1936 roku. Bilet na stadion był nagrodą w konkursie strzeleckim. Wtedy jeszcze nie przypuszczał, że wkrótce znajdzie się w jego bliskim otoczeniu archiwum
5 września 2013 r. w Berlinie zmarł w wieku 96 lat Rochus Misch. Urodzony w Starych Siołkowicach, przez pięć lat pełnił służbę u boku wodza Trzeciej Rzeszy

Urodził się w lipcu 1917 roku. W dniu, w którym przychodził na świat, rodzina odprowadzała na cmentarz ciało jego ojca, który wrócił z frontu parę dni wcześniej ciężko ranny. Po ojcu, 36-letnim robotniku budowlanym, odziedziczył imię Rochus. Matka zmarła niedługo potem, zanim syn skończył trzy lata. Wychowywali go dziadkowie.

Z Siołkowic w świat

- Moje dzieciństwo było mimo tych okoliczności całkiem szczęśliwe - wspominał po latach. - Z synem sąsiadów Paulem chodziłem na ryby, a sam czytałem powieści płaszcza i szpady.

Pragmatyczny i surowy dziadek był zdania, że Rochus powinien najpierw nauczyć się rzemiosła, a na naukę będzie miał czas później. Skutkiem tej decyzji 13-letni chłopiec wyjechał ze Śląska do szkoły rzemieślniczej w Hoyerswerda w Saksonii i zamieszkał w domu jednego ze swych mistrzów.

Hitlera zobaczył pierwszy raz w Berlinie podczas otwarcia olimpiady 1936 roku - bilet na stadion był nagrodą w wygranym przez młodzieńca konkursie strzeleckim. Wtedy jeszcze nie przypuszczał, że wkrótce znajdzie się w jego bliskim otoczeniu.

W swoich wspomnieniach Rochus Misch zanotował, że kiedy zgłosił się rok później do poboru, dano mu do wyboru zwykłą dwuletnią służbę wojskową w Wehrmachcie i powrót do cywila lub służbę czteroletnią z gwarancją zatrudnienia w administracji publicznej.

Wybrał tę drugą możliwość i nie całkiem świadomie - jak przekonywał - znalazł się w grupie żołnierzy szkolonych w SS na osobistą straż Hitlera. Zdecydował o tym m.in. jego wysoki wzrost. - Nikt mnie nie pytał o rodzinne pochodzenie ani o przynależność do jakiejkolwiek nazistowskiej organizacji - zapewniał.

W aneksji Austrii i Czechosłowacji uczestniczył, nie oddając ani jednego strzału. Mówił o nich "wojny kwiatowe". W czasie kampanii wrześniowej wyniesiona ze Śląska znajomość gwary przydała mu się o tyle, że pomagał negocjować warunki kapitulacji z obrońcami Twierdzy Modlin. Poważnie ranny we wrześniu 1939 dostał Krzyż Żelazny II klasy i został ewakuowany w głąb Niemiec.

U boku Hitlera

Po rekonwalescencji dowódca batalionu wyznaczył go na wolne miejsce w liczącym zaledwie ponad 20 osób oddziale przybocznym Hitlera. Jego członkowie byli gońcami roznoszącymi korespondencję w Kancelarii Rzeszy (od takiej funkcji zaczynał Rochus Misch), pracowali w centrali telefonicznej lub stanowili eskortę wodza, gdy ten wyjeżdżał na miasto. Jak pisał Misch, wybrano go - by znalazł się z dala od walki - bo był sierotą i ostatnim mężczyzną w swojej rodzinie.

Podczas pierwszego spotkania twarzą w twarz Hitler wprawdzie nie podał mu ręki, ale polecił zawieźć list i paczkę do swojej siostry Pauli, do Wiednia.

- Wielki Hitler, którego zobaczyłem z bliska, nie był ani potworem, ani nadczłowiekiem - wspominał po latach. Hitler przestał być tego dnia dla mnie Hitlerem.

