"Solidarność Walczaca"? Chcieliśmy dać ludziom sygnał, że walczymy, jesteśmy i nie zamierzamy ustąpić komunie na ich tupnięcie

Maciej Rajfur, film Paweł Relikowski
Krystyna Jagoszewska mówi wprost: Po 89. nie należało wchodzić w żadne konszachty z komunistami. Trzeba było zrobić lustrację. Oczyścić wszystkie ważne środowiska z komunistycznych elementów.
Krystyna Jagoszewska mówi wprost: Po 89. nie należało wchodzić w żadne konszachty z komunistami. Trzeba było zrobić lustrację. Oczyścić wszystkie ważne środowiska z komunistycznych elementów. Paweł Relikowski
Pamiętam takie obrazki, jak kobiety z okien przy Grabiszyńskiej ciskały w zomowców doniczkami. Młodzi chłopcy ruszali do ataku. To była już czynna walka. Nie można było stać z boku - opowiada Krystyna Jagoszewska, działaczka "Solidarności Walczącej".

Maciej Rajfur: Zawsze była pani antykomunistką?

Krystyna Jagoszewska: W młodości zbuntowałam się przeciw tradycyjnym wartościom, przeciw wierze katolickiej. Kontestowałam rozmaite poglądy moich rodziców, których uważałam za niedouczonych. Ale potem zrozumiałam, zobaczyłam i przekonałam się, na czym polega komunizm. Te, wydawało mi się wtedy, naiwne opinie moich rodziców, były mądre i ważne. Po latach uświadamiałam sobie w kolejnych sprawach, że mieli rację. Mam nadzieję, że patrzą na mnie z nieba nie tyle z satysfakcją, ale z westchnieniem ulgi, że ich wysiłki wychowawcze jednak nie poszły na marne.

od 16 lat

Pracowała Pani w Pafawagu, który był nazywany czerwonym ze względu na wpływy PZPR-u. Jak się Pani tam udawało przetrwać z podejściem wolnościowym?

Kiedy tam trafiłam, okazało się, że to tak zdemoralizowane, przeżarte na wskroś korupcją, złodziejstwem i wszelką podłością środowisko, że jak tylko powstała „Solidarność”, natychmiast się za nią opowiedziałam. Za co mnie 13 grudnia 1981 roku wyrzucili. W ogóle 13 grudnia SB załomotała do moich domowych drzwi, ale na szczęście mnie nie zastali. Wtedy uniknęłam internowania, więc postanowiłam nie dać się złapać.

Co Pani wtedy zrobiła? Nie mogła Pani wrócić przecież do domu.

Żyłam chwilą z dnia na dzień, pomieszkując to tu, to ówdzie. U różnych dobrych ludzi i przyjaciół. Na początku stycznia spotkałam się z moim kolegą Zbyszkiem, który coś konspirował. Poprosiłam go, żeby mnie wprowadził w to środowisko. Chciałam coś robić, nie miałam rodziny i dzieci, więc uważałam, że mogę się przydać. On mnie zaprowadził do grupy Kornela Morawieckiego, do redakcji gazety „Z Dnia na Dzień”. Powiedział: „Masz do wyboru. Albo cię zamkną, albo się zamkniesz, czyli my cię zadołujemy i nie będziesz w ogóle wychodzić na światło dzienne”. I tak nie miałam, gdzie mieszkać, więc wybrałam konspirację.

Gdzie odbywało się to działanie konspiracyjne i na czym polegało?

Mieszkałam w starym zrujnowanym domu, którego właściciele wyjechali do Stanów Zjednoczonych. W suterenie mieliśmy pomieszczenia redakcyjne, gdzie znajdowały się maszyny do pisania i powielacz, a na pierwszym piętrze były pokoje, w których spaliśmy. Robota furkotała. Romek Lazarowicz gromadził wiadomości, tworzył teksty do gazety, a my – dziewczyny – przepisywałyśmy to na maszynach do pisania, na matrycach. Potem matryce szły do punktów drukarskich i do ludzi. W gazecie znajdowała się nawet rubryczka na zabawne historie, gdzie Romek umieszczał swoje dowcipy. Zapotrzebowanie na taką prasę było ogromne. Znam ludzi, którzy po otrzymaniu gazety, przepisywali sobie do wielkich zeszytów cały tekst, a potem gazetę przekazywali dalej. To była kartka a4 zadrukowana gęstymi literami od góry do dołu.

Wasza lokalizacja była bezpieczna?

To był dom na Zaciszu, do którego nikt nie wchodził i nikt z niego nie wychodził poza ścisłym umówionym gronem. Naszą grupą redakcyjną opiekował się Tadeusz Świerczewski. Był szefem bezpieczeństwa. Jedzenie dostarczali nam ludzie z zewnątrz. Sklepy świeciły pustkami. A ci, którzy mieszkali na wsi, przynosili ze swoich gospodarstw produkty. My pracowaliśmy nocami, bo nam się wydawało, że wtedy nikt nie usłyszy, bo wszyscy śpią. A ten nasz łomot był słyszalny naokoło. Chodziliśmy spać o 2 i 3 w nocy. I jakimś dziwnym trafem ludzie mieszkający w pobliżu na nas nie donieśli.

Nie mieliście żadnych problemów?

Któregoś razu około 11 przed południem obudził mnie rumor na dole. Pomyślałam, że ubecja, ale wyłowiłam wzburzony, wściekły głos Tadeusza Świerczewskiego. „Tłukę się tu do was od godziny. Myślałem, że zatruliście się gazem. Co miałem zrobić, na milicję zadzwonić? Kupa gówniarzy a nie konspiracja!” – stwierdził i rzucił sercem, który przyniósł. Wtedy dostał przydomek „Tadeusz ciskający sercem”. Wszyscy oprócz Romka się obrazili na Tadeusza. Bo jak on śmiał nam powiedzieć, że jesteśmy gówniarzami? My-kobiety wzgardziłyśmy tym serem, który leżał, aż się zepsuł. Po południu Tadeusz przyszedł i mówi: „Przerwijcie pisanie”. To przerwałyśmy. „Przepraszam. Możecie już pisać”. I wszystko wróciło do normy. (śmiech) Uważałyśmy, że by się Tadeuszowi nie narazić. Jego żona, notabene wspaniała kobieta, przynosiła nam wiele smakołyków.

Tadeusz Świerczewski to postać nietuzinkowa dla "SW".

Człowiek oddany sprawie, który do dzisiaj przejmuje się losami Polski. Miał dużo do powiedzenia najpierw w strukturach "Solidarności", a potem Solidarności Walczącej". Był w więzieniu, prześladowano go, jego rodzina też ucierpiała. Człowiek niezwykłej szlachetności i dobroci. Czuliśmy się pod jego opieką bezpiecznie. To on zorientował się, że jest jakiś ruch w dzielnicy i od razu nas rozparcelował. Dzięki temu redakcja przetrwała, nikt z nas nie trafił do więzienia. To był człowiek, który wiedział ,co robił. Bardzo dużo się zasłużył.

Kiedy w Pani życiu pojawiła się „Solidarność Walcząca”?

W okolicy marca i kwietnia 1982 roku zaczęły się zarysowywać pewne nieporozumienia między Kornelem Morawieckim, a Władysławem Frasyniukiem. Ten ostatni wyzwał robotników z wrocławskich zakładów pracy, żeby trzynastego każdego miesiąca o godzinie dwunastej przerywali pracę na pięć minut. Te strajki miały nękać władze. Robotnicy to robili, bo taki był nakaz zarządu regionu. Ale jakie były efekty? Wpadała milicja, wygarniała ludzi, którzy z oddaniem słuchali wezwań Frasyniuka. Aresztowała ich, a „Solidarność” tak traciła ludzi. Kornel uważał, że nie tędy droga, w ten sposób się z komuną nie wygra. Oni nas tłuką, gazują, aresztują, używają armatek wodnych, a my stoimy jak malowane cielęta i nic. Nie było na tym tle porozumienia i stąd w czerwcu 1982 roku doszło do utworzenia „Solidarności Walczącej”.

Jak się Pani o tym dowiedziała?

Przyszedł do naszego konspiracyjnego domu Romek Lazarowicz i przedstawił nam to krótko: albo zostajemy z Władkiem Frasyniukiem albo idziemy za Kornelem. A my nie mieliśmy wątpliwości, że trzeba iść za Kornelem. Zrobiliśmy chyba dwa numery „Z Dnia na Dzień”, ale potem zaczęliśmy tworzyć pismo „Solidarność Walcząca”. Nazwę „Solidarność Walcząca” wymyślił Tadeusz Świerczewski.

Pamięta Pani demonstrację uliczną 13 czerwca 1982 roku?

Pewnie. Kornel wezwał ludzi, żeby się zgromadzili, zapalili świecie, złożyli kwiaty pod zajezdnią. To wezwanie zostało wysłuchane przez ogromną grupę wrocławian. Okazało się, że pod zajezdnią zebrał się tłum. Milicja i zomowcy ruszyli do ataku. Doszło do zamieszek ulicznych, ale ludzie nie stali w miejscu. Pamiętam takie obrazki, jak kobiety z okien przy Grabiszyńskiej ciskały w zomowców doniczkami. Młodzi chłopcy ruszali do ataku. To była już czynna walka. Nie można było stać z boku. Takie manifestacje powtarzały się przez kilka następnych miesięcy trzynastego każdego miesiąca. Największa z nich przypadła na 31 sierpnia 1982 roku w 2. rocznicę porozumień sierpniowych. Podobno 50 tysięcy ludzie wtedy wzięło w tym udział.

I tutaj zaczyna się kolejna Pani przygoda. Tym razem nie prasa, a radio.

Wtedy działało radio „Solidarność Walcząca”. 31 sierpnia tkwiliśmy na poddaszu w jakimś domu. Co chwilę z miasta przychodziła Helena Lazarowicz, która przynosiła komunikaty, co się dzieje na manifestacji. Romek Lazarowicz pisał teksty, a ja je czytałam do mikrofonu jako spikerka razem z kolegą ze studiów Zbyszkiem Wołkiem. Obsługiwaliśmy stary szpulowy magnetofon. Romek audycje przegrywał na kasety, sklejał i montował. I to szło do ludzi przez nadajniki. Po paru godzinach zobaczyliśmy helikoptery nad domem, uznaliśmy, że to pelengatory, więc się zwinęliśmy. Audycje radia były regularnie nadawane również przy innych okazjach.

Dużo osób słuchało waszego przekazu?

Kiedyś przeczytałam np. o nadajniku we wsi pod Wrocławiem. Trudno powiedzieć, jakie audycje miały zasięg. Nie chodziło o to, żeby nie wiadomo jak ważne komunikaty przekazywać, ale by dać ludziom sygnał, że walczymy, jesteśmy i nie zamierzamy ustąpić komunie na ich tupnięcie. Kornel kiedyś się śmiał, że ktoś go pyta, co ma być w tych komunikatach radiowych. A on odpowiadał, że nieważne, byle tylko jasny sygnał wychodził do ludzi. Ja nie wiedziałam, że taki odzew miała „Solidarność Walcząca” w całym kraju Dopiero gdy komuna upadła, dowiedziałam się, że działała w wielu miastach.

Jak się organizowaliście?

Solidarność Walcząca funkcjonowała w strukturze fraktalnej. Nie było takiego ciała nadzorczego jak np. w partiach politycznych, tylko działały rozmaite ośrodki. Wielu pytało Kornela, co ma robić. A on odpowiadał nieustannie: niszczyć komunę. Dzięki tej strukturze fraktalnej, nawet jeśli jakaś drukarnia wpadła, nie dezorganizowało to działania pozostałych drukarni. Kiedy natomiast aresztowano kogoś z „Solidarności”, wpadali następni.

W jakim wieku byli działacze?

W różnym. Tutaj nie było reguły, ale warto powiedzieć, że „Solidarność Walcząca” przygarnęła całą masę młodych ludzi, którzy chcieli walczyć z komuną na wszelkie sposoby. Trafili do „SW”, która dobrze umiała spożytkować ich energię, bunt i chęć starcia. Kornel tak ich organizował, żeby całe ich zaangażowanie skanalizować w dobrym kierunku, żeby nie eskalowali przemocy, a żeby młodzi czuli się jednocześnie potrzebni.

Jak się Pani uczyła konspiracji?

Nie uczyłam się. Nie było okazji. Wielu miało to we krwi, bo działali wcześniej, w opozycji przedsierpniowej. Ja włączyłam się do „Solidarności” kiedy zaczął się sierpień. Nie trzeba było wówczas konspirować, a potem to już opierałam się na naturalnym sposobie reagowania. Nakładem naszej redakcji ukazała się broszura „Mały konspirator”. Z niej czerpaliśmy wiedzę. To była nasza lektura podstawowa. Na co dzień obowiązywała nas prosta zasada: starać się jak najmniej wiedzieć i w razie aresztowania nie wchodzić z ubekami w dyskusje. Nie rozmawiać z nimi.

Była Pani aresztowana?

Tak, w 1984 roku w końcu mnie dopadli. Co ciekawe, ciągle uważali, że mam jakieś powiązania z robotnikami z Pafawagu. A mnie stamtąd wyrzucili i nie miałam kontaktów z tymi ludzi .Ubecja nie wiedziała, że jestem w „Solidarności Walczącej”. Ja oczywiście ciągle odmawiałam odpowiedzi. Ubek zdenerwowany stwierdził: „Widzę, że Pani przeszkolona”. To mi się jeszcze przydało później, kiedy przestałam się ukrywać i pracowałam w szkole. Wezwano mnie do sekretariatu, bo ktoś do mnie dzwonił. „Dzień dobry, tutaj pułkownik Ambroziak. Bardzo proszę przyjechać do Trzebnicy na komisariat na przesłuchanie”. Zaczęłam pytać, skąd mam pewność, że to mówi pułkownik. Rozmowa telefoniczna mnie absolutnie nie obliguje do kontaktu. Jeżeli chcieli ze mną rozmawiać, to mieli mi przesłać wezwanie sprawy z numerem oraz informacją, w jakim charakterze mam się stawić. Pułkownik odgrażał się, że będzie wezwanie, ale później nic nie przyszło. Im się wydawało, że ktoś przestraszony byle telefonem od razu biegnie, bo władza sobie tego życzy. To był rok 1985, a mój dyrektor prawie padł trupem. (śmiech) Grożono mi, że nie przedłużą ze mną umowy, bo nie chcę jechać na spotkanie z milicją. Ale trzeba było wiedzieć, kiedy można władzą rozmawiać i czy w ogóle.

Jak to się stało, że Panią zatrzymali?

Pracowałam jako sekretarka w małym zakładzie budowlanych na Swojczycach. Przestałam się ukrywać. Trzeba było z czegoś żyć. Dobrze mi tam było i w końcu mnie namierzyli funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Zabrali mnie z pracy, pojechali do mojego domu – wynajmowałam pokoik na poddaszu. Przeszukiwali go. Jeden patrzył na mnie z żalem i powiedział: „Wielka konspiratorka. Co pani tutaj zdziała, co pani wywalczy? Ja myślałem, że pani tu jakieś interesy robi, a tu biedna dziewczyna!”. Ludzki odruch miał ten ubek. Nie znaleźli nic wielkiego, drobne rzeczy. Zawieźli mnie do aresztu. Przetrzymali 48 godzin, ale nic na mnie nie mieli. Gdyby wiedzieli, że jestem w Solidarności Walczącej, to lekko by mi to nie przeszło. Pytali tylko o ludzi z Pafawagu. I to było dla mnie dobre. Potem mnie po prostu wypuszczono, choć ścigali mnie dość ostro. Przyjeżdżali do mamy do domu, do siostry. Nachodzili moich bliskich.

Czy opór i walka „Solidarności Walczącej” zostały dobrze spożytkowane po 1989 roku, kiedy w Polsce upadł system komunistyczny?

Niestety nie. Nie należało wchodzić w żadne konszachty z komunistami. Trzeba było zrobić lustrację. Oczyścić wszystkie ważne środowiska z komunistycznych elementów. A już, broń Boże, nie dopuszczać do czegoś takiego, jak w Magdalence, czyli bratania się z tymi, którzy nas prześladowani, bili, więzili. Adam Michnik wzywał do pojednania i wybaczenia. Czytałam jego apel w Gazecie Wyborczej, że on wybacza. Ale przychodzi mi na myśl wiersz Zbigniewa Herberta: „i nie przebaczaj, zaiste nie w twojej mocy przebaczać w imieniu tych, których zdradzono o świcie”. Święta prawda. Ja mogę przebaczyć wyłącznie w swoim własnym imieniu, a nie w imieniu innych, co obłudnie robiło to środowisko okrągłostołowe. Kornel i jego ludzie od początku zachowali postawę, by iść na wyprostowanych kolanach. By być wiernym temu, co głoszą. Lata 90. pamiętam jako pasmo bardzo trudnych dni i tygodni beznadziei ze względu na brutalną transformację. To można było zrobić inaczej.

Sama „Solidarność Walcząca” odeszła w cień.

Przez długie lata była na marginesie. Z wyrachowaniem przemilczana. Kornela nazywano oszołomem, bo powtarzał to samo. Że nie może być przyjaźni z ludźmi, którzy nas krzywdzili i chcą teraz mieć przywileje. A coraz więcej ludzi wypinało pierś do orderów. Nagle okazało się, że ktoś był działaczem. Trochę lepiej i głośniej o „SW” zaczęło się robić za prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Wtedy, w 25. rocznicę powstania naszej organizacji, spora grupa działaczy została wyróżniona odznaczeniami. Teraz też jest coraz lepiej. Ukazało się parę książek, wydawnictw. Mamy przyjaciół za granicą. Zaczynamy być widoczni, ale niestety jesteśmy już starzejącą się grupą. Tworzymy stowarzyszenie. Ciekawa jestem, kto będzie na kolejnej okrągłej rocznicy? Dlatego cieszę się, że udaje się tę historię ocalić od zapomnienia.

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia