Szpieg, który ukradł cudze życie. W tle - tajemnicze śmierci. Chronią go do dziś...

Krzysztof Ogiolda
Z lewej Jerzy K., fałszywy Heinz Arnold. Z prawej Janusz, któremu agent ukradł tożsamość.
Z lewej Jerzy K., fałszywy Heinz Arnold. Z prawej Janusz, któremu agent ukradł tożsamość. Archiwum NTO
Heinzowi Arnoldowi PRL-owski wywiad odebrał biografię i tożsamość. Mężczyzna żyjący w Polsce i jego matka w Niemczech przypłacili tę operację życiem. Agent uszedł cało. I ma się dobrze do dziś.

Historię Heinza poznajemy dzięki Rosalii Romaniec, krewnej, dziennikarce i autorce filmu o nim "W imię syna. Historia zza żelaznej kurtyny".

Opowieść zaczyna się na Pomorzu w 1945 roku już po zakończeniu II wojny światowej. Mieszka tam z córką Hildegard 25-letnia Niemka (mąż nie wrócił jeszcze do domu z wojny). Ma romans z sowieckim oficerem.

Heinz jest owocem tego związku. Rodzi się ponad rok po wojnie. Matka nadaje chłopcu pierwsze imię po swym zmarłym bracie, drugie - po ojcu dziecka, który w pewnym momencie zniknął z jej życia.

W 1947 roku, kiedy chłopczyk ma niespełna rok, matka ucieka na Zachód, zabierając starszą córkę "z prawego łoża". Chłopiec trafia do miejscowego sierocińca.

W domu dziecka zmieniają mu niemieckie imię Heinz na polskie Janusz. Dwuletni Jasiu zostaje adoptowany przez bezdzietne polskie małżeństwo. Historia Heinza Piotra Arnolda zdaje się być zakończona. Zostaje po nim tylko szczegółowy zapis w dokumentacji sierocińca. Po latach powróci do życia.

Na razie Janusz rośnie, a potem dojrzewa do dorosłości. W pamięci bliskich pozostał jako wysoki, przystojny mężczyzna i bardzo rodzinny człowiek. Żona wspomina, że był pedantycznie przywiązany do porządku. Składał rzeczy w kostkę i z pasją codziennie po powrocie z pracy wycierał w domu kurze.

Wymiana szpiegów na moście w Glieniecke, zwanym potocznie "mostem szpiegów". To w tym miejscu fałszywy Heinz powrócił pod skrzydła
Wymiana szpiegów na moście w Glieniecke, zwanym potocznie "mostem szpiegów". To w tym miejscu fałszywy Heinz powrócił pod skrzydła peerelowskiego wywiadu Archiwum NTO

Janusz - Heinz Arnold podczas rodzinnej uroczystości. Dziewczynka po prawej to Rosalia Romaniec, dziś niemiecka dziennikarka, która nakręciła film o rodzinnej tajemnicy.
(fot. Archiwum prywatne)

Już jako dorosły człowiek odnalazł dokument, z którego wynikało, że ma korzenie niemieckie i jest adoptowany. Przeżywa to mocno. Pyta przybraną mamę o szczegóły. Bardzo dotyka go informacja o tym, że matka go porzuciła. Odtąd każde święta będzie przeżywał, płacząc i zadając sobie pytanie: Dlaczego mnie zostawiła? W wieku niespełna 25 lat przechodzi pierwszy zawał serca.

Co jakiś czas był wzywany do wojska i wypytywany o krewnych za granicą. Konsekwentnie - w czasie tych rozmów - zaprzeczał ich istnieniu.

W latach 70. chce pojechać - jak wiele osób z jego środowiska - na wycieczkę do Turcji. Władze tylko jemu odmawiają paszportu. Nie podając przy tym żadnego uzasadnienia. Kiedy pyta o przyczyny znajomego milicjanta, ten radzi mu przestać się tym interesować. To jest paskudna sprawa - dodaje.

Latem 1985 roku Janusz nagle umiera. Ma zaledwie 38 lat. Zostawia żonę i dwoje dzieci. Prokuratura nie podejmuje śledztwa. Krewni otrzymują informację, że zmarł "prawdopodobnie na zawał serca". W rodzinie mówiono wówczas - starając się ukryć to przed dziećmi - że zabrał do grobu jakąś tajemnicę.

- Po raz pierwszy usłyszałam wtedy słowo wywiad - wspomina Rosalia Romaniec. - Kilka miesięcy po pogrzebie wujka Janusza mój tato zbierał wycinki z gazet. O wujku nie było w nich wzmianki. Pisano natomiast o agentach. Rzekomo miało to związek z naszą rodzinną tajemnicą. Ćwierć wieku później postanowiłam ją poznać.

Informacje o dalszych losach Heinza kryły tajne peerelowskie akta.
Biografię Heinza Arnolda wywiad Polski Ludowej przypisał Jerzemu K. z Poznania. Zwerbowano go do współpracy, gdy był studentem germanistyki w Lipsku. Stał się kimś w rodzaju Hansa Klossa, agentem ukrytym pod cudzą tożsamością. Ale to, niestety, nie była przygodowa filmowa fabuła, tylko życie.

W 1977 roku, po trzech latach przygotowań, szpieg zaczyna za granicą poszukiwania matki Janusza. W założeniach wywiadu miała być jego przepustką w drodze na Zachód. Najpierw znajduje jej krewnych w NRD i prosi ich o kontakt.

Krewni powiadamiają ją listownie, że syn, którego uważała za zmarłego, odnalazł się. Była szczęśliwa, czytając o nim. Według świadectwa córki spotkali się jeden raz w NRD. Matka ani przez chwilę nie przypuszczała, że ma do czynienia z kimś podstawionym.

W lutym 1978 roku domniemany syn przyjeżdża do niej po raz pierwszy do Niemiec zachodnich. Spędzają ze sobą cały dzień. Po kolacji on został u jej córki, a kobieta wróciła taksówką do domu do męża. Wysiadając, zasłabła i upadła. Zmarła, zanim jeszcze udało się jej wejść do domu. Lekarz stwierdził zawał serca.

Jerzy K. jako Heinz Arnold pozostaje w Niemczech. Tamtejsi "krewni" pomagają mu załatwić pracę. On, korzystając z licznych kontaktów w Niemczech, prowadzi działalność agenturalną. Jest bardzo cennym szpiegiem.

Tej wiedzy bardzo długo nie miał najbardziej zainteresowany, czyli Janusz. W 1984 roku zaczął szukać śladów matki. Było to o tyle łatwiejsze niż dawniej, że do Gdańska i okolic przyjeżdżało coraz więcej gości z Niemiec, zwłaszcza z partnerskiego miasta Brema.

Poznanym przypadkowo turystom mężczyzna przekazuje informacje o swoim pochodzeniu. Obiecują mu pomóc odnaleźć rodziców przez Niemiecki Czerwony Krzyż.

O tym, że w Niemczech żyje jakiś Heinz Arnold mający tę samą datę i miejsce urodzenia, te same imiona rodziców i inne dane osobowe, a matka umarła kilka lat przedtem, zanim zdążył trafić na jej ślad, Janusz dowiedział się dopiero na trzy dni przed śmiercią.

Niemiecki Czerwony Krzyż powiadomił o pojawieniu się drugiego Heinza Arnolda także krewnych w Niemczech. Sugerował, by we własnym zakresie spróbowali się dowiedzieć, który jest prawdziwy.

Rodzina w pierwszym odruchu sądziła, że ich rzeczywisty krewny przebywa w Niemczech, a ten nowy, z Polski, być może próbuje coś wyłudzić, podając się za syna i brata. Dopiero po jakimś czasie nachodzą ich wątpliwości i powiadamiają odpowiednie służby.

Wymiana szpiegów na moście w Glieniecke, zwanym potocznie "mostem szpiegów". To w tym miejscu fałszywy Heinz powrócił pod skrzydła peerelowskiego wywiadu
(fot. Archiwum NTO)

Prawda o szpiegowskiej działalności Jerzego K. wychodzi na jaw. Czy dlatego Janusz musiał zginąć, że poznał prawdę o sposobach działania służb w PRL-u? Czy same emocje wywołane prawdą o historii jego rodziny spowodowała zawał? Pewnie już nigdy się nie dowiemy.

Nikt ani w Polsce, ani w Niemczech nie poznał tej prawdy do końca. Inna rzecz, że dokumentacja centrali wywiadu z analizą tej sprawy jest niedostępna albo uległa zniszczeniu.

Działalność Jerzego K. w Niemczech badała tamtejsza prokuratura generalna. W jego mieszkaniu znaleziono filmy, laboratorium fotograficzne i radio, przez które przyjmował i przekazywał zaszyfrowane wiadomości. Kody szyfrujące przechowywał w... dziadku do orzechów. Wszystkiego tego dowiadujemy się z filmu Rosalii Romaniec.

Śledztwo trwało blisko rok. Przesłuchano kilkadziesiąt osób. Zebrany materiał pozwoliłby zamknąć szpiega za kratkami nawet na 10 lat. Do sprawy śmierci Hildegardy sprzed 8 lat w śledztwie już nie wracano.

Jerzy K. nigdy nie został skazany, choć akt oskarżenia przeciw niemu był już gotowy. Po 10 miesiącach aresztu śledczego był ostatnim szpiegiem zimnej wojny, który wyszedł na wolność w 1986 roku po moście Glienicke w Berlinie, na którym obie strony - jeszcze za rządów Gorbaczowa - wymieniały szpiegów.

Po upływie ćwierć wieku Rosalia Romaniec spróbowała go odnaleźć. Urodziła się w 1972 r. w Gliwicach. Od 1992 roku mieszka w Niemczech. Pracuje jako dziennikarka. Jest korespondentką Deutsche Welle w Berlinie, współpracuje z telewizją RBB oraz WDR. W 2013 roku skróconą wersję filmu pokazała telewizja ARD.

Kiedy zaczęła szukać śladów po Jerzym K., okazało się, że nie dano mu zginąć. Został biznesmenem i pracował przy Międzynarodowych Targach Poznańskich.
Przy pierwszej próbie kontaktu zaprzeczał swej tożsamości.

Pani Rosalia, nie ujawniając prawdziwego nazwiska, dzwoni więc raz jeszcze, przedstawia się jako dziennikarka i umawia na telewizyjną rozmowę o targach.

Zamiast niej na wywiad jedzie dawny niemiecki znajomy Jerzego K. Teraz już nie może się wyprzeć samego siebie. Pół godziny później dochodzi do rozmowy z Rosalią. Jerzy K. wie, że kończy ona film o prawdziwym Heinzu Arnoldzie, ale nie kojarzy, że autorka jest jego krewną. Ponieważ nie pyta o to, dziennikarka milczy.

Jerzy nie zaprzecza, że był pracownikiem wywiadu i dostał cudzą tożsamość. Dając mu ją, powiedziano, że prawdziwy Heinz jest ciężko chory i być może niedługo pożyje. Nie interesował się nim specjalnie. Twierdzi, że nigdy nie widział ani jego, ani jego zdjęć.

- Po powrocie do Polski tym bardziej powiedziałem sobie, że drzwi zatrzaśnięte, nie ma do czego wracać - mówi w końcowej części filmu. - Choć może powinienem. Śmierci matki Heinza nie przewidywałem. To był dla mnie szok - dodaje.

Słowo przepraszam w całej rozmowie nie pada.
- Opowiedzenie tej całej historii, tego, co ona zrobiła z tymi ludźmi, było dla mnie najważniejsze - mówi Rosalia Romaniec. - Nawet ważniejsze niż to, czy wujek i jego mama zostali zabici czy umarli śmiercią naturalną. Nie mam wątpliwości, że to dokonało spustoszenia w ich duszy.

Wdowa po Januszu, która na wieść o jego śmierci mówi spontanicznie milicjantowi: wyście go wykończyli, pewnie już do końca życia będzie sobie zadawała pytanie: Co się z nim tak naprawdę stało? To samo pytanie zadaje sobie niemiecka część jego rodziny i ja jako dziennikarka.

Autorka filmu podkreśla, że nie potrafi niczego w kwestii okoliczności tamtych śmierci udowodnić, a spekulować nie chce.

- Nie mam wątpliwości, że moralną winę za obie te śmierci ponoszą służby PRL-u - dodaje. - Nawet jeśli bezpośrednią przyczyną zawału i zgonu było zdenerwowanie, to spowodowała je akcja wywiadu i presja wywarta i na matkę, i na syna.

Spustoszenie nastąpiło także po stronie niemieckiej. Kiedy po latach przyjechała do nich prawdziwa córka Heinza Arnolda, rodzina nie chciała mieć z nią nic wspólnego. Tak byli rozczarowani. Właśnie dlatego, że szpiega przyjęli jak syna - z otwartymi ramionami.

Pani Rosalia dotrzymała słowa i nie ujawniła nazwiska szpiega. Wie, że rozmowa z nią o tym, co się zdarzyło przed laty, nie była i dla niego łatwa. Musiał się przełamać.

- Nie zauważyłam, żeby miał jakieś wyrzuty sumienia. Był lodowaty - mówi dziennikarka. - Choć może to spotkanie coś w nim później poruszyło. Z drugiej strony, po emisji krótkiej wersji filmu rok temu był rozczarowany tym, jak został przedstawiony.

To mnie zdziwiło, bo bardzo się starałam zachować neutralność i dowiedzieć się, a nie rozliczać. Życzę mu, żeby zdołał na to popatrzeć inaczej. Dotychczas nie był w stanie. Rodzina wciąż czeka na jego przepraszam. Bezskutecznie.

KRZYSZTOF OGIOLDA, Nowa Trybuna Opolska

Wideo
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia