Sierociniec prowadzą siostry zakonne. Warunki życia są proste, wręcz surowe, podobnie jak wychowanie podopiecznych. Ale bracia są do siebie przywiązani. Symbolem ich bliskości jest wisiorek, który Rysiek robi dla Stefka (drugi taki sam sporządzi potem dla siebie). Okazuje się, że na pożegnanie. Po jednego z chłopców zgłaszają się bowiem adopcyjni rodzice. On w mundurze, ona w eleganckiej garsonce i w gustownym kapelusiku. Siostra dyrektor pozwala sobie przypomnieć, że wybrany przez nich chłopiec ma jeszcze brata bliźniaka. Mężczyzna reaguje twardym „nein”.
Zabierany do nowego domu chłopiec reaguje strachem i krzykiem. Bólu rozstania nie łagodzi ani atrakcyjny powitalny prezent, ani ciepło, które próbuje mu okazać nowa mama. Bracia spotkają się raz jeszcze po latach. Jeden jest niemieckim żołnierzem, drugi polskim partyzantem, który otrzymał rozkaz wykonania wyroku śmierci na Niemcu. W chwili ostatecznej konfrontacji mężczyźni się rozpoznają. Nie ma wątpliwości, kim są, skoro Niemiec nosi pod mundurem zabrany z sierocińca wisiorek. Puenty tej historii nie zdradzamy. Dość powiedzieć, że kończy się ona zaskakująco, ale bez happy endu.
Ta historia zdarzyła się naprawdę
Jednym z jej bohaterów jest znany polski aktor, który jednak nie zgodził się, by opowiedzieć ją wraz z jego nazwiskiem. Na filmową opowieść zamienił ją dolnośląski reżyser Tomasz Protokowicz. Film „Dawno temu na Śląsku” jest trwającą zaledwie niespełna kwadrans etiudą. Widzieli go w środę w Opolu uczestnicy spotkania, jakie z reżyserem i przedstawicielami Fundacji Zerwane Więzi zorganizował Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej. - Tytuł „Dawno temu na Śląsku” świadomie nawiązuje do klasycznego rozpoczęcia baśni - tłumaczył w sali Muzeum Śląska Opolskiego Tomasz Protokowicz - tak się je opowiada po polsku i po niemiecku, poczynając od słów „Es war einmal...”. Mój film jest gorzką baśnią. Pokazujemy okrutny proces rozdzielenia braci w okrutnych czasach, żeby uświadomić widzowi ból przeżywany przez rozdzielane dzieci także wtedy, gdy nie dzieje się to tak gwałtownie jak w moim filmie. Przesłanie tej historii jest tym ważniejsze, że problem rozdzielania rodzeństw nie dotyczy wyłącznie wojny. Choć tylko w jej trakcie wywieziono z Polski 320 tysięcy dzieci (wróciło co dziesiąte).
Od 1957 roku skutki rozdzielenia rodzeństw i utajnienia danych o adopcji dotknęły nawet 3 miliony ludzi. (Obie te liczby znalazły się w napisach końcowych filmu). Z myślą o szukających korzeni powstała trzy lata temu Fundacja Zerwane Więzi. Fundacja Zerwane Więzi działa dopiero od trzech lat, a już zgłosiło się do niej ponad 8 tysięcy ludzi szukających rodzin, z którymi ich rozdzielono. Co najmniej kilkuset znalazło swoich bliskich. Rodzeństwa są rozdzielane często tak wcześnie, że nie mają szans, by się jako osoby dorosłe rozpoznać – mówi przewodnicząca Rady Fundacji Zerwane Więzi Halina Ptasińska. - Dzieci wcale nie muszą mieszkać w różnych krajach jak bohaterowie filmu „Dawno temu na Śląsku”. Czasem mieszkają w tej samej miejscowości i mijają się na ulicy, niczego o sobie nie wiedząc i nie podejrzewając, że są krewnymi.
Dziś bliźniąt zwykle się już nie rozdziela, ale rodzeństwa ciągle bardzo często. Więc osób z tym problemem na pewno nie ubywa. Czasem rozdzielenie to konieczność. Zwłaszcza wtedy, gdy matka rodzi czworo, pięcioro, sześcioro dzieci. Część w Bydgoszczy, a część, powiedzmy, w Rzeszowie. Praktycznie nie ma sposobu, by znaleźć taką rodzinę adopcyjną, która wszystkich przyjmie. Problem więc nie tyle w samym rozdzieleniu, ile w braku mechanizmu, który zapewniłby biologicznemu rodzeństwu wiedzę o sobie nawzajem i możliwość kontaktu, gdy dzieci dorosną. Nie było go w latach 50. ubiegłego wieku , gdy powstała pierwsza w powojennej Polsce ustawa adopcyjna. Nie ma go, na dobrą sprawę, także dzisiaj. Choć prawo do jawnej adopcji zapewnione jest w niemal wszystkich krajach Unii Europejskiej.
Pomógł detektyw
Bożena Łojko była dzieckiem adoptowanym i wiedziała o tym. Przez lata nie szukała brata, bo zwyczajnie nie miała pojęcia o jego istnieniu. W wieku 25 lat, gdy przygotowywała się do małżeństwa i macierzyństwa, postanowiła odnaleźć biologicznych rodziców. Choćby po to, by dowiedzieć się, czy w rodzinie były jakieś choroby genetyczne. Wtedy dowiedziała się, że ma brata, zaczęła szukać. - Zajęło mi to pięć lat. Wzięłam ślub w 2002 roku, a brat odnalazł się dwa lata później – opowiada. - Dowiedziałam się, że byliśmy w tym samym domu dziecka. Okazało się, że miałam w dzienniku zapis, że rodzeństwa nie należy łączyć, a mnie nie powinno się informować, że mam brata. Sprawy adopcyjne mieliśmy tego samego dnia, w odstępie dosłownie dwóch godzin. Ja miałam wtedy 4,5 roku, a Jurek – dwa i pół. Trafiliśmy do różnych domów, nie pamiętając właściwie nic z dotychczasowego życia.
W znalezieniu Sylvaina (takie imię nadali mu nowi rodzice) pomogła mi jedna z gazet. Po publikacji odezwał się do mnie detektyw (już nie żyje) i to on odnalazł brata, wciągając do współpracy Interpol. Okazało się, że Jurek nosi inne nazwisko, a mieszka w Szwajcarii. To się właściwie nie powinno udać. Bo brat miał wprawdzie w dokumentach prawdziwą datę urodzenia, ale miejsce przyjścia na świat zmieniono z Warszawy na Genewę. Bożena przekonała się wówczas na sobie, że nie ma urzędu, a na dobrą sprawę i człowieka, który potrafiłby kompetentnie poradzić, co zrobić i jakie dokumenty złożyć, by się dowiedzieć czegoś o swoich biologicznych rodzicach czy rodzeństwie. Pisała po omacku, nawet do prezydenta RP. Te doświadczenia były pierwszym krokiem do powstania najpierw portalu, a potem - w marcu 2013 roku - Fundacji Zerwane Więzi. Bożena Łojko jest jej prezesem.
Kiedy zaczynała, sądziła, że spróbuje pomóc dwudziestu, może trzydziestu osobom. Do dziś kontakt z fundacją nawiązało ponad 8 tysięcy osób. Najmłodsze niedawno osiągnęły pełnoletność (to warunek, żeby w ogóle móc poszukiwać swoich korzeni). Najstarszy podopieczny fundacji ma lat 96. To najlepszy dowód, że do szukania tożsamości trzeba dojrzeć i że nie ma uniwersalnego przepisu na ten proces. Zdecydowana większość podopiecznych przyszła na świat w okresie PRL-u, gdy adopcja była tematem tabu i starano się ją raczej ukrywać, niż ujawniać. A stosowanie przepisów adopcyjnych dużo bardziej dowolne niż dziś, co łatwo prowadziło do nadużyć. - Nie zmienia to faktu, że swojej tożsamości szukają często osoby, które w rodzinach adopcyjnych są bardzo szczęśliwe – zwraca uwagę Halina Ptasińska. - Rodziców biologicznych chcą zwyczajnie zapytać: Co było powodem, że mnie oddaliście do adopcji? Nie po to, by zgłaszać pretensje, tylko by się dowiedzieć. Ponieważ czegoś im brakuje, chcą zobaczyć brata czy siostrę. Mają nadzieję, że to będą ludzie, którzy ich zrozumieją. Na początku jest euforia, wybuch miłości.
Ale nie zawsze te rodzeństwa utrzymują potem latami bliskie i serdeczne kontakty. Zresztą nawet rodzeństwo wychowane w jednym domu nie zawsze dobrze się rozumie. Ale do biologicznych sióstr czy braci dzwoni się chętnie na urodziny czy święta. Taki kontakt parę razy w roku przynosi ulgę. Doświadczenie pokazuje, że lepiej układają się relacje z rodzeństwem za granicą, choć utrudnia je czasem bariera językowa. Ale za to nie ma presji, żeby się często spotykać, spędzać razem weekendy itd. Pani Ptasińska podkreśla, że znalezienie biologicznych rodziców, siostry czy brata nie oznacza osłabienia więzi z rodziną adopcyjną. Przeciwnie, raczej ją wzmacnia.
Po 50 latach
Tomasz Protokowicz, reżyser filmu o rozdzielonych braciach, przekonał się naocznie, że nawiązanie kontaktów z biologicznym rodzeństwem może być bardzo trudne. - Moi rodzice mieszkają w Monachium i ja także spędziłem tam część dorosłego życia – opowiada. - Sąsiadka rodziców bardzo się ucieszyła na wieść, że przyjechali z Polski. Ja też jestem z Polski – deklarowała. Sądziliśmy, że wobec tego uda się z nią po polsku porozmawiać. Wtedy okazało się, że kiedy trafiła do Niemiec do adopcji, była za mała, aby zapamiętać język. O rodzinnych korzeniach w Polsce dowiedziała się, standardowo, zbierając dokumenty do ślubu. Ale szukanie korzeni odłożyła, bo najpierw trzeba było urodzić, wychować i wykształcić dzieci. Co było o tyle trudniejsze, że jako żona dyplomaty wędrowała po całym świecie.
Do poszukiwania polskich krewnych zabrała się dopiero jako wdowa. Z sukcesem, bo krewni odnaleźli się w okolicach Suwałk. Ale trudno było stworzyć bliskie więzi, skoro ona nie znała polskiego, a oni nie mówili po niemiecku. Ona obracała się przez większość życia w towarzystwie prezydentów, premierów, ambasadorów, oni uprawiali rolę. Kiedy odwiedzili ją w Monachium, kompletnie nie rozumiała ich domowych rytuałów. Byli inni. A jednak coś musiało ją ciągnąć do dawnej przeszłości, skoro po latach porzuciła swoje niemieckie nazwisko, wracając do polskiego: Wyrwus.
Lucyna i Teresa były bliźniaczkami (były, bo jedna z sióstr niedawno umarła). Rozdzielono je w latach 50. Opuściły dom dziecka w odstępie niespełna dwóch lat. Przez większość życia nie wiedziały o swoim istnieniu. Lucyna długo podejrzewała siebie o jakiś psychiczny defekt. Bo jak wytłumaczyć sobie i innym, że kupuje się zwykle dwa, a nie jeden lizak, ale także dwie spódnice, dwie pary butów, nawet dwa kilo cukru. Kiedy chciała wyjść za mąż – miała 33 lata – dostała do ręki zupełny, a nie skrócony akt urodzenia. Tam przeczytała, że jest jednym z dwojga bliźniąt. Podobną informację w podobnym czasie i okolicznościach odkryła także Teresa. Obu niespecjalnie ułożyło się życie rodzinne i obie zapadły na tę samą poważną chorobę, która Lucynę doprowadziła do śmierci.
Mieszkały ledwo 70 kilometrów od siebie, ale odnalazły się – z pomocą fundacji - w wieku 50 lat. - Kiedy się spotkały, jedna miała długie, druga krótkie włosy – opowiada Bożena Łojko. - Po tygodniu obie obcięły się krótko i podobnie ubrały, odkryły ze zdumieniem, że są do siebie tak bardzo podobne, że trudne do rozróżnienia. Ja na zdjęciu nie potrafiłam ich odróżnić. Kilkaset osób potwierdziło w fundacji, że znalazło swoich bliskich. W rzeczywistości jest ich prawdopodobnie więcej. Ale nie wszyscy czują się zobowiązani, by do fundacji wracać, skoro jej misja się dla nich skończyła – nawiązali zerwane więzi. - To jest zupełnie zrozumiałe – dodaje Halina Ptasińska – emocje, jakie targają ludźmi, którzy wreszcie odkryli swoją tożsamość, są wielkie i one biorą górę. Są najważniejsze. Każdym znalezionym rodzeństwem się cieszymy, ale nie prowadzimy rejestru odnalezionych. W tej pracy statystyka nie jest najważniejsza, tylko więź i tożsamość.
Jakie dokumenty są niezbędne
W poszukiwaniach rodzeństwa pomaga dziś nie tylko Fundacja Zerwane Więzi, choć wielu szukających ostatecznie właśnie tutaj trafia. Ale ludzie próbują się szukać także przez portale społecznościowe. Można tu umieszczać nie tylko informacje, ale i zdjęcia. To bardzo pomaga. - My oferujemy konkretną wiedzę o tym, że warto najpierw uzyskać z urzędu stanu cywilnego zupełny akt urodzenia. Bo tam znajdziemy imiona i nazwiska, a także daty urodzenia rodziców biologicznych – mówi Bożena Łojko. - Musimy wiedzieć, kogo naprawdę szukamy. Ważnym śladem jest także sygnatura akt przysposobienia, bo na jej podstawie można zyskać wgląd do akt sądowych. Trzeba wiedzieć i pamiętać, że akta osobowe dotyczące adopcji nie ulegają zniszczeniu ani po trzydziestu, ani po pięćdziesięciu latach. A skoro tak, to gdzieś w archiwum powinny być.
Jeśli urzędnik utrzymuje, że zostały zniszczone, należy prosić, by tę informację podał nam na piśmie. Wtedy się często znajdują, bo mało kto zaryzykuje poświadczenie nieprawdy pisemnie. Często pomocą służą pracownicy urzędu stanu cywilnego. Coraz bardziej otwarte na współpracę są także ośrodki adopcyjne. Fundacja pomaga też napisać wniosek do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych o udostępnienie danych osobowych biologicznych rodziców, łącznie z aktualnym adresem. - Od nich poszukiwanie się zaczyna – wyjaśnia Halina Ptasińska, bo w zupełnym akcie urodzenia informacji i rodzeństwie – poza bliźniakami – nie ma. To rodzice mogą wiedzieć, czy w ogóle rodzeństwo mamy i jakie były jego losy.
Zwykle kontaktu z rodzicami szuka się po to, by ich zobaczyć, by zapełnić jakąś białą kartę w swoim życiu. Ale bliskich więzi szukamy raczej z rodzeństwem. Rzadko szuka się rodziców dla nich samych. W sytuacji patowej, gdy żadnego śladu nie mamy, zwracamy się o pomoc do mediów, które bywają często zaskakująco skuteczne w sprawach pozornie niemożliwych. Przykładem może być pani Dorota. Przeszła w życiu wiele. Kiedy była na złej drodze, utraciła kontakt z dwoma synami. Ale w końcu się przełamała. Skończyła studia, znalazła pracę w oświacie. Jej pech polegał na tym, że to ona była matką biologiczną. Nie miała więc prawa do informacji o swoich dzieciach. Zdesperowana zgłosiła się do telewizyjnego programu „Interwencja”. Skutek przyszedł już na drugi dzień po emisji.
Zgłosiła się anonimowa osoba (informator uczestniczył w ich adopcji), która przekazała kontakt do obu chłopców. Okazało się, że zostali adoptowani do Francji, ale to nie była żadna przeszkoda. Dorota ma z nimi kontakt do dziś. Więzi udało się nawiązać. Informacja, prawdziwa informacja, jest ważna nie tylko w sprawie dawnych adopcji. Potrzebują jej także dzieci, które trafiają do przysposobienia dziś. - Zachęcamy rodziców adopcyjnych, by jak najszybciej mówili swoim dzieciom, kim są – mówią panie Halina i Bożena. - Najlepiej powiedzieć mu prawdę, kiedy naturalnie zapyta: Mamo, tato, skąd ja się wziąłem? Kiedy rodzice zaczynają odkładać tę informację, to potem coraz trudniej powiedzieć im prawdę o tym, że to oni są rodzicami i kochają synka czy córkę bardzo, ale urodził je kto inny. Efekt jest taki, że dziecko dowiaduje się od koleżanki czy kolegi w klasie (on dowiedział się od swoich rodziców, którzy znają prawdę) albo od sąsiadki. Nie jest wtedy gotowe na tę wiedzę i jest to naprawdę bardzo trudne przeżycie. Często dziecko po czymś takim czuje się gorsze. A rodzice adopcyjni, wychowując, mają o wiele trudniej, niż gdyby powiedzieli prawdę od razu – w sposób naturalny. Ruch w fundacji rośnie po każdej większej publikacji na jej temat oraz w okresie świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Także podczas wakacji.
Święta powiększają tęsknotę, latem mamy więcej czasu, by zająć się poszukiwaniami, i zakładamy, że ten nieznany brat lub siostra też go ma. Więc może łatwiej się znajdziemy.