Ale to, co zdarzyło się w latach 1943-1944, przekroczyło wszelkie wyobrażenie okrucieństwa. Osiągnęło rozmiar apokalipsy, totalnej zagłady.
Wołyń dosłownie spłynął krwią. Zginęły dziesiątki tysięcy niewinnych ludzi: od niemowląt w kołyskach, po zniedołężniałych starców, nawet tych nieprzytomnych, leżących już na marach, których dobijano w łóżku.
Mariusz Olbromski, poeta rodem z Lubaczowa, w jednym z przejmujących wierszy napisał:
Na Monte Cassino tyle maków
Lecz na Wołyniu maków więcej (...)
Wracają co roku jak polskie Tajemnice Bolesne
A jest ich - gdy spojrzeć z dali -
Wielka całunu falująca przestrzeń.
Tak, te maki wołyńskie, podobnie jak na Monte Cassino "zrosły z polskiej krwi". Tylko w nieporównywalnie większej ilości. Są tam symbolem polskiego holocaustu. Rozmiar zbrodni dokonanych przez banderowców na Wołyniu jest tak niewyobrażalny, że współcześnie czytając wspomnienia świadków tamtych wydarzeń, rodzą się wątpliwości - czy naprawdę był to czas aż tak upiorny? Czy rzeczywiście tak monstrualnymi mordercami mogli być sąsiedzi? Koledzy z tej samej szkoły? Mnogość relacji, idących w tysiące, zdaje się potwierdzać to w pełni. Oto tragedia Hermaszewskich. Historia tej rodziny obrazuje, czym były w swej istocie czystki etniczne na Wołyniu, których dopuścili się ludzie zatruci straszliwą ideologią Dmytro Doncewa i Stepana Bandery.
Saga rodzinna
Hermaszewscy to wyjątkowo liczna rodzina, mająca swe korzenie gdzieś na Mazowszu. Protoplastą wołyńskiej linii tego rodu był Wincenty Hermaszewski (1808-1880), który za udział w powstaniu listopadowym został wywieziony na Sybir i po powrocie osiadł w Małyńsku, a później Zurnem w połowie drogi między Równem i Sarnami, na wschodnim Wołyniu. Tam ożenił się z Wilhelminą Lisiecką - artystką tkającą kilimy, z którą miał dziewięcioro dzieci. To liczne rodzeństwo, zawierając związki małżeńskie, znalazło swe siedziby w wołyńskich wsiach i miasteczkach, wokół Kostopola, Berezna i Małyńska.
Jeden z synów Wincentego, Sylwester Hermaszewski (1853-1943), urodzony w Zurnem, zaprzyjaźnił się z właścicielem Małyńska, hrabią Emanuelem Małyńskim, fantastą, birbantem, i zwiedził z nim kawał świata. Był niemal stałym gościem w pięknym pałacu Małyńskich, którzy należeli do elity wołyńskiej. Świadczy o tym choćby fakt, że Emanuel Małyński miał samochody najnowszych marek, co było wówczas rzadkością na Wołyniu, i własny samolot marki Farman. Latał nim ze specjalnie wynajętym francuskim instruktorem pilotażu nisko nad polami, budząc podziw i popłoch sąsiadów.
W wieku 26 lat Sylwester Hermaszewski ożenił się z 16-letnią Marią Hutnicką, z którą miał szesnaścioro dzieci, ale tylko jedenaścioro osiągnęło dojrzałość. Inni Hermaszewscy na Wołyniu byli nie mniej płodni.
Skoncentruję się jednak tylko na niektórych potomkach Sylwestra. Był on ojcem 7 synów, z których wybitną indywidualnością był Antoni Hermaszewski (1898-1980). Gdy Wołyń włączono w granice II Rzeczypospolitej, stanął na czele Związku Młodzieży Wiejskiej i okazał się zadziwiająco rzutkim organizatorem różnych form edukacji młodzieży wołyńskiej. Tworzył teatrzyki wiejskie, zespoły śpiewacze, orkiestry ludowe, organizował zawody sportowe, propagował używanie radia, upowszechniał twórczość Żeromskiego i Rodziewiczówny. Słowem - był niezwykle twórczym animatorem kultury i edukacji. Błyskotliwy, przystojny, bardzo kontaktowy - był znany i lubiany na całym Wołyniu, zwłaszcza gdy osiedlił się w Równem i zaczął tam redagować ważne dla kultury polskiej pisma "Przegląd Wołyński" (1924-1932) i tygodnik "Wołyń" (1933-1939).
Był też założycielem i redaktorem naczelnym dwujęzycznego pisma "Młoda Wieś - Mołode Seło" (1929-1936). Krzewił tam idee jagiellońskie - Rzeczypospolitej szanującej odmienność wszystkich mieszkańców Wołynia jako równoprawnych obywateli Polski. Gazeta była ośrodkiem wymiany poglądów i doświadczeń młodzieży polskiej i ukraińskiej. Jej ideałem było budowanie pomostów między Polakami i Ukraińcami. Hermaszewski współdziałał blisko z wojewodą wołyńskim Henrykiem Józewskim, który wkładał również wiele energii, aby gasić i niwelować żarzący się konflikt polsko-ukraiński. Było więc wielkim paradoksem, że gdy weszli do Równego Sowieci, jego również aresztowali i osadzili w Łubiance, skąd wyszedł wycieńczony i opuścił Rosję razem z armią Andersa, przemierzając z nią szlak przez Iran, Irak, Egipt, Włochy, docierając w końcu do Anglii.
Po wojnie nie wrócił do Polski. W Londynie stał się jednym z wybitnych działaczy Polskiego Stronnictwa Ludowego, współtwórcą i redaktorem "Biesiady Krzemienieckiej", gdzie krzewił idee Rzeczypospolitej mnogoludnej. Na łamach londyńskiego "Tygodnia Polskiego" śledził wydarzenia na Ukrainie, recenzował ważne książki, szukał możliwości zbliżenia polsko-ukraińskiego, uważając, że nie ma innej drogi do spokoju w tej części Europy. Zmarł w Londynie 16 marca 1980 r., tęskniąc do swego Wołynia.
Mimo wszystko Antoni Hermaszewski miał szczęście, że wojnę przeżył, bo jego rodzeństwo zostało dosłownie zdziesiątkowane. Jego ojca Sylwestra zabili Ukraińcy w Lipnikach. Siostra, Julia Hermaszewska-Płocka, zginęła razem z mężem z rąk banderowców w 1943 r. w Pustomytach na Wołyniu. Jego brat, Teofil, działacz polskiej "Macierzy Szkolnej" i były burmistrz Mokwina, oficer Armii Krajowej, został rozstrzelany przez Niemców w 1942 r. w kostopolskim lesie. Brat Tadeusz - bosman na okrętach ORP "Burza" i "Błyskawica", przedostał się do Kanady i dzięki temu przeżył wojnę. Kolejny brat, Zygmunt, były konsul Polski w Tuluzie, później członek AK, kurier tatrzański, złapany przez Niemców trafił do kacetów w Oświęcimiu, a później w Mauthausen. Jego stryjeczny brat, Jan Hermaszewski, działacz samorządowy w Kostopolu, zginął już w pierwszych dnia wejścia Armii Czerwonej na Wołyń. Siostra, Władysława Hermaszewska-Spławska, straciła swego męża w Katyniu, a sama, deportowana do Kazachstanu, po wydostaniu się stamtąd dzięki Andersowi, była po wojnie naczelniczką harcerek w Londynie. Jego młodszy brat, Roman Hermaszewski, został zastrzelony w 1943 r. przez nacjonalistę ukraińskiego.
Tę patriotyczną wołyńską rodzinę właściwie zmasakrowano, ale to, co zdarzyło się w ich rodzinnej wsi Lipniki, jest obrazem apokaliptycznej gehenny.
Unicestwienie Lipnik
Lipniki były w całości polską wsią pod Kostopolem. Hermaszewscy mieli tam 25-hektarowe gospodarstwo i nowy dom z dużymi zabudowaniami, którym zarządzał Roman Hermaszewski (1899-1943), żonaty z Kamilą Bielawską, z którą miał siedmioro dzieci. Hermaszewscy prowadzili spokojne, dostatnie życie. Razem z nimi mieszkał senior rodu, Sylwester Hermaszewski, zamiłowany pszczelarz. Z opisów wiemy, iż okolica Lipnik była bardzo urokliwa. Rosło tam zadziwiająco dużo azalii, o których wołyńska poetka rodem ze Zbaraża, Maria z Zachariasiewiczów Szulcowa (1901-1906) pisała:
Ich zapachem świat pęcznieje, a łąki i bezdroża złotem osypuje
Hermaszewscy mieli, jako nieliczni w okolicy, mechaniczny sprzęt rolniczy. Wojna toczyła się gdzieś z dala i do roku 1943 nie była specjalnie odczuwalna. Tragedia nastąpiła w nocy z 25 na 26 marca. Wtedy to na Lipniki napadł oddział UPA, wspomagany przez chłopów z sąsiednich ukraińskich wsi. Gen. Mirosław Hermaszewski, pierwszy polski kosmonauta, który cudem przeżył tę noc, w swojej książce "Ciężar nieważkości" wspomina: "uzbrojeni w drągi, siekiery, widły, kosy, łańcuchy, broń palną i we wszystko, czym można było nie tylko zabić, ale i zadać jak najwięcej cierpień, okrążyli spokojnie śpiącą wieś. Podpalili zabudowania i rozpoczęli rzeź. Mordowano okrutnie, bez względu na wiek i płeć, grabiono dobytek". Jego starszy brat, również generał lotnictwa, Władysław Hermaszewski (1928-2002), który miał wówczas 15 lat, zapamiętał ten dzień i opisał w książce "Echa Wołynia". Oto skrócony zapis tej relacji.
Noc apokalipsy
Przed północą 25 marca 1943 r. nad Lipnikami rozbłysła rakieta. Był to sygnał do ataku. Po chwili z wszystkich stron odezwały się karabiny maszynowe. Na Lipniki spadła lawina ognia, a niebo rozbłysło smugami pocisków zapalających. Hermaszewscy zerwali się ze snu. Od razu gotowi do ucieczki, bo od kilku dni, przeczuwając atak, spali w ubraniach. Każde dziecko złapało tylko swój przygotowany tobołek. Matka, Kamila Hermaszewska, chwyciła zawiniętego w kocyk półtorarocznego Mirka. Wszyscy rozprysnęli się i poczęli biec w różnych kierunkach. Zapanowała nieopisana panika. Dookoła płonęły domostwa, szczególnie te kryte strzechą. Mężczyźni próbowali ratować dobytek, głównie krowy i konie, ale przerażone zwierzęta, szukając ratunku, gnane ślepym instynktem, wpadały ponownie do płonących stajen i obór. Pożar ogarnął całą wieś. Oślepieni ogniem i dymem, przerażeni bezbronni ludzie miotali się, uciekając to w jedną, to drugą stronę w gradzie świszczących kul. Było to piekło na ziemi. I wtedy zaczął się szturm banderowskich rezunów. Z okrzykami "smert Lacham" (śmierć Polakom), "rezat Lachiw" (rżnąć Polaków) ruszyła uzbrojona tyraliera "bojców UPA", a za nimi z siekierami, widłami i nożami chłopstwo ukraińskie pędzone opętańczą nienawiścią, żądzą zabijania i rabowania. W niektórych miejscach dochodziło do walki wręcz. Nie sposób tu opisywać drastycznych scen, jakie rozgrywały się w blaskach płonących domów. Kronikarz tych wydarzeń, Aleksander Korman, opisał je z precyzją dokumentalisty i zilustrował zdjęciami, które porażają i mogą śnić się po nocach. Prawie każdy mieszkaniec Lipnik przeżywał swoją własną tragedię i albo zdołał uciec, albo poległ pod ciosami siepaczy.
Z tych licznych relacji wybrałem opis ucieczki Kamili Hermaszewskiej z owiniętym w kocyk półtorarocznym Mirkiem. Widząc płonącą wieś i mając nad głową jazgot świszczących kul, zaczęła biec z dzieckiem na ręku w kierunku lasu. Była już na skraju wsi, gdy nagle zagrodził jej drogę uzbrojony banderowiec i z pistoletu strzelił jej prosto w głowę. Ale kula ześlizgnęła się po czaszce. Oszołomiona kobieta, zalana krwią, upadła i straciła przytomność. Swoje zawiniątko zdążyła jeszcze instynktownie odrzucić od siebie. Morderca sądził, że kobieta nie żyje i oddalił się. Po kilku godzinach, w wyniku zimna, Hermaszewska odzyskała przytomność i w szoku poczęła biec przed siebie na przełaj aż do sąsiedniej wsi Białka, 6 kilometrów od Lipnik. Tam, przyjęta przez znajomych, kiedy się ogrzała i odzyskała w pełni świadomość, przypomniała sobie, że uciekała przecież z dzieckiem. Zaczęła w rozpaczy krzyczeć, gdzie jest moje dziecko? Gdzie jest Mirek? Chciała wrócić, ale sąsiedzi nie pozwolili jej, bo nad Lipnikami widać było krwawą łunę. Byli tam jeszcze mordercy. Powstrzymano ją, mówiąc - tam już jest tylko śmierć.
Tymczasem jej mąż Roman Hermaszewski z grupą członków samoobrony przerwał pierścień okrążenia i przedarł się do swojej wsi. Gdy przybył tam, jego dom już się dopalał.
Banderowców już we wsi nie było. Penetrując okolicę, dostrzegł pod lasem kocyk, a w nim zawiniętego syna. Gdy podniósł zawiniątko, chłopiec nie ruszał się. Odruchowo zaczął nacierać jego ręce i wtedy dziecko otworzyło oczy i powiedziało: "Tato, si", co znaczyło "Tato, pali się". Chłopiec cudem przeżył. Wokół leżało wiele zmasakrowanych zwłok pokłutych widłami, zatłuczonych drągami, niektórzy byli wrzuceni do studzien, a niektórzy nabici na sztachety płotu. Wokół wszędzie gorejące zgliszcza. Niewyobrażalna apokalipsa. Tej nocy zamordowano 182 mieszkańców Lipnik, których kilka dni później pochowano we wspólnej mogile.
Polska wieś Lipniki i wiele jej podobnych zniknęła z mapy. W ziemi pozostała polska krew i kości zabitych. W lecie czerwienią się tam maki. Hermaszewscy stracili cały swój dobytek. Kilka miesięcy później, w sierpniu 1943 r., podczas próby zebrania z pola w Lipnikach zboża, bo był to czas straszliwego głodu, został postrzelony przez banderowca z zasadzki Roman Hermaszewski. Przywieziono go do domu z przestrzelonymi płucami na wozie pełnym snopków pszenicy. Doktor Turkiewicz był bezradny, kula naruszyła osierdzie. Nie było sposobu, aby ją wydobyć. Po kilku dniach Roman Hermaszewski zmarł. Żona Kamila została z siódemką drobnych dzieci. Nie załamała się. Żyła z myślą, aby je uratować. Znalazła schronienie na plebanii kościoła w Bereznem, u proboszcza Rossowskiego. Dziś po tym kościele nie ma śladu.
Z Wołynia do Wołowa
Gdy zaczęła się ewakuacja Polaków z Wołynia, Kamila Hermaszewska ruszyła transportem w wagonie towarowym ze swoją siódemką dzieci na zachód. Podróż trwała kilka tygodni. W Katowicach do szpitala zabrano najstarszego, 17-letniego wówczas Władysława, chorego na tyfus. Pod koniec czerwca 1945 r. dotarli do Wołowa i pierwsze dwa tygodnie koczowali w hali parowozowni do momentu, kiedy otrzymali mieszkanie w domu na peryferiach Wołowa.
Zaczęło się życie od nowa. Kamila Hermaszewska wykazała niebywały hart ducha. Sama wychowała i wykształciła swoje dzieci. Jest to przykład fenomenu odrodzenia się życia polskiego po tak okrutnym okaleczeniu fizycznym i psychicznym Polaków z Kresów. Bo ile trzeba było mieć determinacji i siły woli, aby z wielkiej biedy podnieść się i tak wysoko wykształcić dzieci. Trójka jej synów została pilotami, jeden pułkownikiem, dwóch generałami lotnictwa, w tym pierwszy polski kosmonauta.
Od szybowca po rakietę kosmiczną
Śledząc biografię Mirosława Hermaszewskiego, doznaje się wielu zadziwień. Ten cudem uratowany z rzezi wołyńskiej zabiedzony chłopiec zaczął swą przygodę z lotnictwem w Wołowie od czytania tygodnika "Skrzydlata Polska". Później zajął się modelarstwem i pod wpływem swego imponującego mu zawsze starszego brata Władysława zaczął latać na szybowcach. Następnie trafił do Szkoły Orląt w Dęblinie. Skończył ją jako prymus i stopniowo poznawał coraz to bardziej skomplikowane arkana sztuki pilotażu, systematycznie awansując. Latał na coraz to szybszych maszynach przekraczających barierę dźwięku. Wreszcie w jesieni 1976 r. niespodziewanie znalazł się w grupie 72 pilotów samolotów naddźwiękowych i na odprawie usłyszał: "Musimy spośród was wybrać najlepszych, mających szczególne predyspozycje psychiczne, wyjątkową odporność na stres, wysoką tolerancję na niedotlenienie i przyśpieszenia".
Zaczął się kilkutygodniowy kołowrót medyczny. Badania laboratoryjne, wirówki przeciążeniowe, komory niskich ciśnień, wirujące fotele, huśtawki, koła reńskie, niekończące się testy, rozmowy z psychologami. Kręcono nim na fotelach obrotowych do granic wytrzymałości, do omdleń i wymiotów. Poddawano wymyślnym treningom. Jego koledzy stopniowo odpadali jeden po drugim. Aż wreszcie zostało ich dwóch: Hermaszewski i płk Zenon Jankowski. Obaj udali się do Gwiezdnego Miasteczka, do końca nie wiedząc, który z nich poleci w kosmos. Los padł na Hermaszewskiego. I to on z kosmodromu Bajkonur 27 czerwca 1978 r., po prawie dwóch latach treningów, wystartował w kosmos z Rosjaninem Piotrem Klimiukiem na statku Sojuz 30. Lot trwał 8 dni. Okrążyli 126 razy kulę ziemską na wysokości 363 km, z prędkością 28 tys. km/godz. Oto droga z Lipnik na Wołyniu, przez Wołów na Dolnym Śląsku, do kosmosu.
Na sesji poświęconej Kresom w Wołowie, 25 stycznia 2011 r., miałem okazję poznać gen. Mirosława Hermaszewskiego i przyglądać się, jak owacyjnie był witany w swoim rodzinnym śląskim mieście, z jaką czułością i sentymentem mówił o swych wołowskich sąsiadach, nauczycielach, kolegach i jak charyzmatycznym jest mówcą. W swym znakomicie napisanym tomie wspomnień pt. "Ciężar nieważkości. Opowieść kosmonauty" (Kraków 2009) znajduje się zapis tej niezwykłej drogi, jaką odbył z Wołynia na Śląsk, i przypomnienie ludzi, którzy razem z nim tę drogę przebyli.
Stanisław S. Nicieja
NOWA TRYBUNA OPOLSKA