Śmierć przychodziła po nich nocą

Jakub Nowak
W domowym archiwum pana Franciszka Przytomskiego zachowało się m.in. to zdjęcie. Widać na nim dawnych kolegów z Kresów, Polaka z rodziny Witkowskich oraz Ukraińca, Griszę.
W domowym archiwum pana Franciszka Przytomskiego zachowało się m.in. to zdjęcie. Widać na nim dawnych kolegów z Kresów, Polaka z rodziny Witkowskich oraz Ukraińca, Griszę. arch. Franciszka Przytomskiego
Moja kochana Daniłówka... - Franciszek Przytomski nie ukrywa wzruszenia na sam dźwięk nazwy swojej rodzinnej miejscowości. Gmina Antonowice, powiat Krzemieniec, województwo wołyńskie, za Bugiem...

Drzewa lipowe w moim
byłym ogrodzie,
Szumią pieśń o ponurej
zbrodni
Na Ziemi Kresów
Wschodnich

Przyglądam się zdjęciu, które 80-letni nowosolanin zrobił kilka lat temu podczas swojej podróży na Ukrainę. - Miejsce mojego dzieciństwa, miejsce naszej tragedii - pan Franciszek wskazuje palcem na niewielką dolinę, niemal w całości pokrytą zielenią. Dziś jego wieś już nie istnieje. Drzewa, które tam są, wciąż jednak pamiętają koszmar sprzed 71 lat...

- Pierwsze morderstwa ludności cywilnej przez banderowców rozpoczęły się w naszych okolicach już na początku marca 1943 roku - wspomina pan Franciszek. Miał wtedy dziewięć lat.
- Wraz z rodzeństwem pomagałem rodzicom przy gospodarce. Była bieda, ale jakoś musieliśmy dawać sobie radę - opowiada.

A droga przy domu
zbroczona
Niewinną krwią mojej
rodziny

Pierwszą ofiarą band Ukraińskiej Powstańczej Armii był jego kuzyn. - Około 600 metrów od nas mieszkała rodzina mojej matki. Wujek walczył na froncie, w domu pozostała ciotka Krasicka oraz czwórka jej dzieci: dwóch synów oraz dwie córki - wspomina mężczyzna. Pewnej mroźnej marcowej nocy ich dom został otoczony przez banderowców... Dzieci były przerażone, kuzyn pana Franciszka, Staszek, być może w obawie przed podpaleniem, wyskoczył przez okno w samej bieliźnie do ogrodu.

Niestety, został pojmany. A ukraińscy partyzanci litości nie mieli... Aby spotęgować cierpienie, zaciągnęli chłopca jeszcze cztery kilometry w głąb lasu. Dopiero tam włożyli mu pistolet do ust... Nie zginął od razu, po strzale, brocząc krwią, próbował oddalić się jeszcze od swoich oprawców. Agonia trwała długo...

- Znaleźliśmy jego ciało po tygodniu. Widok był makabryczny - opowiada pan Franciszek. Tego dnia Ukraińcy zabili jeszcze dwóch młodych chłopców w Daniłówce. - Po morderstwie cała nasza rodzina, wraz z rodziną ciotki Krasickiej, w obawie o swoje życie codziennie nocowała w lesie - wspomina nowosolanin. Bo banderowcy przychodzili właśnie nocą...

- Palili całe domy wraz z domownikami. Słyszeliśmy krzyki zabijanych dzieci, matek, ojców... Noc skrywała okrutne zbrodnie oraz cierpienia. Małe dzieci nabijano na sztachety od płotów, rozrywano je za nogi. Litości nie było dla nikogo... - mówi dziś z bólem F. Przytomski. Jak wspomina, jego matka już wtedy prosiła ojca, aby wyjechać do innej, większej miejscowości.
- Może tam będzie bezpieczniej - mówiła. Ojciec nie mógł zdecydować się jednak na tak trudny krok. Porzucenie gospodarstwa także oznaczało niepewny los, tułaczkę...

Zroszone krwią
kwiaty majowe
polskich dzieci i rodzin...

Mijały tygodnie. W końcu nastał pamiętny 13 maja...
- Wróciliśmy do domu nad ranem, jak zawsze, z leśnego noclegu. Od początku czuliśmy pewien niepokój. Choć majowe słońce chciało przysłonić całą tę wojenną pożogę, a kwiaty próbowały swym pięknem przystroić nasze cierpienia, w powietrzu unosiło się coś niedobrego, w sercu panował niepokój - opowiada F. Przytomski.

Ich złe przeczucie sprawdziło się po południu. To właśnie wtedy, jeszcze za dnia, z lasu wyłoniło się kilku mężczyzn uzbrojonych w karabiny. Jechali w powozie, kierując się od razu w stronę gospodarstw, zamieszkałych przez Polaków. Chodzili od domu do domu, zbierając wszystkich razem, niby na zebranie do sołtysa.

- Przerażona matka krzyczała do ojca, abyśmy wszyscy uciekali, bo przyjechali po to, by nas zamordować. On odrzekł, że nie ma się czego bać. Matka, wyczuwając zbliżającą się tragedię, z przerażeniem wybiegła jednak szybko w stronę lasu. Za nią dwóch synów: Władek i Stefan. W tym całym zamieszaniu zapomniano o młodszym rodzeństwie... - wspomina dziś mężczyzna.

Sam znajdował się wtedy w okolicach pola, z kuzynkami i siostrami. W pewnym momencie w ich stronę zaczął iść jeden z uzbrojonych mężczyzn. Przerażone dzieci zaczęły uciekać w stronę prawosławnej kapliczki, która znajdowała się na wzniesieniu przy polanie. - Gdy w wielkim strachu dotarliśmy na wzniesienie, skupiliśmy się w kłębek, trzymając się razem za ręce - opowiada pan Franciszek.

Przerażeni czekali na najgorsze. Niedługo potem usłyszeli pierwsze strzały...
Gdy po wszystkim nastała dłuższa cisza, odważyli się zejść na dół. Makabryczny widok, jaki zastali, na zawsze pozostał w ich pamięci...

- W kałuży krwi leżały bezwładne ciała naszych rodzin, sąsiadów, małych, niewinnych dzieci... - nowosolanin nie kryje łez, wspominając traumatyczne dni z maja 1943 roku.

Banderowcy zamordowali w sumie 13 osób. - Mój ojciec, 16-letnia siostra, trzyletni brat, dwóch sąsiadów, trzy sąsiadki, pięcioro małych dzieci... - wylicza pan Franciszek. Poważnie ranna została także ciotka Krasicka. - Zmarła w wielkich cierpieniach wieczorem. Zdążyła nam jednak opowiedzieć, że egzekucji dokonał jeden z Ukraińców - mówi F. Przytomski.

Z jego domu, z masakry uratował się tylko sześcioletni brat, Adaś, który w czasu mordów, spał na zapleczu pieca chlebowego. Właśnie dzięki temu banda z UPA nie mogła go zobaczyć...

Przyjęłaś ich w swych
skromnych mogiłach
Bez ładnego odzienia
i trumny

Niedługo potem z lasu wróciła matka pana Franciszka wraz z dwoma braćmi. - Rozpacz była ogromna, nie sposób opisać ją słowami - mówi dziś mężczyzna. Przed odjazdem banderowcy kazali pochować ciała ukraińskim mieszkańcom wsi. Groby mnożyły się tego roku w sposób niewyobrażalny. - Do końca lata zdążyli wymordować resztę polskich mieszkańców wsi... - opowiada 80-letni nowosolanin.

Po majowej tragedii, w której zginęła większa część rodziny Przytomskich, na stałe ukrywali się w lesie. Schronieniem był gęsty zagajnik sosnowy. Trzeciego dnia po masowej egzekucji rozpoczęła się jednak kolejna nagonka Ukraińców - banderowcy postanowili wytropić wszystkich Polaków, którym udało się uciec.

- W pewnym momencie usłyszeliśmy gwar, jakby polowano na dziką zwierzynę. Matka objęła nas i przytuliła do serca. Okrzyki nasilały się, mordercy byli coraz bliżej - wspomina dziś pan Franciszek. - Wtuleni pod gęstą świerkową choinką czekaliśmy na najgorsze. Pamiętam, że mama modliła się żarliwie do Matki Boskiej o opiekę. Wysłuchała nas... Banderowcy przeszli trzy metry obok, ale nas nie dostrzegli. Serca stanęły nam jednak wtedy ze strachu - opowiada wzruszony nowosolanin.

Następnie rozpoczęła się ich koszmarna tułaczka. Nocami szli przez lasy i pola, kierując się w stronę Białej Krynicy, gdzie mieszkali dobrzy znajomi rodziców pana Franciszka. Teren był jednak bardzo górzysty, z wieloma wąwozami, w których kryły się bandy UPA. Błądzili przez dłuższy czas. Na szczęście, w końcu się udało. W Białej Krynicy zostali jednak tylko na dwa miesiące.

Później wyruszyli dalej, w kierunku Krzemieńca. - Zamieszkaliśmy tam w spalonym getcie po Żydach. Zbliżała się zima, brakowało nam jedzenia, ubrań, cały czas chodziliśmy boso... - opowiada mężczyzna. Pomimo koszmarnych warunków doczekali jednak szczęśliwie wiosny 1944 roku. Wtedy Niemcy przetransportowali część uciekinierów wschodnich do Polski, do Krakowa. Przeżyli...

Wojna zbliżała się powoli ku końcowi. Po jej zakończeniu, los targał panem Franciszkiem niemal po całej Polsce.
- Po ukończeniu podstawówki udałem się do Wschowy - opowiada mężczyzna. Tam znajdował się dom młodzieży, w którym był do roku 1952. Po zawodówce musiał jednak opuścić to miejsce. Nie było jednak gdzie, nie było nawet z czym.

Miał tyle, co liche ubranie na sobie i kilka rzeczy w walizce... Zaciągnął się na budowę. Po wizycie w urzędzie miejskim dostał pracę w cegielni. Było ciężko, ale jak wspomina, przez osiem godzin wyrabiali nawet po 15 tys. cegieł. Kolejnym przystankiem w jego życiu była Zielona Góra. Zatrudnił się na chwilę w Zastalu przy produkcji wagonów. Po trzech miesiącach przeniósł się do Nowej Soli. Tu pracę znalazł w Dozamecie. Udało mu się ściągnąć matkę i w końcu poczuł, że może zapuścić gdzieś swoje korzenie. Poznał przyszłą żonę, z którą razem zaczęli dorabiać się "od łyżki". Był luty 1953 roku…

Tęsknota za piękną Ziemią
Wschodu
Za mogiłą mej poległej
rodziny

O rodzinnej wsi, a także tragedii, jaka się tam wydarzyła, pamięta jednak każdego dnia.
W 2002 roku pojechał na Ukrainę, by znów zobaczyć okolicę, w której się urodził. - Lasy, jabłonie, które przesiąknęły krwią mojej rodziny... - wspomina mężczyzna...
Ironią losu, po terenach jego dawnej wsi oprowadzał go Ukrainiec, który okazał się synem jednego z banderowców...

A w sercu mym pozostał
Na zawsze smutek, ból i żal

- Teraz ta ziemia leży odłogiem - opowiada mi z goryczą, pokazując na zdjęcia. - Nie można zbudować swojego szczęścia na cudzej krzywdzie. Oni chcieli odzyskać niepodległość kosztem tysięcy pomordowanych ludzi, kosztem gwałconych dziewcząt, piłowanych żywcem mężczyzn, niewinnych dzieci przybijanych do płota… Wojna to straszna rzecz - mówi dziś wzruszony 80-latek...

JAKUB NOWAK, Gazeta Lubuska

Śródtytuły pochodzą z wiersza Franciszka Przytomskiego pt. "Matko Ziemi Wschodu".

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia