Zresztą jeździła nie tylko po mieście. - Nie raz i nie dwa pędziłem nią do Mielna lub Bobolic. A te nasze konie to były dwa prawdziwe diabły! W godzinę potrafiłem do Bobolic dojechać - mówi z dumą pan Zdzisław.
Urodził się w 1927 roku w Poznaniu. W1940 roku trafił na roboty do Niemiec, a potem do armii amerykańskiej. Po wojnie wrócił do Polski i szukał swoich rodziców. Okazało się, że tych powojenna zawierucha rzuciła na Ziemie Zachodnie, do Koszalina. Dołączył do nich w 1947 roku i wspólnie zamieszkali w jednym z budynków przy ulicy 1 Maja.
Wspólnie z ojcem marzyli o taksówce, ale z początku musieli zadowolić się dorożką. W 1949 roku ojciec zmarł i pan Zdzisław już samodzielnie kierował parą koni i woził ludzi w każdym kierunku. Dopiero kilka lat później udało mu się ściągnąć wandarera (rzadkie, niemieckie auto) i rozpocząć życie taksówkarza. Jednak przez kilka miesięcy jeździł po Białogardzie i dopiero po jakimś czasie zaczął jeździć w Koszalinie. Jego kolega, który miał taksówkę z numerem "1", zrezygnował i Zdzisław Maciejewski zastąpił go i przejął numer.
-Wtedy to było moje marzenie. Udało mi się też zmienić samochód na lepszy i bardziej prestiżowy: na pięknego opla super - wspomina koszalinianin.
Oprócz niego w latach 50 po mieście jeździło jeszcze czterech innych taksówkarzy. W tamtym czasie Koszalin był zupełnie innym miastem niż dziś: zdecydowanie
mniejszym (cała dzisiejsza Północ to były łąki i pola), o wąskich uliczkach, z całkowicie zniszczonym Rynkiem Staromiejskim. - Spalili go Rosjanie dla zabawy. Moje pierwsze kursy po mieście to był slalom pomiędzy gruzowiskami, bo innych samochodów, oprócz naszych taksówek, było jak na lekarstwo - opowiada.
Z niczym nie było łatwo, ale zapał do pracy był wielki. Wszystko tworzyło się od nowa, polski Koszalin budowali ludzie ze wszystkich stron Polski. Zjeżdżali powoli, z własną tradycją, zwyczajami i bagażem doświadczeń. Potrzebny był transport i wielu korzystało z koszalińskich taksówek. Większość z tych, którzy wówczas do nich wsiadali chciała jechać poza miasto: do Mielna, Kołobrzegu, Białogardu, Bobolic. Tymczasem komunistyczne władze - bardzo niechętne jakiejkolwiek, prywatnej inicjatywie - zakazały jeździć taksówką dalej niż 20 kilometrów od Koszalina.
- I jak ktoś został przyłapany ten mógł stracić koncesję. No, ale jakoś trzeba było sobie radzić i jeździliśmy bocznymi dróżkami i z duszą na ramieniu. Raz to aż prawie do Szczecina dojechałem - śmieje się pan Zdzisław.
Brakowało wszystkiego. A najbardziej części samochodowych. Trzeba było ciągle je załatwiać, szukać sprowadzać. Auta też nie były pierwszej młodości. - W dzień się jeździło, a w nocy naprawiało - dodaje taksówkarz. Przypomina też, że wtedy nie było telefonów i taksówkę często trzeba było zamawiać z kilkudniowym wyprzedzeniem.
- Taksówek było mało, a chętnych dużo. Śluby czy chrzciny - głupio przy takiej okazji iść na piechotę, prawda? A posiadanie swojego auta było wtedy rzadkością - dodaje. Jednak najciekawsze, co pamięta z tamtego okresu to ludzie. Czasami słyszał wschodni akcent, czasami śląski zaśpiew. Koszalin był wtedy zlepkiem różnej polskości i to powodowało, że był bardzo ciekawym miastem.
- No i całkiem się nieźle po nim jeździło. Gdy już uprzątnięto gruzy z centrum to było ok. Drogi były niezłe, podobnie jak szosy poza miastem. Tylko komuniści nas strasznie męczyli. Jak nie ograniczali nam obszaru, po którym mogliśmy jeździć to dowalali takie podatki, że ciężko się było pozbierać. Ale jakoś to wszystko wytrzymaliśmy, a z biegiem lat było nieco lżej - opowiada.
Pan Zdzisław jeździł taksówką z numerem "1" do 1986 roku. Wtedy przeszedł na emeryturę. . On sam nie jeździ już od ponad 20 lat, ale czasem za tym bardzo tęskni. - Chętnie bym jeszcze kółkiem trochę pokręcił - mówi z uśmiechem
PIOTR POLECHOŃSKI, Głos Dziennik Pomorza