Był wieczór 16 września 1948 roku. W kinie Rialto na Starym Mieście w Lublinie na ostatnim seansie wyświetlali "Konika Garbuska". Na widowni, koło drugiego słupa, po prawej stronie siedziało młode małżeństwo. Ona, 19-letnia brunetka w zaawansowanej ciąży.
- Już na filmie dziwnie się czułam i ciągle poprawiałam na krześle, bo miałam wrażenie, że coś się dzieje - wspomina pani Krystyna Staszewska. - Jak się film skończył, to już wiedziałam, że jest bardzo kiepsko. Na szczęście, byłam z mężem i powolutku, bardzo powolutku poszliśmy do szpitala na Staszica. Jak tylko tam dotarliśmy, to mnie natychmiast położyli i po północy mieliśmy syna. Ważył 3,70 - uśmiecha się pani Krystyna i na widowni dzisiejszego Teatru Starego pokazuje miejsca, na których wówczas siedzieli z mężem.
- Wtedy się inaczej wchodziło na salę i były inne krzesła, ale poznaję po filarze. I doskonale pamiętam, że na ekranie był "Konik Garbusek".
- Ten francuski film? - dopytuje pan Andrzej.
- No jaki francuski, w 1948 roku? Rosyjski! W tamtych czasach nie mógł być francuski - kręci głową, patrząc na syna.
Pani Krystyna pytana, czy syn był wcześniakiem i dlatego zaczął przychodzić na świat w tak nietypowym miejscu, opowiada, że wtedy nikt się nie zajmował ustalaniem dokładnej daty porodu. - Andrzej nie był wcześniakiem, ale to była moja pierwsza ciąża i może dlatego się jeszcze nie orientowałam. A miejsce nie było dla mnie nietypowe, bo myśmy bardzo często chodzili do kina, czasami na dwa seanse dziennie.
Tam gdzie teraz jest kamienny plac przed Teatrem Andersena, kiedyś rosły drzewa i trawa. A w latach powojennych zieleni było tu jeszcze więcej. Mama pana Andrzeja, kiedy jeszcze nie była mamą pana Andrzeja, przynosiła z domu coś do jedzenia i robiła sobie z mężem pikniki. - On był po pracy i tak między jednym seansem a drugim tu siedzieliśmy.
Motyw kinowy w rodzinie państwa Staszewskich zaczyna się chyba właśnie od męża pani Krystyny, Józefa. Był pracownikiem technicznym w Apollo (potem Wyzwolenie) i Robotniku.
- Odpowiadał za konserwację projektorów i ich eksploatację - mówi pan Andrzej. - Potem przestał pracować w kinach i zajął się taksometrami, firma była na Królewskiej, koło siedziby ZDZ. Jeździł do Gdańska, gdzie kupował je od marynarzy i przerabiał. Takie były wtedy czasy. To, że się prawie urodziłem w kinie, nie odbiło się jakoś na moim życiu. W Staromiejskim (późniejsza nazwa kina Rialto) byłem chyba raz. Filmy oglądam dopiero teraz, na emeryturze, w telewizji. Bardziej zainteresowałem się fotografią. Jak miałem 6 lat sam robiłem zdjęcia, wywołałem film i zrobiłem odbitki.
Domowa pracownia fotograficzna była u państwa Staszewskich prowizoryczna, zorganizowana w ubikacji i jednym z pokoi zasłoniętych kotarą.
- Mieszkaliśmy wtedy przy fabryce cykorii. To było przy Mełgiewskiej, tam gdzie dziś jest firma cukiernicza "Solidarność". Mąż dorabiał jako fotograf. Nie był profesjonalistą, ale wynajmował się na wesela, komunie, różne uroczystości. Tak zarabiał dodatkowe pieniądze na utrzymanie rodziny. Do tej pory mam jeszcze mnóstwo zdjęć z tamtych czasów - opowiada pani Krystyna.
Józef Staszewski w kinie "Apollo"
(fot. Archiwum prywatne/Dziennik Wschodni)
Dom, w którym mieszkali, stoi nadal wysoko nad ulicą Mełgiewską, na terenie Solidarności.
- Pamiętam, jak stałem w oknie i patrzyłem, jak budowali ulicę. To było przedsięwzięcie, bo musieli ją wykopać. Te domy, które teraz stoją na skarpach nad dzisiejszymi jezdniami, stały kiedyś na jednym poziomie. W tamtych czasach powstał też wiadukt kolejowy - wspomina pan Andrzej.
Andrzej i Janusz na ul. Mełgiewskiej
Adres na terenie fabryki cykorii był wówczas atrakcyjny. - Mąż tam pracował, jak się poznaliśmy. To był wtedy atut, pracował i to w mieście - uśmiecha się pani Krystyna. - Poznaliśmy się na zabawie sylwestrowej organizowanej w szkole w Wólce Lubelskiej. Mieszkałam w Turce i pojechałam na zabawę z zupełnie innym towarzystwem. Ale zaczęliśmy tańczyć i tak się zaczęło.
On miał rodzinę na Zadębiu III. W Nowy Rok przyjechał do mnie do domu. Motorem. Zapytał o pannę Krysię, usłyszał, że jestem w kościele i pojechał. Wrócił za kilka dni. Ujął mnie tym, że by taki grzeczny, poukładany. W tamtych czasach chłopcy nie byli tacy. No i pracował w mieście, więc mnie do tego miasta mógł wyrwać. To był wtedy awans - zwierza się mama pana Andrzeja. - Nie wiem czy nawet powinnam to mówić, ale ten chłopak, z którym byłam wtedy na sylwestra dał nawet Józefowi w nos. Ale musiał wrócić do wojska. A my po trzech miesiącach znajomości wzięliśmy ślub.
- O, ja też poznałem swoją żonę na zabawie - wtrąca się pan Andrzej
- Jak tak słucham tej opowieści, to nie mogę uwierzyć, z nami był identycznie - śmieje się pani Halina Staszewska. W rok po zabawie, na której się spotkaliśmy, braliśmy ślub, a w międzyczasie widzieliśmy się może sześć razy. Ale historia.
- Byłem w wojsku w Przemyślu, tam się poznaliśmy, a po służbie musiałem wracać do Lublina. Studiowałem na WSI (Wyższa Szkoła Inżynierska, przekształcona w Politechnikę Lubelską - red.) - wyjaśnia pan Andrzej, dlaczego tak wyglądało ich narzeczeństwo.
Przywiózł Halinkę z Przemyśla motorem, a jak po nią jechał, to mówił: Mamo ona jest podobna do Urszuli Sipińskiej - śmieje się pani Krystyna. - No, bo wtedy wszystkie dziewczyny wyglądały jak Sipińska - żartują państwo Staszewscy.
O ile jubilata rodzinny "gen kinowy" ominął, nie licząc oczywiście historii w kinie Rialto, to odezwał się w młodszym bracie, Januszu. - Nie zajmował się tym zawodowo, ale kupował sobie branżowe czasopisma i wiedział o robieniu filmów i o filmach wszystko. Z kolegami nakręcił nawet swoją wersję westernu "W samo południe". Wystarczy znaleźć na YouTobe autora megajankiel. Wszystko tam wrzucił. Ten western nakręcony w 1971 roku kamerą 8 mm też - mówi o pasji młodszego brata pan Andrzej.
Faktycznie, kto chce zobaczyć Lublin z lat 70., nowiutki plac zabaw na LSM z rakietą i samolotem albo jeszcze bardzo przestronne miasteczko uniwersyteckie czy wesołe miasteczko z karuzelami na placu Zebrań Ludowych (dziś Zamkowy) i pokazy kaskaderskie na stadionie - wszystko to pan Janusz zarejestrował.
Gen kinowy idzie dalej
Rodzina przyzwyczajona do obecności operatora-amatora na działce, na wczasach w Bułgarii i na pikniku kontaktu z kinem nie zrywa.
Prawnuk pani Krystyny, a wnuk siostry pana Andrzeja, właśnie się dostał do szkoły filmowej. Jedną z prac Kuby Wójcika jest film wysłany na konkurs jednominutówek pokazujących unijne inwestycje w Polsce.
Po pierwsze, film zdobył II nagrodę, po drugie, był kręcony w Teatrze Starym. Po trzecie dźwiękowcem była mama operatora i reżysera w jednej osobie, a główną bohaterką filmu była… prababcia, czyli pani Krystyna.
I w czasie gdy powstawał ten film, usłyszałam opowieść, która się zaczynała: A ja w tym kinie zaczęła rodzić syna.
AGNIESZKA DYBEK, Dziennik Wschodni