Wyprawa na szósty kontynent. Wspomnienia Zygmunta Węcławiaka o białej pustyni, pingwinach i suszonym na słońcu mięsie

Bogdan Nowak
ze zbiorów autora tekstu
Na morzu spędził w sumie osiem lat. Pracował na statkach jako lekarz okrętowy oraz pracownik naukowy Instytutu Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdyni. Pochodzący ze Skierbieszowa Zygmunt Węcławik przemierzył wiele mórz i oceanów. W 1980 r. dotarła aż na Antarktykę. I wykonała tam m.in. zdjęcia. Swoje wspomnienia i obserwacje zamieścił natomiast w maszynopisie, który dotarł do nas dzięki uprzejmości Marcina Czubary.

„Chłodnym rankiem 8 lutego 1980 r. odbiliśmy od kei gdyńskiego portu. M/S Kapitan Ledóchowski – statek szkolny szczecińskiej Wyższej Szkoły Morskiej, opuszczał port krajowy w nieco spóźnionym terminie” – pisał Zygmunt Węcławik w zapiskach pt. „Kurs na Antarktykę”. „Mieliśmy dotrzeć do wyspy Króla Jerzego w pierwszej połowie antarktycznego lata, które trwa od początku grudnia do końca lutego. Statek nasz oprócz studentów – praktykantów, zabrał na pokład uczestników IV Antarktycznej Wyprawy Naukowej PAN”.

Taki był początek polarnej przygody.

Zastygłe rzeki srebra

Statek miał przepłynąć przez Ocean Atlantycki. Planowano m.in. odwiedzić Montevideo w Urugwaju, aby tam „zabunkrować” paliwo i uzupełnić zapasy żywności i wody, a następnie przepłynąć obok Wysp Falklandzkich. Plan wykonano. „Płyniemy na dalekie południe” – pisał autor wspomnień. „Przed nami coraz bardziej niespokojne wody Południowego Oceanu Lodowatego. Niosą one tysiące gór lodowych, stwarzających zagrożenie dla statków. Im bliżej szóstego kontynentu, tym bardziej odczuwam działanie na mój organizm głębokiego niżu barycznego”.

Autor wspomnień był lekarzem, zatem reakcja ludzkiego organizmu na tego typu zmiany bardzo go interesowała. Pisał, iż spał w tym czasie po kilkanaście godzin na dobę. Do senności szybko dołączyła także apatia. Dopiero po kilku dniach jego organizm przyzwyczaił się do niskiego ciśnienia barycznego. Dolegliwości ostatecznie ustały gdy statek dopłynął do celu, czyli – w okolice polskiej, całorocznej Stacji Naukowo-Badawczej im. H. Arctowskiego.

Od 1977 r. funkcjonuje ona nad malowniczą Zatoką Admiralicji na Wyspie Króla Jerzego w archipelagu Szetlandów Południowych na Antarktyce. Dzisiaj placówka składa się w sumie z kilkunastu budynków. Nadal prowadzone są w niej badania naukowe z oceanografii, geologii, geomorfologii, glacjologii, sejsmologii czy meteorologii. Stacja od lat jest kierowana przez Instytut Biochemii i Biofizyki PAN. Jej otoczenie jest zachwycające.

„Antarktyda (to kontynent położony najdalej na południe Ziemi, na którym znajduje się geograficzny biegun południowy: położony jest w rejonie Antarktyki, która obejmuje Antarktydę oraz otaczający ją Ocean Południowy i położone na nim wyspy – przyp. red.) budzi w człowieku ogromny respekt, ciekawość i równocześnie uczucie niepokoju (...)” – pisał Zygmunt Węcławik. „Widok lodowców strumieniowych spływających białymi językami pomiędzy grzbietami gór, jak zastygłe rzeki srebra, jak zakrzepła śmietana wypływająca z przepełnionego naczynia, nadaje tej przyrodzie charakter surowy, groźny i zarazem piękny. Patrząc na tę niesamowitą scenerię lodowców, człowiek odczuwa jakiś szczególny nastrój (...). Stan ducha trudny do opisania”.

Lekarz, podróżnik, kronikarz

Zygmunt Wecławik urodził się w Skierbieszowie w 1933 r. Jego rodzicami byli Piotr i Marianna z domu Koprowska. Uczęszczał do zamojskiego Gimnazjum Ogólnokształcącego im. Jana Zamoyskiego, a w 1952 r. dostał się na medycynę w Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie. W latach 1959-1964 pracował jako lekarz w ośrodku zdrowia w Skierbieszowie oraz na oddziale wewnętrznym-kobiecym Szpitala Miejskiego w Zamościu.

W 1965 r. przeniósł się do Szczecina. Pracował tam jako kierownik miejscowej Przychodni Rejonowej i Obwodowej, dyrektor Wojewódzkiej Przychodni Specjalistycznej, a potem był m.in. dyrektorem Stoczniowego Przemysłowego Zespołu Opieki Zdrowotnej. W 1975 r. otrzymał tytuł doktora nauk medycznych. Uczestniczył w dwudziestu rejsach jako lekarz i pracownik naukowy głównie na statkach handlowych i rybackich.

Wykorzystywał to w swojej pracy literackiej i naukowej. Był autorem ponad 50 publikacji o tematyce medycznej oraz m.in. książki pt. „Epidemiologia nagłych zgonów w chorobie niedokrwiennej serca”. Nigdy nie stracił kontaktu z Zamojszczyzną. Przejawiało się to w różny sposób.

W 1997 r. Węcławik napisał obszerną „Kronikę Skierbieszowa” oraz biografię generała Mieczysława Boruty-Spiechowicza, który był jednym z dowódców oddziałów walczących we wrześniu 1939 r. na Zamojszczyźnie. W maszynopisach zamieścił także obszerne relacje ze swoich wypraw morskich. Wraz z listami i zdjęciami przesłał owe materiały do Krzysztofa Czubary, zamojskiego dziennikarza, regionalisty i poety (żył w latach 1949-2008 r). Po jego śmierci, przez kilka lat zapiski przeleżały w rodzinnym archiwum. Jakiś czas temu zostały nam podarowane przez Marcina Czubarę, syna Krzysztofa.

To ciekawy i bardzo obszerny materiał. Z zachowanych listów wynika, że Zygmuntowi Węcławikowi zależało na rozpropagowaniu w zamojskiej prasie informacji o jego podróżach i dokonaniach.

„Przesyłam na Pana ręce 12 artykulików z moich podróży morskich do wykorzystania (...). Myślę, że temat Antarktyki jest teraz na czasie w związku ze zdobyciem dwóch biegunów Ziemi przez Polaka (Marka) Kamińskiego” – czytamy w liście Zygmunta Węcławika do Krzysztofa Czubary z 22 stycznia 1996 r.

Po latach postanowiliśmy zaprezentować te wspomnienia naszym Czytelnikom.

Lot we wnętrzu wychodka

Autor wiele miejsca w swoich wspomnieniach poświęcił historii odkryć Antarktydy. Z pasją pisał o żeglarzu Jamesie Cooku, który jako pierwszy dotarł na ten kontynent wraz ze swoją załogą w 1775 r., wyprawach Scoota, Shackletona, Amundsena oraz dokonaniach Henryka Arctowskiego: wielkiego badacza krajów polarnych i naszego rodaka. Podkreślał, że kontynent jest nadal dziewiczy oraz na mocy międzynarodowych układów – zdemilitaryzowany. Zagrożeniem dla Antarktyki już w latach 80. ub. wieku była rozwijająca się turystyka oraz nadmierna eksploatacja zasobów morskich (fok, kalmarów, ośmiornic, glonów itd.) oraz węgla, złota, diamentów, ropy, miedzi czy żelaza.

„Antarktyda (...) jest nieco większa od Europy. Ten kontynent pokryty jest przez kopułę lodowca parokilometrowej grubości” – pisał. „W centralnym obszarze Antarktydy średnia grubość lodu wynosi 2700 m, a są miejsca, gdzie dochodzi do 4 tys. m. Lodowiec pokrywa około 98 proc. powierzchni kontynentu (...). Antarktydę charakteryzuje najsurowszy i najzimniejszy klimat na kuli ziemskiej”.

W niektóre dane spisane przez Zygmunta Węcławika aż trudno uwierzyć. „Na stacjach wewnątrzkontynentalnych, położonych powyżej 3 tys. metrów nad poziomem morza, najzimniejsze miesiące roku mają średnią temperaturę minus 68 st. C., a najcieplejsze miesiące letnie mają średnią temperaturę minus 25 st. C.” – pisał. „W centrum Antarktydy, na rosyjskiej stacji Wostok, znajduje się światowy biegun zimna. Odnotowano tam pewnego dnia rekordową temperaturę minus 88,3 st. C.”.

Na tej ogromnej, lodowej pustyni wieją potężne, huraganowe wiatry. Trzeba na nie uważać... w każdych okolicznościach. Tak o tym pisał Zygmunt Węcławik: „Na terenie stacji pobudowano dwukabinowy wychodek dla luzem stojących domów, nie podłączonych do kanalizacji (...). Obiekt ten został solidnie umocowany do skalistego podłoża przy pomocy lin stalowych. Zdarzyło się, że ten przybytek został podmuchem huraganu odrzucony kilkanaście metrów dalej, razem z siedzącym w jego wnętrzu człowiekiem. Na szczęście poza drobnymi stłuczeniami i otarciami naskórka nie odniósł poważniejszych obrażeń”.

Taka „lotnicza” przygoda spotkała jednego z polskich naukowców. Zdarzały się też inne, bardzo przykre niespodzianki. „Zatoka morska w której przebywamy jest kraterem wulkanu. Z jego głębi bije źródło gorącej wody” – czytamy dalej w zapiskach. „Kilkunastu mężczyzn z naszej ekipy zdecydowało się na kąpiel morską. Była to kąpiel na tle niesamowitej scenerii. Pluskaliśmy się w ciepłej wodzie, w otoczeniu wulkanicznych lodowców, przy gęsto padającym śniegu. Jeden z kolegów (...) nie zabrał kąpielówek. Postanowił mimo to wykąpać się nago. Odszedł ok. 200 m. od kąpiących się kolegów za skały, rozebrał się i wskoczył do wody”.

Okazało się, że w tym miejscu woda była bardzo gorąca. Pechowiec poparzył się. Na Antarktydzie.

Czerwony petrel

Świat roślinny tego dalekiego, mroźnego kontynentu to według Zygmunta Węcławika głównie dwa gatunki traw, paprotnik, mchy, porosty i glony. Na kontynencie można również oglądać przedstawicieli siedmiu gatunków pingwinów (najliczniejsze są pingwiny adeli) oraz ptaki z rodziny kormoranów. Spotyka się także m.in. fruwające po niebie, sympatyczne wydrzyki i burzyki.

„Pisano kiedyś o tym jak pewien pilot przelatujący nad Antarktyką omyłkowo rozpoznał idące pingwiny cesarskie jako ludzi” – pisał Węcławik. „Nadał drogą radiową meldunek do bazy, że widzi wielu mężczyzn idących po lodowcu, ale zupełnie nie rozumie dlaczego wszyscy maszerują we frakach. Pingwiny tworzą kolonie liczące od kilku do kilkudziesięciu tysięcy (osobników). Składają jedno, dwa, a czasem trzy jaja. Odżywiają się głównie skorupiakami (krylem)”

Autor dużo pisał także o licznych na Antarktydzie fokach, które dzielą się na kilka gatunków. Są to głównie słonie morskie, które mogą osiągać do 6 metrów długości, a ważyć 4,5 tony, foki krabojady (maja futra kremowo-biało-srebrzyste), foki rossa oraz lamparty morskie. To jedyne drapieżniki wśród fok. Osiągają one długość do 4 m i wagę ok. 450 kg. Autor wspomniał również o rybach, których na tym kontynencie żyją aż 94 gatunki, wielorybach oraz pewnej sensacji przyrodniczej, która... nią nie była.

„Jeden z naszych biologów wrócił z pingwinowiska mocno podekscytowany. Był przekonany, że odkrył nowy gatunek ptaka, którego nazwał czerwonym petrelem (czyli ptakiem z rodziny burzykowatych)” – wspominał Zygmunt Węcławik. „Była to jednak przedwczesna radość. Szybko rozszyfrowano na czym polegała zagadka. Obsuwający się lodowiec zmiażdżył słonia morskiego. Ptactwo jedząc ścierwo wielkiej foki, paprało się we krwi. Petrel okazał się dobrze znanym ptakiem, tylko czerwonym od krwi foczej”.

Zygmunt Węcławik podkreślał także, że wbrew obiegowym opiniom, na Antarktydzie nie ma białych niedźwiedzi. Można jest spotkać, ale... na Arktyce, która otacza biegun północny Ziemi – po drugiej stronie świata.

Pemikan i czyste powietrze

Zygmunt Węcławik wiele w swoich wspomnieniach opowiadał także o szkorbucie, który był niegdyś prawdziwą zmorą polarników. Zdarzało się, że umierały na tę chorobę całe załogi statków oraz członkowie wielu wypraw polarnych. Przyczyną choroby był brak witamin znajdujących się w świeżym mięsie (nie ma ich w peklowanym), warzywach i owocach.

„Współczesne wyposażenie statków w chłodnie prowiantowe i lodówki oraz opracowane naukowe zasady racjonalnego żywienia załóg pływających, skutecznie chronią marynarzy przed szkorbutem” – notowała autor zapisków. „Dla uczestników ruchomych wypraw polarnych do dziś podstawą wyżywienia jest pemikan, podobnie przygotowany jak przed stu lub dwustu laty”.

Chodzi o suszone na słońcu, chude mięso upolowanych zwierząt. Kroi się je w cienkie paski lub plastry. Następnie miesza się z łojem, a jeśli są dostępne – także z kwaśnymi jagodami. Następnie całość formuje się w wałki lub rodzaje bochenków i zabiera się na wyprawy. Taką metodę podobno jako pierwsi stosowali północnoamerykańscy Indianie.

Jednak na Antarktydzie skład pemikanu musiał być trochę inny. Było to suszone mięso wołowo, które rozcierano na proszek. Mieszano je potem z dużą ilością tłuszczu oraz z dodatkiem jarzyn i soli. Tak przygotowane mięso podobno pozwalało (i robi to nadal) uchronić się przed szkorbutem. Wielkim kłopotem polarników jest natomiast śniegowa ślepota.

„Kryształki lodu są jak mikroskopijne lusterka odbijające promienie słoneczne, co przy silnym jego promieniowaniu w rozrzedzonym powietrzu jest przyczyną choroby oczu” – pisał Węcławik. „Pierwszymi oznakami takiego schorzenia jest ostre zapalenie spojówek, później wszystko zaczyna się dwoić i troić w oczach, obraz rozpływa się w zamazaną plamę. Spuchnięte powieki palą piekielnie, jakby ktoś na nie nasypał piasku. I wreszcie każdy krok staje się krokiem na oślep”.

Aby się przed taką chorobą uchronić, należy nosić specjalne okulary przeciwsłoneczne z wysokim faktorem ochrony przed promieniowaniem UVA i UVB. Na inne choroby polarnicy znajdujący się na Antarktydzie zapadają natomiast znacznie rzadziej niż np. w Europie. Bo powietrze na tym kontynencie jest krystalicznie czyste: wolne od wilgoci oraz mikrobów.

„Nic się nie psuje, nic nie gnije. Nie ma też infekcyjnych chorób u ludzi, a jeśli są, to tylko wówczas kiedy przypływa statek i dochodzi do kontaktu z ludźmi nowoprzybyłymi” – tłumaczył Węcławik. „Źródłem infekcji są czasem listy przywiezione z kraju. Natomiast dość częste zachorowania infekcyjne, a także i nowotworowe mają rzekomo występować u polarników po powrocie do kraju”.

Dlaczego? „Tłumaczy się to osłabieniem mechanizmów odpornościowych organizmów po dłuższym okresie ich nieangażowania” – wyjaśniał autor zapisków. „Problem ten wymaga zbadania metodami naukowymi”.

Stołki z kręgów wieloryba

Jest w zapiskach pewna luka. Autor niemal nie pisze o załodze statku oraz naukowych uczestnikach wyprawy. Bardziej zajmują go opisy samego kontynentu oraz różnych ciekawostek przyrodniczych. Ludzie pojawiają się w tych wspomnieniach tylko sporadycznie. Oto przykład takiego opisu:

„Na wyspie Króla Jerzego widzi się dużo walających się kości wieloryba. Kości kręgów z kręgosłupa używa się jako stołki do siadania, co określa ich ogromne rozmiary. Układanką z kości wieloryba przystrojony jest plac przed naszą stacją. Ekipa IV Antarktycznej Wyprawy Narodowej składa się z dwóch grup” – czytamy takie zdania stworzone jakby na jednym oddechu.

Dalej dowiadujemy się jednak, że pierwszą z tych grup byli tzw. zimownicy. Owe 20 osób miało przebywać na Antarktydzie 13 miesięcy. Inna grupa to „letnicy”. Autor nie podał ich liczby. Mieli oni mieszkać tylko przez okres antarktycznego lata. Potem M/S „Kapitan Ledóchowski” powinien tę grupę zabrać do Polski. I w końcu przyszedł na to czas. Statek wypłynął z szóstego kontynentu. W drodze do Polski jednak zawinął jeszcze do Port Stanley na Wyspach Falklandzkich. Zygmunt Węcławik także to opisał.

„Cały archipelag (...) zamieszkuje około 2 tys. ludzi. Zajmują się oni głównie hodowlą owiec. Na tych bardzo zimowych wyspach nie rosną drzewa, ale w okresie lata rosną trawy” – zauważył tym razem jakby w encyklopedycznym stylu. „W miasteczku przeważają domki drewniane opalane torfem, którego składowisko widzimy na terenie każdej posesji. Główne obiekty architektoniczne miasteczka to: zabytkowy kościółek anglikański, dwa domy handlowe i pałacyk gubernatora”.

Autor wybrał się na miejscowy cmentarz. Zauważył, że ludzie nie ozdabiają tam grobów bliskich kwitami, ale... kamyczkami i szkiełkami. Potem kupił na poczcie znaczki z wyobrażonymi delfinami. Opisywał również pięknie upierzone kaczki falklandzkie, które widział na promenadzie. Z opisu wynika, że Zygmunt Węcławik po kilku tygodniach spędzonych na ogromnej, białej pustyni był wręcz wygłodniały widoku przeróżnych, miejskich detali, które kojarzyły mu się z cywilizacją i zwyczajnym życiem.

Po krótkim pobycie na Wyspach Falklandzkich statek wziął kurs na Szczecin.

Pomiędzy pacjentami

Zygmunt Węcławik odbył potem wiele podróży morskich, które opisał we wspomnieniach zatytułowanych „Afrykańskie impresje” oraz „Kraje Bliskiego i Dalekiego wschodu”. Jakim cudem znajdował na to wszystko czas?

„Przepraszam za niestaranne pismo. Piszę w pracy, w czasie krótkiej przerwy, pomiędzy jednym a drugim pacjentem” – czytamy w liście Zygmunta Węcławika do Krzysztofa Czubary z lutego 1996 r. Wspomina w nim także o opracowanych wspomnieniach z Antarkdydy i Falklandów. Zapewne te maszynopisy także powstały jakoś tak „pomiędzy jednym pacjentem a drugim”.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Turystyka

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia