Ledwo ,,Chorzów" statek wypłynął z portu w Bordeaux, a już zaatakował go niemiecki bombowiec. Pociski jednak cudem omijały polski statek, chociaż spadały na płynące w pobliżu francuskie jednostki. Niemcom nie udawało się też trafić w polski statek torpedami z łodzi podwodnej. ,,Chorzów” szczęśliwie dotarł do Fowey, małego portu na najbardziej wysuniętym w kierunku południowo-zachodnim cyplu Anglii. Skarby wawelskie ocalały. Z Fowey wyruszyły dalej, tyle że już pociągiem do Londynu, a po kilku tygodniach znalazły się w bezpiecznej Kanadzie.
- To był rejs grozy - wspominał po latach kapitan Zygmunt Góra. - Niemcy już podchodzili pod Bordeaux, a ja na pokładzie miałem tłum Polaków, ale żadnego uzbrojenia, nie było też kabin dla pasażerów. Nawet radio było zepsute, czyli wiedziałem, że nie wezwę pomocy. Brakowało szalup ratunkowych, żywności, zresztą wszystkiego.
Przed samym odjazdem zgłosił się do niego Karol Estreicher, historyk sztuki z Krakowa. Miał problem, musiał przetransportować kilkadziesiąt skrzyń pełnych wawelskich eksponatów. Kapitanowi jeszcze tego brakowało, ale nie zastanawiał się długo.
- Nie było innej rady, zgodziłem się. W panice i zamęcie zaczęło się pakowanie - opowiadał kapitan, do którego w 1961 roku dotarł ,,Dziennik Bałtycki”. Zygmunt Góra po wojnie dowodził statkiem „Warmia” w Polskich Liniach Oceanicznych i pływał po trasach zachodnioeuropejskich. Nikt go dotąd o rejs ze skarbami z Wawelu nie pytał; władze PRL nie chwaliły się ani przedwojennym jeszcze kapitanem, ani ,,Chorzowem”, tym bardziej, że statek po wojnie sprzedano za granicę.
Do skrzyń kapitan wolał nie zaglądać
Prof. Karol Estreicher napomknął w swoich wspomnieniach, że kapitan Góra był na rauszu, kiedy zgodził się na niezwykły ładunek. A właściwie to tak napisał: „Dopadam Górę, kapitana Chorzowa. Mówię mu, co mam za ładunek, jakie ceny. Góra zalany mówi, all right, zabieram. O 4-tej po południu migiem załadowane już wszystko.”
Zygmunt Góra bez dyskusji wziął na siebie odpowiedzialność za 138 arrasów, które już za czasów Jagiellonów kosztowały tyle, co 20 tysięcy najpiękniejszych rumaków, za sławny Szczerbiec, jeden z najcenniejszych polskich zabytków - miecz koronacyjny króla Władysława Łokietka i innych królów polskich, za Biblię Gutenberga. Kapitan wolał nie zaglądać do skrzyń, bo mógłby dostrzec „Kazania świętokrzyskie” - najstarszy dokument prozatorski w języku polskim, „Psałterz floriański” królowej Jadwigi, modlitewnik królowej Bony, łańcuch króla Zygmunta III Wazy, buławę Stefana Czarnieckiego i wiele przedmiotów wziętych wprost ze skarbca i z królewskich komnat, dzieł wykonanych ze złota i wysadzanych drogimi kamieniami. W skrzyniach znalazły się też liczne manuskrypty Fryderyka Chopina. Wszystko to wylądowało na niepozornym węglowcu „Chorzów”.
Bezcenne eksponaty przeszły wcześniej skomplikowaną drogę. Z Krakowa przypłynęły Wisłą do Sandomierza, stamtąd wywieziono je na granicę polsko-rumuńską, dotarły do Bukaresztu. Znów popłynęły statkiem, tym razem do Marsylii, ale Francja nie była już pewna. Unikatowe polskie pamiątki popłynęły więc ,,Chorzowem” do Wielkiej Brytanii. To była ich najbardziej niebezpieczna podróż.
Kapitan Góra wspominał, że ,,Chorzów” - ten płynący sezam, mijał po drodze szalupy z marynarzami z zatopionych okrętów i brał na pokład rozbitków, na przykład tych z przeciętego na pół francuskiego tankowca. Przeciążony „Chorzów” musiał wciąż lawirować, uciekać wrogowi , co udawało mu się z zaskakującym powodzeniem.
Wśród cywilów na pokładzie „Chorzowa” znalazł się także poeta Antoni Słonimski. Pisał potem, że z Karolem Estreicherem i kustoszem Wawelu Stanisławem Świerz-Zaleskim nie mieli gdzie się na statku podziać. Dlatego spali, jedli i czasem grali w brydża na skrzyniach z arrasami, okrytych tylko brezentem. Spokojniejszych chwil było jednak bardzo mało. Niemcy polowali na statek, opiekunowie skarbów byli w desperacji, bo wydawało im się, że dla ,,Chorzowa” nie ma nadziei. Przywiązali nawet Szczerbiec do jakiejś deski, żeby chociaż on się uratował, gdy statek zatonie. Co prawda legenda mówiła, że kto ma przy sobie magiczny miecz, to nie ulegnie wrogom, ale pod bombami, na kruchej łajbie trudno było w to uwierzyć. Jak wiadomo, statek cało dopłynął do celu.
Miał legendarne szczęście, ale do czasu
,,Chorzów” był niewielkim, ledwie 69-metrowym parowcem o nośności 1350 ton, zbudowanym w 1921 roku w Holandii dla armatora duńskiego. Załoga składała się z 21 osób. Początkowo statek nazywał się „Helga” i jego zadaniem była ciężka praca, żeby w końcu trafić na złom, a nie na karty historii. Ale los chciał inaczej. W 1930 roku statek zmienił banderę na polską, a nazwę na ,,Chorzów”, chociaż śląskie miasto nazwano tak dopiero kilka lat później. Był to ukłon władz w stronę Górnego Śląska.
Frachtowiec ,,Chorzów” stał się pierwszym polskim drobnicowcem, pływającym w regularnych liniach. Nie gonił, pływał powoli z prędkością 7 - 8 węzłów, najpierw między Gdynią, Gdańskiem, Rygą i Helsinkami, potem tam, gdzie otrzymał zlecenie. Kiedy wybuchła wojna, statek znajdował się na morzu w okolicach Göteborga. Zgodnie z rozkazami dopłynął pod szwedzką i norweską eskortą do Wielkiej Brytanii, skąd wysyłano go w konwojach do Francji.
Po szalonym rejsie ze skarbami statek trafił do remontu, potem znowu pływał na różnych niebezpiecznych trasach. Mimo wojny nadal był niedoinwestowany, w końcu załoga buntem wymusiła założenie instalacji radiowej i uzbrojenie statku, ale kapitan Zygmunt Góra stracił przez te żądania dowództwo. W grudniu 1944 roku gwałtowny sztorm zagnał „Chorzów” na mieliznę, pękł mu wtedy pokład, ale i ten dramat mocno osłabiony statek jakoś przetrwał.
Dalsze losy ,,Chorzowa” nie były jednak zbyt pomyślne. W 1945 roku kupił go polski armator z Londynu, dał mu nowe imię „Stella Maris”. Niestety, w 1953 roku dawny „Chorzów” stracił ostatecznie swoje legendarne szczęście, rozbił się o brazylijskie skały.
Eksponaty z Wawelu wróciły do Polski w 1959 roku, arrasy dopiero dwa lata później. Ich powrót wywołał w kraju ogromne wzruszenie. Kapitan Góra skomentował: - Czuję ogromną satysfakcję, że z załogą „Chorzowa” przyczyniłem się do uratowania narodowych pamiątek. Podobnie jak inni Polacy, czuję się właścicielem tych skarbów.”
Wojenne historie polskich statków były bardzo barwne.
Przed wojną Polska miała statki, które nosiły nazwy miast z woj. śląskiego. W 1927 roku we francuskiej stoczni zwodowano masowiec ,,Katowice”. Statek w czasie wojny przeszedł pod brytyjskie dowództwo, brał udział w alianckiej inwazji Normandii. W 1949 roku rozbił się na Morzu Północnym. Drobnicowiec ,,Cieszyn” zwodowano w 1931 roku w Danii. Był bardzo nowoczesny, ale miał opinię pechowego. W 1940 roku uciekł z wybrzeża w Senegalu, unikając internowania. W 1941 roku został zatopiony przez niemieckie bombowce. Był też statek ,,Śląsk”, oddany na złom dopiero w 1967 roku. Jego wojenne dzieje opisał A. Fiedler w książce ,,Dziękuję ci kapitanie”.