Opole, wówczas niemieckie Oppeln, było znacznie mniejsze niż obecnie i liczyło około 34 tysięcy mieszkańców. Opolan jednak stale ubywało, bo straty jednostek na frontach I wojny światowej były ogromne, a krwawe żniwo zbierały nie tylko karabiny maszynowe. Wśród żołnierzy - tkwiących często całe dnie w okopach pełnych wody - szerzyły się niezliczone choroby. Wprawdzie Opole było przez całą wojnę daleko od linii frontu, ale skutki konfliktu można było w nim odczuć niemal na każdym kroku. Działała np. cenzura, a opolskie stowarzyszenia musiały mieć pozwolenie komendy wojskowej na zorganizowanie jakiegokolwiek koncertu.
Cudowne ocalony
Ulica 1 Maja na początku XX wieku. Wówczas jeździły po niej głównie furmanki, ale z czasem także ich ubywało. Konie również były wysyłane na wojnę
(fot. archiwum)
Niemal codziennie do miasta docierały wieści o ofiarach, czasem drogą oficjalnego komunikatu lub informacji w prasie, czasem posłańcami złych wieści byli ranni, transportowani do wojennych lazaretów, działających w garnizonowym Opolu. Zdarzały się także historie, które wprawiały opolan w zdumienie i powodowały ożywione dyskusje przy kawiarnianych stolikach. Dziennik "Kuryer Śląski" - wydawany w Bytomiu, ale często opisujący sprawy Opola - przedstawiał historię 14-letniego Józefa Alema, leczącego się w lazarecie na ulicy Malapanerstrasse (obecnie Ozimska).
Nastolatek, pochodzący z Sennheim w Alzacji, skrył się w 1914 roku we francuskich okopach, a gdy zajęli je niemieccy grenadierzy, wstąpił do nich na służbę.
Został posłańcem, a razem z pułkiem walczył we Francji, Rosji, a na koniec w Galicji, gdzie został ranny. Choć lista ofiar rosła - szczególnie duże straty miał 63. pułk piechoty z Opola - to zdarzały się również historie o cudownie ocalonych. W sierpniu 1915 roku okrzyk radości wydała rodzina Franciszka Warwasa z Groszowic. Żołnierz od września 1914 roku nie dawał znaku życia, a jego koledzy z oddziału opowiadali żonie, że pozostał ciężko ranny w głowę na polu bitwy pod Tarnówką. Co gorsza, Warwasa nie było na oficjalnej liście jeńców, którą prowadzili Rosjanie, a to tylko uprawdopodobniało jego śmierć.
Tymczasem nagle do rodziny nadeszła kartka z miejscowości Spaskoje w guberni Władywostok, którą własnoręcznie wypełnił opolanin. Pozdrowił żonę, rodziców i zapewnił, że jest już zdrowy. Takich przypadków było jednak niewiele, a listę mieszkańców, którzy zginęli na froncie, można było zobaczyć w ratuszu. Nowych rekrutów szkolono m.in. w koszarach przy obecnej ulicy Ozimskiej, ale jak ocenia profesor Ryszard Kaczmarek, autor książki "Polacy w armii kajzera", w 1915 roku nadal zajmowano się głównie bezużyteczną na polu walki musztrą, a zbyt rzadko wojskowymi ćwiczeniami, mającymi przygotować rekrutów do okopowego piekła.
Co ciekawe, mimo że wojna trwała zaledwie rok, zaczynało szwankować zaopatrzenie. Dlatego kwatermistrz batalionu zapasowego 63. pułku piechoty musiał sam zamawiać lub też chałupniczo wykonywać części umundurowania oraz wyposażenia, np. tornistry czy manierki. Magazyny wojskowe we Wrocławiu dla opolskiej jednostki nie miały wiele do zaoferowania. Pusto nie było natomiast na dworcu Oppeln Ost (Opole Wschodnie) gdzie zatrzymywały się transporty żołnierzy wracających z frontu. Gnębiły ich nie tylko choroby, ale również wszy i dlatego w pobliżu torów powstał specjalny obóz, w którym mogli spokojnie dojść do siebie.
Szacowano, że stacja dezynfekcyjna - działająca w Opolu do końca wojny - może pomieścić jednocześnie nawet 12 tysięcy żołnierzy. W Opolu przybywało również rosyjskich jeńców, nie tylko pracujących dla niemieckiego wojska. W połowie lipca 1915 r. gospodarz Gąsior spotkał pod Opolem dwóch mężczyzn dziwnie się zachowujących. Szybko powiadomił wojsko, a mężczyzn pojmano, mimo że próbowali uciekać. Byli uciekinierami z obozu jenieckiego w Neuhammer (Świętoszów na Dolnym Śląsku), a gospodarz oraz strażnik śluzy na Odrze Reich, który mu pomagał, otrzymali specjalne podziękowanie od dowódcy garnizonu w Opolu. Tuż po tym wydarzeniu "Kuryer Śląski" przypomniał, że zgodnie z przepisami za udzielenie pomocy zbiegłym jeńcom grozi nawet rok więzienia.
Zalało Zaodrze
Fala donosów
Dotyczyły głównie młodych mężczyzn, którzy wracali z frontu i pracowali w garnizonie czy na polach. Sugerowano często, że to efekt łapówek od rodzin, ale przedstawiciele komendantury temu zaprzeczali i apelowali o powstrzymanie się od donosów. Tłumaczono również, że nie każdy żołnierz może walczyć na froncie.
Obecni opolanie pamiętają przede wszystkim powódź z 1997 roku, a potem także tę dużo mniejszą z 2010 roku. Również przed 100 laty mieszkańcy z niepokojem patrzyli w stale przybierającą Odrę. W połowie sierpnia rzeka przekroczyła poziom pięciu metrów i zalała wszystkie ogrody na Zaodrzu oraz piwnice w domach i dolne mieszkania. Oceniano, że fala dorównuje tej z 1903 roku, a szkody w mieście będą spore.
Bardzo obawiano się również cholery, której przypadek stwierdzono na barce we Wrocławiu. Dlatego przestrzegano przed piciem wody z rzeki bez przegotowania i nie mniej mocno przed kąpielami w Odrze.
Niestety, w mieście nie było jeszcze basenów ani obecnych kamionek, które są pozostałościami po wyrobiskach cementowni. Dlatego ochłody szukano w czystej wtedy Odrze, a rzeka nie miała litości dla osób nie potrafiących dobrze pływać. W lipcu utonął m.in. chłopiec Józef Kala z Wróblina oraz uczeń piekarski Gutler.
Odnotowano też przypadek żołnierza usiłującego popełnić samobójstwo w wodach Młynówki. Wojak w pełnym umundurowaniu rzucił się do kanału, ale został szybko z wody odratowany, a potem ocucony przez lekarza w nieistniejącej dziś restauracji Eiskeller, działającej w miejscu gmachu Instytutu Śląskiego. Niemal naprzeciwko - na pustym placu obok dawnej synagogi funkcjonował wówczas tzw. targ maślany. "Oppelner Nachrichten" - niemiecka gazeta ukazująca się w Opolu - relacjonował, że w dni targowe panuje na placu niebywały ścisk i wręcz wydzierano sobie wiejskie masło. Zamęt sprzyjał kieszonkowcom, którzy okradli dwie damy, odnotowano również, że od wybuchu wojny takich kradzieży stale w mieście przybywało.
Problemem były też rosnące ceny żywności. "Kuryer Śląski" w połowie sierpnia przygotował ciekawe zestawienie. Okazało się, że np. funt (pół kilograma) smalcu kosztował w Opolu w sierpniu 1914 roku 66 fenigów, a rok później już blisko dwie marki. Ryż zdrożał z 22 na 66 fenigów, a funt ziemniaków z 10 fenigów na 40.
Drożyzna nie ominęła polskiej kiełbasy, której cena skoczyła z 1,2 do 2,4 marki. Takie ceny uderzyły zwłaszcza w najuboższych opolan. Dlatego władze miasta postanowiły im przeciwdziałać. Wydano rozporządzenie ustalające ceny maksymalne nabiału sprzedawanego w mieście. I tak np. funt wiejskiego masła mógł kosztować w Opolu maksymalnie 1,9 marki, a mendel (15 sztuk) jajek - półtorej marki. Informowano, że za wyższe ceny sprzedający może trafić za kratki lub narazić się na grzywnę o maksymalnej wysokości aż 10 tysięcy marek. Na tym się nie skończyło. Na tajnym posiedzeniu radni uchwalili specjalne dodatki, tłumaczone panującą drożyzną.
Zapomogi z budżetu miasta przysługiwały robotnikom i urzędnikom miejskim pobierającym pensję roczną mniejszą niż 2000 marek. Wspierani musieli być żonaci i posiadać dzieci, a pomoc nie przysługiwała kawalerom i pannom. Co ciekawe, władze Oppeln zdecydowały się na taki ruch mimo zmniejszenia dochodów. Latem szacowano, że w 1915 roku dochody z podatków spadną o 34 tysiące marek w porównaniu z 1914 r. To był kolejny bolesny efekt przedłużającej się wojny, która pierwotnie miała się zakończyć po kilku miesiącach.
Plaga oszustów i zakazów
Latem 1915 roku niewielu opolan wierzyło w szybkie zakończenie wojny, ale chyba też nikt nie zakładał, że konflikt potrwa aż do jesieni 1918 roku. Wprawdzie na Zachodzie sukcesów Niemcy nie mieli, ale latem zajęli Warszawę i wciąż nacierali na froncie z Rosją. Opolanie z 63. pułku piechoty walczyli jednak w Francji i ginęli na polach pod Artois, Reims czy Souchez. Tę sytuację i zamieszanie towarzyszące każdej wojnie postanowiło wykorzystać wielu oszustów.
W Opolu ostrzegano m.in. przed osobami zgłaszającymi się do rodzin żołnierzy i oferującymi przewiezienie paczek na front. Często okazywały się oszustami, ale wiele osób dawało się nabrać, bo okradanie paczek wysyłanych w specjalnych transportach było na porządku dziennym. Dlatego władze apelowały, aby paczki do jeńców we Francji opakowywać z płótno, bo to miało je lepiej zabezpieczyć. Innym rodzajem oszustwa było sprzedawanie kartek z patriotycznymi pieśniami, z których dochód wspierałby kalekich żołnierzy. Tymczasem wojsko stanowczo zaprzeczało, aby ktokolwiek otrzymał zgodę na taką charytatywną zbiórkę.
Oszustami stawali się też byli żołnierze. I tak słynny stał się przypadek kaleki z żelaznym krzyżem w ręku, który pod pozorem poszukiwania pracy wyłudzał pieniądze na podróż od naiwnych przedsiębiorców m.in. w Groszowicach. Był na tyle przekonujący, że jeden z opolan podarował mu rower, na którym miał dojechać do miejsca, gdzie czekała na niego umówiono praca u rzeźnika. Oszust nigdy jej nie podjął. Opolanom żyło się coraz trudniej, również dlatego, że przybywało przepisów i zakazów.
Ze względu na zwiększone zapotrzebowanie na zboże wprowadzono zakaz nie tylko przechodzenia przez zasiane pola, ale nawet zrywania kwiatów rosnących pomiędzy uprawami. Groziła za to kara 60 marek lub dwóch tygodni aresztu, a za uszkodzenie drzewa owocowego nawet 150 marek. Całe Niemcy - jak twierdziły władze - stały się twierdzą, która musi się sama wyżywić i nikt nie może marnować żywności. Dlatego zakazane było wyrzucanie resztek jedzenia do śmietnika, a w piekarniach można było kupić tzw. chleb wojenny, oznaczony literą K. Głód do miasta miał jednak dopiero nadejść.
Artur Janowski
NOWA TRYBUNA OPOLSKA