Jego najsławniejszy podopieczny to Szarik z serialu "Czterej pancerni i pies". - Psa do tej roli znalazłem po długich poszukiwaniach, służył w komendzie milicji na Żoliborzu i miał za sobą kurs tresury w centrum szkolenia w Sułkowicach pod Warszawą - opowiada Franciszek Szydełko, wieloletni wykładowca wspomnianej szkoły tresury psów służbowych w Sułkowicach.
Szarik, czyli Trymer
Szarik naprawdę wabił się Trymer i był owczarkiem niemieckim. Miał łagodne usposobienie, niskie wskaźniki agresji. Każdy mógł go pogłaskać. Trymer dużo szczekał i nader często się łasił.
- Niektórzy żartowali, że on w zamian za kawałek kiełbasy albo za jakieś słodycze zrobi wszystko, i tak faktycznie było - uśmiecha się Franciszek Szydełko. - Na psa służbowego Trymer się nie nadawał, za to jako pies filmowy był wspaniały, lepszego ze świecą szukać. Gdy przyjeżdżałem na plan, z miejsca wskakiwał na czołg i czekał na zadania aktorskie. Reżyser czasem musiał jego zapał temperować: "Trymer, teraz nie grasz, później tu przyjdź". Praca z tym czworonogiem była samą przyjemnością.
Dublerem Trymera był Atak, z tym że zagrał tylko w jednej scenie - skoczył z piętra palącego się domu. Franciszek Szydełko, który przy serialu o przygodach załogi czołgu "Rudy" 102 pracował dwa i pół roku (pierwszym treserem Trymera-Szarika był sierżant Leonard Sosnowicz), zapamiętał także ujęcie kręcone na Wiśle, za Toruniem. Po obu brzegach rzeki, bardzo w tym miejscu szerokiej, wystawały konary powalonych drzew.
- Reżyser poprosił, aby - w momencie, gdy Trymer będzie przepływał przez Wisłę - pirotechnicy podłożyli materiały wybuchowe, że niby Niemcy bombardują - wspomina Szydełko. - Kiedy trwały te wybuchy, pies nagle zniknął. Na planie panika, wrzaski: "rany boskie, nie ma Trymera!". Zdawało się, że już po nim. Po chwili Tadeusz, mój asystent, stojący po drugiej stronie rzeki, krzyczy: Jest! Jest! Okazało się, że pies zaczepił o gałęzie tych zwalonych drzew. Tadeusz z trudem, ale go wyciągnął. Trymer ciężko oddychał; reżyser Nałęcki przerwał kręcenie do popołudnia, żeby psisko doszło do siebie.
Szarik, który dzisiaj stoi wypchany w sali szkoły w Sułkowicach, w rzeczywistości wcale aż tak wielkich względów swemu filmowemu panu, a więc Jankowi granemu przez Janusza Gajosa, nie okazywał.
- Jeżeli jednak pan Gajos przykazał mu, aby wszedł do włazu czy zaszczekał, pies honorował jego tonację głosu i wykonywał wszystkie polecenia - mówi Szydełko. - Natomiast, jak tylko na chwilę straciłem Trymera z oczu, wiedziałem, że jest gdzieś przy Wiesławie Gołasie. Pies go uwielbiał, czekał, aż ten aktor pojawi się na planie. Pan Wiesław chętnie się z nim bawił, to mu rzucił aport, to go czymś poczęstował.
Z psami od najmłodszych lat
Franciszek Szydełko, rocznik 1925, pochodzi z Woli Rafałowskiej - wsi w powiecie rzeszowskim. W domu było ich pięcioro rodzeństwa: siostra i 4 braci.
- Mama zajmowała się prowadzeniem domu, tata był gajowym u hrabiego Potockiego - wyjaśnia. - Kiedy Potocki i jego świta polowali w lasach, towarzyszyła im zawsze sfora psów. Człowiek patrzył na te psy i nie mógł się nadziwić, że to takie mądre…
Na Woli skończył "powszechniaka", a w Rzeszowie uczęszczał do gimnazjum ślusarsko-mechanicznego. Któregoś dnia, a było to w roku 1944, Niemcy w Rzeszowie zorganizowali łapankę.
Późniejszy "treser psich gwiazd" znalazł się w gronie około 120 schwytanych, przeważnie młodych mężczyzn, których najpierw skoszarowano w jednostce wojskowej przy ul. Lwowskiej, by później wywieźć do obozu pracy w Chyrowie.
Pilnowani przez żołnierzy i gestapo pracowali przy kopaniu umocnień. Tak minęło prawie pół roku. Rankiem zawsze należało zdać meldunek z pobytu, ale pewnego razu nikt z nadzorców nie przyszedł. Okazało się, że Niemców już nie ma - uciekli przed Armią Czerwoną.
- Zorganizowaliśmy się w grupy 5-6-osobowe i ruszyliśmy na piechotę w drogę powrotną. Była to szalenie ryzykowna wyprawa, ukraińskie bandy tylko czyhały na Polaków - opowiada pan Franciszek. - A jak UPA gdzieś wkroczyła, to nawet psów nie oszczędzała. Najwyżej kot mógł uciec, dlatego że nie był przywiązany…
Dziennie pokonywali 10-15 km, wreszcie udało im się dotrzeć do Jarosławia. Tam natrafili na polskie wojsko i punkt mobilizacyjny. Zamierzali wracać do domów, ale chcąc nie chcąc, zostali żołnierzami.
- Mnie wcielono do batalionu obrony przeciwlotniczej - nadmienia Szydełko. - Parę tygodni później nad nasze punkty nadleciały niemieckie samoloty i zrzuciły bomby. Odłamki trafiły mnie tak, że miałem siedem dziur, jelita wyszły mi na wierzch… Przeszedłem gehennę.
Trzy miesiące przebywał w rzeszowskim szpitalu. Rany nie chciały się goić, tym bardziej że brakowało lekarstw. Gdy co nieco wydobrzał, poznał w Rzeszowie st. sierżanta milicji Sarnę, który przed wojną był przewodnikiem psów w szkole w Mostach Wielkich. Sarna miał ślicznego, białego owczarka podhalańskiego.
- Zapytałem sierżanta, czy mógłbym być jego pomocnikiem i opiekować się tym psem. Dostałem przydział do I Batalionu Operacyjnego Milicji Obywatelskiej w Rzeszowie - wspomina. - To karmiłem tego owczarka, to go wymyłem. Po 2-3 tygodniach Sarna woła mnie i mówi: "Słuchaj, skoro jesteś taki chętny do pracy z psami i lubisz zwierzęta, to możemy cię delegować do Słupska na kurs w otwieranej tam szkole przewodników psów". Nie posiadałem się z radości, miałem ochotę sierżanta wycałować.
Dobroduszne podejście do zwierząt
Dostał skierowanie i udał się na dworzec. Sęk w tym, że wtedy kursowały przede wszystkim pociągi wojskowe i towarowe. Przesiadając się kilka razy, korzystając z życzliwości kolejarzy, momentami zasypiając ze zmęczenia na stojąco, po 28 godzinach jazdy dobił do Słupska. W kursie uczestniczyło 80 słuchaczy. Komendantem był chor. Marian Grabski, wywodzący się z Rzeszowa lub z bliskich okolic.
- Chodząca dobroć, tata, a nie oficer, dużo mu zawdzięczam - zaznacza pan Franciszek.
Kurs trwał pięć miesięcy, nasz rozmówca przebył go z psem Tarzanem. Na egzaminie otrzymał ocenę celującą, a że kadry brakowało, komisja zaoferowała mu posadę instruktora.
Początkowo wcale mu się to nie uśmiechało, planował wracać w rodzinne strony. Ale w szkole też wszyscy stanowili jedną wielką rodzinę, przed zwierzchnikami nie zawsze trzeba było stać na baczność. Został więc i pełnił potem funkcje wykładowcy, dowódcy plutonu, szefa kompanii.
W Słupsku poznał swoją późniejszą żonę, tam również urodził się jego syn. Dostał mieszkanie, i to jakie! 180 metrów kwadratowych, 9 pokoi, na drugim piętrze pięknego budynku w centrum Słupska. Do dziś mu się to mieszkanie śni…
Bo w Słupsku się nie zagnieździł. Po paru latach przeniesiono go do Sułkowic, gdzie utworzono Zakład Tresury Psów Służbowych KBW i MO. Franciszek Szydełko objął odpowiedzialne stanowisko inspektora służby psów na całą Polskę. Później był zastępcą dowódcy ośrodka w Sułkowicach, w międzyczasie kończąc też Wyższą Szkołę Piechoty w Rembertowie.
Na kursach prowadził wykłady z techniki tresury i psychologii psów.
- Najważniejsze przymioty, jakie powinny charakteryzować przewodnika, to cierpliwość i wiedza - podkreśla. - Jeśli właściwie podejdzie się do psa, odpowiednio poda ślad, to pies zrobi to, czego człowiek oczekuje, namierzy przestępcę. Ja miałem zawsze jak najbardziej łagodne nastawienie do zwierząt. Nie było mowy o tym, żebym miał je bić. Łagodność, spokój, dobro - tym wszystko można od zwierzęcia uzyskać.
Szkoleniem psów policyjnych i wojskowych parał się do drugiej połowy lat 60. Coraz częściej otrzymywał propozycje przygotowywania zwierząt, nie tylko zresztą psiaków, do scen filmowych i temu zajęciu się oddał. Z czasem stał się bodaj najsłynniejszym polskim treserem.
Cezary Kassak
NOWINY