Z delegacją do Wiednia łączył się kilkudniowy urlop. Rochus Misch wykorzystał go na odwiedziny samotnej - po śmierci dziadka - babki w Starych Siołkowicach.

Podczas wojny niemiecko-francuskiej 1940 roku Mischa przyuczono do obsługi nowoczesnej centrali telefonicznej. Jak wspomina, aż do końca III Rzeszy nie zmienił się numer dyktatora: 120050. Oczywiście nikt w kancelarii tak Hitlera nie nazywał. Jeśli wierzyć świadectwu Rochusa, w otoczeniu wodza trwał swego rodzaju teatr pełen konwencji i póz.

- Nie pamiętam żadnych rozmów o bieżących wydarzeniach politycznych ani ustroju państwa - wspominał. - Nikt nie komentował decyzji podejmowanych przez najwyższe władze. Rozmowy krążyły wokół rodziny i opowieści kombatanckich. To, że byłem ranny podczas wojny, dawało mi jakby uprzywilejowaną pozycję.

Rochus Misch zapewnia w swoich wspomnieniach - niełatwo w to uwierzyć - że przez pięć lat pobytu u jego boku tylko jeden raz zetknął się z pojęciem obozy koncentracyjne. W jego ręce trafiła depesza jednej ze szwedzkich gazet, informująca, że Czerwony Krzyż chce przeprowadzić w jednym z takich obozów inspekcję.

Misch zapewniał, że nigdy nie był świadkiem rozmów na ten temat między pracownikami Kancelarii Rzeszy. A Hitler z Himmlerem rozmawiali zawsze w cztery oczy.

O banalności zła

Kiedy się pamięta, kim był Hitler i jakich zbrodni się dopuścił, opisy jego mieszkania i stylu bycia zaskakują zwykłością. Potwór mieszkał i żył zaskakująco normalnie. Kładł się późno i spał długo. Zaczynał dzień pracy około 11.30.

Nad łóżkiem Hitlera wisiał wykonany na płótnie portret matki. Także gusta filmowe miał typowe dla epoki. Kilka razy oglądał - w kolorze - "Przeminęło z wiatrem". Lubił też filmy Chaplina.

Na obiad z wodzem niemal codziennie zapraszano przedstawicieli różnych profesji i artystów. Z jednym zastrzeżeniem. Musieli reprezentować różne specjalności. Fuehrer nie znosił, by w jego otoczeniu kłóciło się np. dwóch architektów czy śpiewaków. Był wegetarianinem, ale na początku wojny czasem "podkradał" parę kawałków kiełbasy. Jego niechęć do mięsa rosła wraz z pogarszaniem się sytuacji na froncie.

Rochus Misch towarzyszył swemu szefowi także podczas pobytów w alpejskim Berghofie i w Wilczym Szańcu, w pobliżu dzisiejszego Kętrzyna.

- Bunkier wodza składał się z kilku pomieszczeń - relacjonował Misch. - Oprócz miejsca do pracy była tam sypialnia, wnęka sanitarna i salonik. - Pierwsze spotkanie z udziałem Hitlera odbywało się w południe, pod koniec dnia druga narada wojskowa zaczynała się o osiemnastej. W miarę komplikowania się sytuacji na froncie doszło jeszcze trzecie nocne spotkanie między 23 a północą.

W Wilczym Szańcu Misch był świadkiem m.in. długiej narady z udziałem Hitlera i feldmarszałka von Paulusa. Ten ostatni domagał się zgody na jak najszybsze opuszczenie przez swoją VI Armię pozycji pod Stalingradem. Nie dostał zgody. Fuehrer zdecydował, że tym oddziałom nie wolno się cofnąć nawet o krok.

Towarzyszył Hitlerowi także w ostatnich tygodniach wojny w bunkrze zbudowanym w 1942 roku 12 metrów pod ziemią kosztem blisko półtora miliona marek. Znów obsługiwał centralę telefoniczną.

W połowie kwietnia 1945 do tego bunkra przyleciała z bawarskich Alp Ewa Braun. 20 kwietnia, dokładnie w dniu 56. urodzin Hitlera, czołgi Armii Czerwonej dotarły do przedmieść Berlina i zaczęły się pierwsze ucieczki współpracowników wodza. Pierwszy do żony i córki w Obersalzbergu odleciał Herman Goering. Wkrótce w jego ślady poszli Himmler, Doenitz i Kaltenbrunner.

Dzwonili nawet cywile

Misch widział, jak 23 kwietnia Hitler po raz ostatni wyszedł z psem na spacer po zdewastowanym ogrodzie.

- Byłem przyklejony do centrali telefonicznej - wspominał. Pracowałem w zasadzie bez przerwy. Im bardziej okrążenie się zacieśniało, tym więcej było telefonów. Coraz częściej do bunkra dzwonili cywile. Krzyczeli, domagali się pomocy, chcieli wiedzieć, dokąd już dotarły wojska radzieckie. Gdzie są Rosjanie? - pytali nieustannie.

W środku tego złowrogiego miejsca Misch słyszał też głosy szóstki dzieci Goebbelsa. Biegały i wrzeszczały, niczego nie przewidując. Zanim rodzice zamordowali je, podając truciznę, zdążył jeszcze zobaczyć przejmującą scenę pożegnania, gdy siedząc całą rodziną przy stole, śpiewali wojskową piosenkę o niebieskich dragonach przy akompaniamencie wybuchających dookoła bunkra bomb.

Nikt już nie miał wątpliwości, jak się skończy wojna i co czeka mieszkańców bunkra Hitlera. Lekarz wodza rozdawał wszystkim ampułki z cyjankiem.

- Ja nie dostałem - wspominał Rochus Misch. - Nie należałem do najbliższego kręgu współpracowników. Ale miałem przy sobie cały czas mój pisolet "Walther PP". Zawsze naładowany na wypadek, gdyby sprawy przybrały zły obrót.

Tuż przed północą 28 kwietnia do bunkra sprowadzono urzędnika stanu cywilnego, który Ewie Braun i Hitlerowi udzielił ślubu. Ceremoniał trwał zaledwie kilka minut. Zaraz potem Misch był świadkiem, jak sekretarka Traudl Junge przepisywała na maszynie podyktowany przez Hitlera tuż przed ślubem testament.

To już koniec

Strzału, którym Hitler odebrał sobie życie, Misch nie usłyszał. Zwabiony długą ciszą wyszedł na korytarz. W głębi salonu zobaczył nieruchome ciało Hitlera.

- Widziałem to z odległości sześciu lub siedmiu metrów. Hitler siedział na małej kanapie cały skulony, tuż przy stole. Ewa była obok niego, leżała na kanapie tak, że jej kolana dotykały niemal klatki piersiowej. Miała na sobie granatową sukienkę w małe białe kwiatki - zapisał we wspomnieniach.

Spalenia ich zwłok Misch nie chciał oglądać. Drugiego maja wyszedł z kancelarii, niszcząc wcześniej telefoniczną centralę.

Szybko wpadł w ręce Rosjan. Przewieziono go do Moskwy. Siedział w Butyrkach i na Łubiance. Aż do kwietnia 1946 roku był przesłuchiwany i torturowany. Śledczy chcieli nabrać pewności, że w bunkrze zginął naprawdę Hitler, nie jego sobowtór.

Po trzech latach uwięzienia w Moskwie został przetransportowany do Kazachstanu. Potem do Swierdłowska i Stalingradu. Do żony i córki w Berlinie wrócił w ostatnim dniu grudnia 1953 roku.

5 września 2013 roku zmarł w wieku 96 lat w Berlinie. Całe życie twierdził, że stanął po stronie nazistów ze względu na swój antykomunizm. "Walczyłem z bolszewizmem, a nie za Hitlera" - mówił w jednym z wywiadów.

Podczas pisania tekstu korzystałem z książki Rochusa Mischa "Byłem z Hitlerem do końca".

Krzysztof Ogiolda
NOWA TRYBUNA OPOLSKA

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia