Pierwsi byli Niemcy. Później - bolszewicy. My nie chcieliśmy być gorsi. W latach 30. ubiegłego wieku w Polsce rodzimi naukowcy zaczęli pracować nad bronią biologiczną. Współpracowaliśmy w tej sprawie z Japończykami. To była jedna z najpilniej strzeżonych tajemnic II RP.
Dowiedzieliśmy się o niej po kilkudziesięciu latach. Do sensacyjnych materiałów dotarł kilka lat temu historyk Andrzej Krajewski. Otworzył on pole do zmiany patrzenia na sanacyjne podziemie.
1932 rok, Mandżuria
Japończycy ujmują pięciu rosyjskich szpiegów. Znajdują przy nich ampułki nieznanego pochodzenia. Rosjanie nie chcą przyznać, skąd je mają i co to jest. Pod wpływem tortur przyznają: w ampułkach znajdują się zarazki chorób. Cholera i wąglik. Azjaci nie zamierzają zostawić sprawy i idą dalej: szpiedzy nadal poddawani są torturom, przeciwko nim prowadzone jest brutalne śledztwo.
Rosjanie w końcu przyznają: zabiliśmy pięć tysięcy japońskich żołnierzy, dwa tysiące koni. Przyznajemy się do masowego mordu. Informacja o tym idzie w świat. Nie umknęła polskiemu wywiadowi. Ten w biologię zaczął „bawić się" już wcześniej.
Kilka lat wstecz, 1925 rok
Współpraca polskiego wywiadu z japońskim na obszarze ZSRR przebiega efektywnie. Wymiana informacji, dzielenie się doświadczeniami bojów ze wspólnym wrogiem - tym zacieśnialiśmy relację z Azjatami. Polacy postanawiają zintensyfikować prace nad stworzeniem broni biologicznej.
Osiem lat później, rok 1933. Nowym kierownikiem tajnego laboratorium w Warszawie zostaje dr Jan Golba. Niezwykle zdolny. Dwanaścioro rodzeństwa, ojciec utrzymuje liczną rodzinę, pracując w aptece. Ale Jan jest inny niż reszta. Potrafi wyrosnąć ponad miarę. Jego bliscy to w większości analfabeci, ojciec pochodzi z ubogiej rodziny.
Wydawało się, że Golba na wybicie się perspektyw ma niewiele. Idzie w zaparte: kończy akademię medyczną. Zostaje skierowany do podziemia. Nie ma wyjścia. Jak okaże się później - staje się jednym z najzdolniejszych bakteriologów tamtych czasów. Jego zdolności nie pozostają niezauważone.
Zostaje asystentem w Państwowym Zakładzie Higieny. Jego protektorem jest uczony światowej sławy dr Ludwik Hirszfeld. To jedno życie dr Jana. Drugie - dużo bardziej mroczne - schowane jest w cieniu działalności podziemnej. Golba odpowiada w słynnej „Dwójce" (Oddziale II Sztabu Głównego, czyli wywiadzie) za prowadzone w ramach struktury wyniki badań pracujących dla podziemia naukowców. Jak po latach wspominał sam Golba, punktem wyjścia do badań nad możliwościami wojny bakteriologicznej w dziale, w którym doktor pracował, było „opracowywanie metod obrony, nie ataku".
Testowaliśmy realną groźbę użycia zarazków chorobotwórczych i toksyn botulinowych jako broni
- zeznawał doktor w liście, który po niemal dwóch dekadach od swoich badań wysłał Prokuratorowi Generalnemu PRL. Był 1955 rok.
Lata 30. W pracy w laboratorium pomagało Golbie jedynie pięć osób: trzech bakteriologów, laborantka i sprzątaczka. Zaplecze kadrowe wokół siebie dr Golba miał - delikatnie mówiąc - nie najlepsze. Ale to go nie zniechęcało. Przeciwnie. Po czasie wytrwałość i determinacja przyniosły mu pierwsze sukcesy. Ekipa Golby opracowuje metodę przechowywania zarazków.
Sposób? Prosty
Odwodnienie bakterii. Następnie medycy uzyskują sproszkowany jad kiełbasiany. Namnażają bakterie tyfusu - na masową skalę. Robią to za pomocą sztucznej pożywki. To pracom nad tą sprawą Golba poświęcał wówczas najwięcej energii i uwagi. Powód? Doktor Jan widział w bakteriach tyfusu - jakkolwiek dziwnie to brzmi - największy potencjał.
Potencjał skierowany na wykorzystanie w przyszłości tyfusu jako broni biologicznej. Wszystkie te osiągnięcia nosiły znamiona pionierskich. Golba - jak dowiadujemy się z historycznych relacji - poświęcał olbrzymią ilość czasu, by zgłębiać tajemnice właśnie bakterii tyfusu. Po latach córka dr. Golby Krystyna Mikke wspominała, iż ojciec przynosił często szczepy bakterii do własnego domu.
Kiedyś kot strącił szklaną próbówkę z bakteriami. Naczynie spadło, rozbiło się. Zebrałam resztki, wyrzuciłam do kosza
- wspominała Krajewskiemu córka Golby. Reszta historii z perspektywy czasu wydaje się zabawna. Ale wtedy, kilkadziesiąt lat temu, nie była. - Nagle ojciec wchodzi do domu i wpada w szał - wspomina Mikke. Mała Krystyna, pytając, co się stało, usłyszała: „To był tyfus!". Rodzina przez długi czas żyła w panice powodowanej strachem o możliwość zarażenia się tym śmiertelnym mikroorganizmem.
Oddział II Sztabu Generalnego, któremu służył Golba - w reakcji na coraz większą ofensywę zbrojeniową potężnego sąsiada zza wschodniej granicy - postanawia zwiększyć inwestowanie w badania naukowe związane z bronią chemiczną. Wojsko wkłada w centrum badawcze pół miliona złotych, co - jak na tamte czasy - było kwotą imponującą.
W połowie lat 30. powstaje w końcu w Warszawie Samodzielny Referat Techniczny. Jego szefem zostaje kpt Ignacy Harski. SRT rozwijało się szybko. Dwa lata po powstaniu instytucji pracowało w nim kilkudziesięciu wyspecjalizowanych naukowców. Ich pracę nadzorowali polscy oficerowie. Prace te dotyczyły badań nad różnego rodzaju substancjami toksycznymi, gazami bojowymi.
Stalinowcy po latach pisali o działaniach polskich naukowców: „Pracowano tam [w SRT - red.] nad: uzjadliwianiem bakterii chorobotwórczych z grupy Salmonella, a to: tyfusu, paratyfusu A, para B, pata C, Gaertneia, grupy czerwonki, jak: Shiga-Kruze, Flexnera, Stronga, i opracowywano metody zakażania tymi bakteriami ludzi, zwierząt, pokarmowi wody" - taką treść jednej z notatek przygotowała później stalinowska prokuratura.
Czym było „uzjadliwianie bakterii"?
W skrócie: mutowanie ich szczepów tak, by działały jeszcze bardziej niebezpiecznie. Śmiertelnie. Wyjaśniał to sam Golba.
Doktor Jan - mówiąc eufemistycznie - do wycofanych naukowców nie należał. Miał temperament i pomysły. Praca w laboratorium dla samej pracy była dla niego bez sensu. Działania w ciasnych salach chciał przenieść na ulice. Przetestować badania na żywej materii.
Zaryzykować
Druga połowa lat 30. Doktor Golba ma plan. Zleca pracownikowi Samodzielnego Referatu Technicznego - kierownikowi pracowni mechanicznej - „akcję uliczną". Jan Kobus - to do niego Golba zwrócił się ze swoją prośbą - ma umieścić na ramie podwozia samochodu kompresor z rozpylaczem. Cel? Rozpylenie szczepów bakterii. W co najmniej kilku miejscach w stolicy. Brzmi niebezpiecznie? Tylko pozornie. Doktor Jan nie miał niecnych planów. To był test.
Akcja nie nosiła za sobą znamion groźnej. Golba bynajmniej nie miał na celu zaatakowania bronią chemiczną stolicy. Test
przeprowadzany był z pomocą mikrobów niezagrażających zdrowiu, a tym bardziej życiu mieszkańców. Jak przyznawał później dr Jan - jego celem było zbadanie, czy „wróg" - bolszewicy - byłby w stanie zaatakować Polskę tym sposobem. Poprzez rozpylanie groźnych dla życia substancji. Pracownicy SRT rozpylali drobnoustroje samochodem m.in. w tunelu średnicowym w Warszawie.
Plac Unii Lubelskiej
Golba ustawia tam swoich ludzi. W ich posiadaniu są naczynia laboratoryjne używane do hodowli mikroorganizmów, tzw. płytki Petriego. Golba wziął na siebie główny punkt całego planu: jeździł autem w okół placu Unii i rozpylał bakterie. Używał do tego aparatury umieszczonej w samochodzie przez Jana Kobusa. Co chciał zrobić Golba? Stwierdzić, przez ile czasu - w danym miejscu - będzie utrzymywało się zakażone powietrze. Doktor miał dowiedzieć się tego, ustalając ilość zawiesin bakterii w powietrzu i na płytkach.
Ciekawostka: podobne eksperymenty na Zachodzie przeprowadzili Brytyjczycy. Na jednej ze stacji londyńskiego metra. W 1963 roku. Trzy dekady po akcji dr. Golby. Byliśmy pionierami.
Nieprzeciętne pomysły i talent dr. Jana dotarły nawet do Azji. 1936 roku. Oddział II Sztabu Generalnego organizuje w Warszawie konferencję naukową. Po cichu. Wszystko pod pieczątką „tajne". Po cichu również do stolicy docierają Japończycy. Delegacja naukowców z zajętego przez nich południa Mandżurii. Delegaci byli przedstawicielami centrum badań nad bronią biologiczną, które to badania w Japonii przeprowadzano równolegle z polskimi.
Golba na Azjatach wrażenie zrobił spore: wygłosił referat na temat możliwości zarażania ludzi podczas działań wojennych zarazkami: tyfusu, duru plamistego, czerwonki, wąglika, a także nosacizny.
Samodzielny Referat Techniczny, w którym działał dr Golba, nie był jedyną instytucją w tamtych czasach zajmującą się badaniami nad bronią biologiczną. Oddział II Sztabu Generalnego w latach 30. postanawia otworzyć w stołecznym Instytucie Przeciwgazowym tajne laboratorium, które ma się specjalizować w badaniach nad działaniami toksyn wytwarzanych przez bakterie.
Działalność placówki prowadzona była pod okiem lekarza biologa Alfonsa Ostrowskiego. Pracownicy laboratorium zajmowali się obserwacją bakterii dżumy, cholery, nosacizny, czerwonki. Na biernej obserwacji mikroorganizmów naukowcy bynajmniej nie poprzestawali. Doktor Ostrowski wykazywał się temperamentem jeszcze większym niż Jan Golba. Choć słowo „temperament" winno się raczej traktować jako eufemizm.
Rok 1933. Wspomniany wcześniej kpt Ignacy Harski - szef SRT - zleca Ostrowskiemu zadanie. Ma się udać do Łuńca, gdzie mieściła się siedziba polskiego Korpusu Ochrony Pogranicza. Formacja ta została utworzona w pierwszej połowie lat 20. w celu ochrony wschodniej granicy II Rzeczypospolitej przed penetracją szpiegów i oddziałów dywersyjnych przerzucanych do Polski przez sowieckie służby specjalne z terenu ZSRR.
Zadanie Ostrowski ma „ambitne"
Wyjść z szat doktora i zamienić się w zabójcę. Tak po prostu. Doktora test nie przerósł. Wszedł w swoją rolę. Do zadania podszedł ze spokojem. Doktor Ostrowski dostaje polecenie od jednego z wojskowych służących w KOP: ma zatruć sowieckiego szpiega. Lekarz widzi go tak: brunet, koło czterdziestki. Typ inteligenta. Ale lekarz skrupułów nie ma. Funduje sowieckiemu szpiegowi istny pasztet. Dosłownie: Ostrowski w bułce podanej pojmanemu przez KOP agentowi umieszcza toksynę. Jak? Wcierają w kiszkę pasztetową. Nie wiadomo, czy ofierze zasmakowała kanapka. Szpieg umiera po dwóch dniach.
Ostrowski powoli zaczyna się w tym specjalizować. Serwowanie śmiertelnych kanapek niedługo po wydarzeniach z Łuńca stanie się jego wizytówką. Ten sam rok. Doktor Ostrowski trafia do miejscowości Głębokie. Znów do garnizonu KOP. I znów dostaje rozkaz od zwierzchników: nakarmić sowieckiego szpiega. W kanapce z pasztetówką lekarz serwuje pojmanemu jad kiełbasiany. Obserwuje reakcje przyszłej ofiary: po 12 i 24 godzinach od czasu podania toksyny. Wchodzi w rolę naukowca. Ostrowski jest zdziwiony: szpieg nie umiera. Owszem, cierpi - traci wzrok, ma okropne bóle i zwroty głowy. Przeszywa go agonia. Ale pozostaje przy życiu. Kapitan Harski jest niezadowolony. Trucizna okazuje się nieskuteczna.
Druga połowa lat 30. Presja wywierana na dr. Jana Golbę ze strony zwierzchników rośnie. Polscy wojskowi chcą więcej. Liczą na cudowną broń. Golba przechodzi do ofensywy. Proponuje utworzenie laboratorium, w którym można byłoby - pod przykryciem i w odpowiednich warunkach - przeprowadzać eksperymenty na zwierzętach. Zwierzchnicy przystają na propozycję doktora. Placówka powstaje w Twierdzy Brześć nad Bugiem.
Pierwsze eksperymenty przynoszą sukcesy
Szef Oddziału II Sztabu Generalnego płk Tadeusz Pełczyński chce jednak iść dalej. Pomysł? Przeprowadzanie eksperymentów na ludziach. Dokumenty historyczne nie potwierdzają z całą pewnością, czy faktycznie doszło do testowania substancji chemicznych na żywych osobach. Po latach przyznał się do tego sam Golba.
Robiłem rzeczywiście doświadczenia na osobnikach z drobnoustrojami chorobotwórczymi na stacji doświadczalnej w Brześciu nad Bugiem. Jest to fakt, któremu nie zaprzeczam
Jednocześnie wyjaśniał: "Wykonywanie tych badań zlecane mi było przez moich przełożonych w formie rozkazu wojskowego. Przed dokonaniem doświadczeń moi przełożeni stwierdzili, że osoby, na których mają być dokonywane próby, są nieodwołalnie skazane na śmierć". Golba - jak sam przyznawał - był przekonany że tak może najlepiej „wspierać ojczyznę zagrożoną przez zewnętrznych "wrogów". Ratowanie ojczyzny było wtedy zadaniem najważniejszym.