Odcienie polskiej mowy. Jak uniknąć błędów językowych według dawnych podręczników

Bogdan Nowak
"Treść ciekawych wykładów Nitscha była dla nas ważna” – podkreślała w swoich wspomnieniach Maria Niklewiczowa. „Mówił o dzisiejszych naszych dialektach i gwarach, o ich zasięgu, o kierunkach zachodzących w nich zmian. Zapoznanie się z nimi uleczyło mnie z przesadnego puryzmu językowego, który zaszczepił mi ojciec. Puryzm ten był zresztą czynnikiem dodatnim w moim wychowaniu i wdzięczna zań jestem memu ojcu. Ale teraz zrozumiałam, że są nie tylko błędy, lecz i zmiany językowe, z którymi nie ma co walczyć, bo są one wyrazem tendencji żywego języka.
"Treść ciekawych wykładów Nitscha była dla nas ważna” – podkreślała w swoich wspomnieniach Maria Niklewiczowa. „Mówił o dzisiejszych naszych dialektach i gwarach, o ich zasięgu, o kierunkach zachodzących w nich zmian. Zapoznanie się z nimi uleczyło mnie z przesadnego puryzmu językowego, który zaszczepił mi ojciec. Puryzm ten był zresztą czynnikiem dodatnim w moim wychowaniu i wdzięczna zań jestem memu ojcu. Ale teraz zrozumiałam, że są nie tylko błędy, lecz i zmiany językowe, z którymi nie ma co walczyć, bo są one wyrazem tendencji żywego języka. fot. ze zbiorów autora tekstu
Maria Niklewiczowa była pisarką, poetką i pamiętnikarką – ostatnią dziedziczką Skierbieszowa. Jej wspomnienia są dzisiaj bezcenne. Opowiada w nich o wielu aspektach ziemiańskiego życia przed wybuchem I wojny światowej oraz m.in. swojej wojennej tułaczce (w ramach tzw. Bieżeństwa). Nie brakuje też wspomnień o Skierbieszowie, miejscowych stosunkach, życiu dworu i wsi, słynnych, miejscowych rozbójnikach czy Jarmarku św. Kiliana. Są tam także rozważania o zmieniającym się języku polskim. To fascynująca lektura.

W 1913 r. Maria Niklewiczowa rozpoczęła naukę na krakowskim Uniwersytecie Jagiellońskim. Wstąpiła na polonistykę. To był ostatni rok akademicki przed wybuchem I wojny światowej.

„Sytuacja w Europie stawała się coraz bardziej napięta. Znaczną część młodzieży odciągała od studiów polityka” – pisała w swoich wspomnieniach. „Narodowa demokaracja, ludowcy, pepees, socjaldemokracja – wszystkie kierunki polityczne starszego społeczeństwa miały swoje odpowiedniki wśród młodzieży. Była to gorąca chwila przygotowań strzeleckich, wielu moich kolegów i koleżanek wciąż miało jawne i na pół tajne zebrania, przeszkolenia, musztry. Wierzyli w Piłsdudskiego tak jak wiarusy napoleońskie w Bonapartego. Cóż ich obchodziła nauka, gdy od chwili zaostrzenia sytuacji, po wypadkach bałkańskich 1912 roku, wciąż oczekiwali wyruszenia w pole?”.

Dobroć naturalna jak światło słoneczne

Społeczeństwo Krakowa „sympatyzowało w tym czasie z socjalistami”, ale Maria nie podzielała tych poglądów. Nie pociągały jej także kręgi skupione wokół Józefa Piłsudskiego. Jak zapewniała w swoich zapiskach, nie wspierała w tym czasie także innych frakcji politycznych.

„Pozostałam na uboczu od organizacji młodzieżowych – ale nie od stosunków koleżeńskich” – wspominała Maria Niklewiczowa. „Zamieszkałam u wujostwa Chrzanowskich, a wuj (Ignacy Chrzanowski) był wówczas najwybitniejszym wykładowcą literatury polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Miałam więc najlepszego doradcę, kiedy wypadło zapisać się na wykłady. Z wykładów ściśle polonistycznych zapisałam się do Chrzanowskiego, Windakiewicza, Łosia i Nitscha, poza tym chodziłam na wykłady Strońskiego, Zdziechowskiego, Heinricha. Pagaczewskiego, Jachimeckiego, czasem księdza Pawlickiego”.

Maria Niklewiczowa opisywała w swoich wspomnieniach zajęcia w których wówczas uczestniczyła, poruszane zagadnienia oraz m.in. wybrane sylwetki wykładowców. Tak pisała o prof. Chrzanowskim (żył w latach 1866-1940, był historykiem literatury; zginął w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen w Niemczech).

„Wuj (...) miał fenomenalną pamięć, że zaś był niezwykle pracowity, więc mógł w każdej chwili sięgnąć do bogatej rekwizytorni inteligentnie dobranych i zapamiętanych faktów, cytat, wiadomości z różnych dziedzin. Przy tym mimo erudycji umysł jego pozostał oryginalny, twórczy i syntetyczny” – czytamy we wspomnieniach Marii Niklewiczowej. „Nie był to ani przyziemny encyklopedyczny faktograf, ani fantasta budujący wspaniałe gmachy pozbawione realnych fundamentów. Posiadał rozległą, gruntowną wiedzę i miał do powiedzenia coś własnego. Chrzanowski wykładał w sali Kopernika, ale nawet ta wielka sala nie mogła pomieścić wszystkich słuchaczy (...) Doświadczyłam wielokrotnie dobroci wuja. Dobroć ta spływała na mnie od obojga wujostwa w sposób równie naturalny jak światło słoneczne”.

Żona prof. Ignacego Chrzanowskiego miała na imię Wanda. Była osobą cichą, skupioną, opanowaną i „zwykle usuwającą się w cień”. Małżeństwo mieszkało wówczas w tzw. Jasnym Domu przy rogu ulicy Biskupiej i Łobzowskiej w Krakowie. Ich mieszkanie było wygodne i obszerne.

Nieufność do studiów kobiecych

Maria Niklewiczowa dostała w nim duży i ładny pokój z wejściem z przedpokoju, tuż obok łazienki. Miała też balkon we wnęce od strony ul. Biskupiej. Prof. Chrzanowskiego dalekie kuzynostwo łączyło z Henrykiem Sienkiewiczem i Joachimem Lelewelem, co od czasu do czasu podnoszono w domowych rozmowach. Atmosfera tego domu bardzo autorce wspomnień odpowiadała.

Nie wszystkimi wykładowcami Maria Niklewiczowa była jednak zachwycona. Prof. Stanisława Windakiewicza (żył w latach 1863-1943, był historykiem literatury oraz m.in. znawcą dawnego piśmiennictwa polskiego) uznała np. za osobę zdziwaczałą, zgorzkniałą, chociaż doceniała jego niezwykłą erudycję i intelekt. Miał on jednak pewną cechę, która była dla autorki wspomnień irytująca. Żywił głęboką nieufność do studiów kobiecych, toteż jego złośliwostki trafiały najczęściej w studentki – pisała Maria Niklewiczowa.

Najwięcej zawdzięczała chyba prof. Kazimierzowi Ignacemu Nitschowi (żył w latach 1874-1958, był językoznawcą, slawistą i m.in. historykiem języka polskiego; w 1911 r. wydał „Mowę ludu polskiego”). Autorka pamiętników dowiedziała się na jego wykładach m.in. co w tych czasach było błędem językowym, a czego nie należało za taki uznawać. Nie tylko to miało wielkie znaczenie.

„Przemawiało też do mnie piękno mowy polskiej, odzwierciedlone jakby w odcieniach, w mowie ludu polskiego z różnych dzielnic” – czytamy w zapiskach Marii Niklewiczowej.

W tym czasie tzw. wyrażenia potoczne były przez folklorystów i miłośników wsi cenione i gromadzone. Jednak ze szkół i uniwersytetów je raczej rugowano. Nie było to łatwe zadanie. W 1902 r. Artur Passendorfer, profesor C.K. Wyższej Szkoły Realnej we Lwowie wydał książkę pt. "Błędy językowe". Także dzięki niej łatwiej było walczyć o czystą polszczyznę.

„Pierwsze wydanie "Błędów językowych" rozeszło się nadspodziewanie szybko, bo w przeciągu kilku tygodni (...)” – pisał w przedmowie do kolejnego wydania tej publikacji (w 1904 r.) prof. Passendorfer. „Za wzór i miarę oceny służył nam żywy język ogólnopolski i dzieła znakomitych pisarzów”.

Heca, zabawny przypadek

Prof. Passendorfer urodził się 10 lutego 1864 r. w Krzeszowicach (zm. 3 stycznia 1936 r. w Warszawie). Jako ceniony polonista i germanista napisał kilka poradników językowych i ortograficznych. W "Błędach językowych" wyłowił wyrazy obce, które na początku XX w. – zdaniem tego językoznawcy – szpeciły nasz język. W książce podał także mogące je zastąpić, wyrażenia rodzime oraz zaproponował odpowiedniki powszechnie używanych słów potocznych.

Uczony zalecał np. czytelnikom, aby zamiast (jak dotychczas) "absentować się" mówić "wydalać się, być nieobecnym; zamiast słowa "absurd" lub "absurdy", używać słów: brednie, głupstwa, niedorzeczności; słowo "afera" lepiej według niego zastąpić zajściem, sprawą, awanturą, a np. "reprymendę" – trzeba zastąpić słowami: nagana lub wyłajanie. Pouczał także jakie formy poszczególnych wyrazów powinny obowiązywać. Tak w jego słowniku brzmi np. hasło "Półtora". 

„Rodzaj męski i nijaki półtora, rodz. żeń. półtorej (forma: półtory wychodzi z użycia). Półtora litra (nie: półtorej litry); po półtora miesiącu; przed połtora miesiącem; po półtorej godzinie, przed półtora godziną. Tak samo odmieniają się: półtrzecia, półczwarta, półpięta itd.” – czytamy w poradniku. 

Tego typu rozważania to prawdziwa przygoda dla miłośników dawnego (i współczesnego) języka polskiego. Niektóre hasła mogą jednak budzić pewne zakłopotanie. 

„Odkryć garnek, nieznaną wyspę, tajemnicę itd.” – pisał w swojej publikacji prof. Passendorfer. – „Czasownika nie należy używać w znaczeniu otworzyć – błędnie: odkryć bibliotekę, zakład, sklep (...). Okno źle pasuje – mów nie przystaje szczelnie, nie zawiera się szczelnie. Wieko skrzyni nie pasuje – mów: nie przypada równo. Suknia źle pasuje, nie pasuje – mów: źle leży, nie przylega, nie jest mi w tej sukni do twarzy. Nie pasuje, abyś to sam robił – mów: nie wypada (nie przystoi)”.

W "Błędach językowych" uczony zaleca także, aby zamiast słowa żryć mówić żreć, słowo zwiezę, warto zastąpić słowem zwiozę, źwierciadło to raczej zwierciadło, od syra jest lepszy ser, a zamiast czwałować warto powiedzieć cwałować. Prof. Passendorfer niektóre wyrazy uznał także za przestarzałe. Uważał, że dotyczy to np. nadal funkcjonującego w polskim języku wyrażenia "heca".

„Mów (zamiast tego): zabawny wypadek, pocieszne zdarzenie, awantura” – przekonywał uczony. „Wyrabiać (wyprawiać) hece – mów: dokazywać, płatać figle, wyprawiać awantury".

Nie łatwo było ot tak wyprostować polską mowę. Zdawali sobie z tego sprawę Ignacy Stein i Roman Zawiliński, autorzy wydanej już w 1923 r. książki pt. "Gramatyka języka polskiego dla szkół powszechnych i średnich". W ich wywodach wyczuwa się nawet pewną... rezygnację.

Akty pożądliwości grzechowej

„Żaden naród, choćby nawet niezbyt wielki, nie ma na całym obszarze swoim jednolitej mowy” – czytamy w tym dziele. „Chociaż tedy wszyscy jesteśmy Polakami, inaczej mówią Polacy w Krakowie, w Warszawie, we Lwowie i w Poznaniu, a jeszcze inaczej w Wilnie lub w Kijowie. Przyczyną tego są właściwości miejscowe i wpływ innych języków sąsiednich. Znaczne różnice językowe (...) mają narzecza (np. kaszubskie.) (...), poza tem pewne różnice mają gwary językowe, których jest bardzo wiele”. 

Zdaniem autorów słownika były też inne trudności. „Jeżeli człowiek ma wadę jaką w ustach, tj. język przyrośnięty, zęby wybite, gardło zachrypnięte, mowa jego będzie sepleniąca, chrypliwa i mniej zrozumiała, niż mowa człowieka zupełnie zdrowego, normalnego” – tłumaczyli autorzy "Gramatyki...". „Jeżeli człowiek ma umysł zmącony: gorączką, napojami itp., mówi od rzeczy, to znaczy niedokładnie, bez związku, niezrozumiale. A więc język jest zależny od jakości i układu narzędzi mownych i od sposobu myślenia człowieka". 

Czyli, jak można zrozumieć, gdy człowiek miał np. zmącony umysł napojami wyskokowymi (o co w dawnej Polsce nie było trudno)... żaden słownik mu nie pomagał. Pijaństwo było jednak grzechem. Walka z tym paskudnym nałogiem była w tym kontekście batalią o czystość języka polskiego. Dlatego miłośnikom prawidłowego, polskiego wysławiania się w sukurs przybywali m.in. autorzy poradników etyki katolickiej. Były one pisane pięknym, ale może czasami zbyt mało zrozumiałym, językiem. 

Oto przykład jednego z takich zapisków: „Akty pożądliwości grzechowej zowią się rządzami grzechowemi” – tłumaczył ks. dr Karol Szczeklik w podręczniku dla szkół średnich pt. "Etyka katolicka" (wydano go w 1908 r.). „Pożądliwość grzechowa objawia się w trzech kierunkach: jako pożądliwość ciała (żądza przyjemności cielesnych), pożądliwość oczu (chciwość), pycha żywota (żądza chwały, wielkości światowej, niezależności od przełożonych)" – czytamy w tym etycznym poradniku.

W tym kontekście pijackie zaśmiecanie języka polskiego było "zgubną pożądliwością ciała". Nie trzeba się było jednak poddawać smutkowi, bo wszystko szło zdaniem duchownego ku lepszemu. „Pan Bóg zsyła na nas pokusy, abyśmy się utrwalili w cnotach” – pocieszał strapionych ks. Szczeklik. 

Na to wszystko nakładała się gwara używana przez chłopów. Język lubelskich włościan badał jeszcze w drugiej połowie XIX w. Oskar Kolberg, zasłużony etnograf i folklorysta. Stworzył on nawet słownik, w którym znalazły się wyrazy zaczerpnięte z mowy potocznej oraz ich tłumaczenia. To np. buciory (duże buty), grubiarz (piecuch), hycać (skakać jak koń), hysać (huśtać dziecko na rękach, kołysać), kidnąć (porzucić), ładować (w znaczeniu przygotować, szykować), roztetlać (rozgnieść), termosić (miąć, gnieść), trupieszeć (schodzić z pola, słabnąć) czy zajurchać się (zagadać się, mówić i mówić). 

Czy słyszysz, jak to okropnie brzmi?

Nie łatwo się było w tym wszystkim połapać, zwłaszcza, że gwary w różnych częściach kraju były w dawnej Polsce bardzo różne. Taka niezwykła różnorodność była zresztą cechą całego języka polskiego nie tylko w pierwszych latach XX wieku. Tak to tłumaczono studentom Uniwersytetu Jagiellońskiego:

„Każdy bez wyjątku język przedstawia w każdej swej epoce nieskończoną rozmaitość. Rozmaicie mówią nie tylko rożne okolice, ale też różne warstwy ludności, co można czasem obserwować nawet w jednym miejscu: inaczej mówią w fabryce dyrektorowie, inaczej maszyniści lub robotnicy zawodowi, jeszcze inaczej pomocnicy, dopiero co przybyli ze wsi, choćby najbliższych” – czytamy w książce prof. Kazimierza Nitscha pt. „Mowa ludu polskiego”. „Są więc różnice miejscowe i różnice społeczne, zwane djalektami, narzeczami, gwarami itd. (...). nie ma dwóch osób mówiących jednakowo, nie tylko pod względem stylistycznym, ale i gramatycznym (...) różnice spostrzeżemy nawet w jednej rodzinie”.

Studentka Maria Niklewiczowa dowiedziała się o tym na wykładach tego prof. Nitscha. Wiele to w jej dotychczasowym postrzeganiu języka zmieniło.

„Treść ciekawych wykładów Nitscha była dla nas ważna” – podkreślała w swoich wspomnieniach. „Mówił o dzisiejszych naszych dialektach i gwarach, o ich zasięgu, o kierunkach zachodzących w nich zmian. Zapoznanie się z nimi uleczyło mnie z przesadnego puryzmu językowego, który zaszczepił mi ojciec. Puryzm ten był zresztą czynnikiem dodatnim w moim wychowaniu i wdzięczna zań jestem memu ojcu. Ale teraz zrozumiałam, że są nie tylko błędy, lecz i zmiany językowe, z którymi nie ma co walczyć, bo są one wyrazem tendencji żywego języka. Co z tego, na przykład, że będziemy się upierać przy rozróżnieniu „h” i „ch” albo „ł” i „u” i stale poprawiać dzieci, jeżeli „h” i „ł” już zanikały na początku tego wieku i jest to proces nieodwracalny?”

Maria przytoczyła w tej części zapisków wspomnienia jej ojca z czasów dzieciństwa, które potwierdzały owe nieodwracalne zmiany językowe.

„On już nie potrafił rozróżniać tych bliskich sobie dźwięków” – czytamy. „Dziś jeszcze uczy się aktorów, aby wymawiali prrzedniojęzykowe „ł” i nie mówili „chart” zamiast „hart”. Ale dobrze jest wiedzieć, że to się staje już tylko kanonem artystycznym, podobnie jak wymowa „r” na nasz sposób aktorów Comedie Francaise, podczas gdy ogół Francuzów wymawia „r” gardłowe”.

I dodała: „Pamiętam, jak mój ojciec się zaperzał, gdy parodiował deklamację kogoś, kto nie wymawiał „ł”: „Wstąpiuem na dziauo/ I spojrzauem na pole/ dwieście armat grzmauo..., czy słyszysz, jak to okropnie brzmi?” – wołał ojciec przejęty i wzburzony. „Tak, dla mnie również brzmiało to okropnie (...) – pisała Maria. „Dzięki profesorowi Nitschowi zrozumiałam wiele podobnych spraw (..). Przemawiało też do mnie piękno mowy polskiej, odzwierciedlone, jakby w odcieniach, w mowie ludu polskiego z różnych dzielnic”

.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Edukacja

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia