Ona przy nim trwała. Wierna, oddana, kochająca, wybaczająca. Ktoś powie: ot, jeszcze jeden ckliwy patriotyczno-miłosny scenariusz. Ale ta historia jest prawdziwa.
Dla mnie zaczyna się ona w roku 1941. Jan Gałka, sołtys Jodłówki, wsi w powiecie bocheńskim, otrzymał od Niemców polecenie, by wytypować grupę mężczyzn na roboty do III Rzeszy.
Jan nasamprzód wezwał swoich sześciu synów: Władka, Jaśka, Franka, Edka, Piotra i Józka (miał jeszcze dwie córki Hankę i Marię, ale one niemiecką gospodarkę na razie nie interesowały). Spojrzał na chłopaków: - Na tej liście musi się znaleźć któryś z was. Inaczej nie mógłbym ludziom spojrzeć w oczy. Czekam na ochotnika.
Zgłosił się mój wuj, Józek. Był z nich najmłodszy, miał wtedy siedemnaście lat. Uważał, że ma najmniej do stracenia. Starszych więcej w Jodłówce już trzymało.
Wojnę przepracował w Grazu w firmie Wurcell, wrócił po jej zakończeniu. Dobrze trafił, Wurcellowie traktowali go prawie jak syna. Gdy w wolnej Polsce nadszedł czas wypłaty spóźnionych odszkodowań za przymusowe roboty i trzeba było pokazać papiery, potwierdzenie otrzymał bez problemu. Józek z Polski miał tam w Grazu ciepłe miejsce w rodzinnych wspomnieniach.
Tymczasem mamy rok 1941, nic nie zapowiada niemieckiej klęski.
Sołtys Jan Gałka czekał na ochotnika, ale przecież wiedział, że to na pewno nie może być Władek.
W tych czasach w Galicji z Gałkowych trzech hektarów za Jodłówką można było z trudem wykształcić najwyżej jedno chłopskie dziecko. Władek był najstarszy, rocznik 1914, padło na niego.
Więc zima czy lato codziennie szedł kilka kilometrów na stację w Rzezawie, by stamtąd dojechać koleją do gimnazjum w Bochni. Nie jakiegoś tam, tylko jednej z najlepszych szkół w województwie krakowskim - im. króla Kazimierza Wielkiego.
Władek brnął na pociąg przez osiem lat, deszcz nie deszcz, bo z tych trzech hektarów, które musiały wyżywić dziesięć gąb, nie starczało na opłacenie stancji na miejscu. W 1932 doszedł tak do matury, a dalej mógł tylko marzyć o studiach. Miał plan, że zostanie nauczycielem i sam zbierze fundusze na dalsze kształcenie. Ojcowie jeszcze wysupłali na dwuletnie Państwowe Pedagogium w Krakowie, a potem Władek zaczął życie na własny rachunek.
Matura, a potem coś na kształt dzisiejszego licencjatu wyróżniały Władka i jakiś taki stygmat wyjątkowości wydeptał on sobie na tej drodze z Jodłówki do Rzezawy. Po kampanii wrześniowej 1939 inni synowie wracali z wojny zwyczajnie, a on nie. Uciekł z niemieckiej niewoli i przyłączył się do oddziału majora Hubala.
Odesłali go jednak szybko z powodu choroby. Wrócił dokładnie 1 listopada 1939. W domu nikogo nie zastał, bo rodzice z rodzeństwem akurat modlili się w kościele w Rzezawie na mszy za jego duszę. Przyszła bowiem wiadomość od świadków, że zginął na froncie. A to dostał szrapnelem kolega, który stał tuż obok. Można powiedzieć: Władek zmartwychwstał we Wszystkich Świętych.
Długo w domu nie usiedział, jeszcze w listopadzie związał się z konspiracją, Narodową Organizacją Wojskową. Organizował siatkę w powiecie bocheńskim, został komendantem powiatowej NOW, a jego komenda mieściła się w rodzinnym domu w Jodłówce. Obok wsi rozciągał się Czernochowiec, rozległe lasy w sam raz dla partyzantki. Czernochowiec to bory chłopskie. Mój dziadek Rudnik, który miał tam swoje morgi, żartował nawet, że w pewnym sensie też dawał schronienie tym partyzantom.
W 1943 bocheńskie gestapo rozpracowywało siatkę Władka. Było coraz więcej partyzanckich akcji w terenie, więc Niemcy coraz częściej nękali okoliczne wsie, kompletowali zakładników.
Podczas jednego z takich nalotów w ostatniej chwili Władek z braćmi wyskoczyli do lasu przez okno. Nie zdążył tylko kuzyn Staszek Gałka, w organizacji zastępca Władka. Kobiety w izbie akurat łuskały groch, sporo tego było, więc przykryły Staszka tymi grochowinami. Niemcy go nie zauważyli, a przygoda Staszka weszła do kanonu rodzinnych opowieści.
Przede wszystkim dlatego, że Władek założył rodzinę. Wiktorię Lisakównę z Krzeczowa poznał, jak to często z Władkiem bywało, w niecodziennych okolicznościach. Do pokoju Wiktorii, która pracowała wtedy w Urzędzie Gminy w Rzezawie, wpadł nieznajomy facet ze śmiercią w oczach i teczką w ręku. W lot zrozumiała, o co chodzi.
Bez słowa wyrwała mu tę teczkę z rąk i schowała w stosie urzędowych pism. W środku był świeży numer konspiracyjnego pisemka "Kierunki", które Władek redagował i dopiero co odebrał od Emila Frączka, pracownika gminy i szefa propagandy bocheńskiej komendy NOW.
Frączek gazetkę drukował na gminnym powielaczu. Do urzędu wpadło gestapo na rutynowe przeszukanie. No i tak się młodzi poznali.
Ślub odbył się 15 września 1943 roku, w święto Matki Bożej Bolesnej
Przypadek, ale przerażająco symboliczny, jeśli prześledzić ich dalsze losy. Młodzi zamieszkali w wynajętym mieszkanku w Rzezawie. Ich wspólne szczęście (ach, ta Matka Boska Bolesna) trwało raptem trzy tygodnie.
Na początku października rano wpadł do nich jeden z braci Władka z ostrzeżeniem: Przyszli po ciebie do Jodłówki. Władek z Wiktorią, tak jak stali, uciekli do Borku, do domu Kłysia, krewnego ze strony matki. A siostra Wiktorii, Wanda, która akurat ich odwiedziła, puściła się pędem przez pola do Krzeczowa, żeby ostrzec ojca Lisaka, by zniknął z domu.
Dobrze pomyślała, bo Niemcy, nie zastawszy nikogo z mężczyzn w Jodłówce (zbawienny Czernochowiec za oknem), pojechali prosto do domu teściów Władka do Krzeczowa. Nie mogli znaleźć właściwej chałupy, Wanda zdążyła przez te pola i ostrzegła ojca w ostatniej chwili, wybiegł jak stał. Bo inaczej by go wzięli na zakładnika jak nic.
Wiktoria, już bez męża, wróciła do rodzinnego domu w Krzeczowie, Władek ukrywał się do końca wojny, najpierw przezimował u państwa Grocholskich w Borku (u Kłysia ze względu na pokrewieństwo nie było bezpiecznie), potem przeniósł się do konspiracyjnych mieszkań w Krakowie. Swoją pierworodną Danusię zobaczył, gdy miała roczek, już po wojnie.
Wojna się miała co prawda ku końcowi, ale dla Władka walka o wolną Polskę jeszcze się nie skończyła. Na początku 1945 roku był już szefem Wydziału Organizacyjnego Krakowskiego Okręgu NOW i adiutantem inspektora Komendy Okręgu AK Władysława Owoca.
Wiktoria i Witold na spacerze w okolicach Bochni, w 1970 roku
(fot. Archiwum rodzinne)
19 lutego 1945 roku miał przy sobie pieczątkę komendy NOW i kilkanaście fałszywych kennkart, w tym własną, gdy na Małym Rynku w Krakowie dwaj enkawudziści oparli mu lufy pistoletów na plecach. "Grażdanin pójdzie z nami".
Na szczęście, zanim kazali wsiadać na pakę ciężarówki, zapomnieli o rutynowym przeszukaniu. Podczas jazdy przez dziurę w podłodze Władek wyrzucił pieczątkę, kennkart nie zdążył. Siedział przez pięć miesięcy do rozprawy, w piwnicy ubeckiej z zamurowanymi oknami. W ogóle się nie myli, ciągle w tym samych ubraniach, w których zostali zatrzymani. Skarpety skamieniały, bielizna była sztywna.
Bez dziennego światła stracili rachubę czasu. Do tiurmy w Krakowie Wiktoria przemyciła mu modlitewnik, swój prezent narzeczeński dla niego i różaniec. Do dziś to są rodzinne relikwie: wytarta na grzbiecie, zatłuszczona, pożółkła od przewracania kartek książeczka i wyglansowane opuszkami palców paciorki różańca.
Władysław w tej piwnicy odzyskał wiarę w Boga. To dziś brzmi może ckliwie i nie na te czasy, ale on modlił się żarliwie w tych ciemnościach. Dzień zaczynali od "Kiedy ranne wstają zorze", choć nawet nie mieli takiej pewności. No a potem następowały poranne ablucje polegające na wygniataniu wszy, bo po miesiącach niemycia i siedzenia w tym samym ubraniu nie dało rady inaczej.
Ubecy nie wiedzieli, kogo trzymają, fałszywa kennkarta na nazwisko Józef Górski spełniła swoje zadanie. Władysław ledwo żywy 5 lipca 1945 roku zostaje zwolniony, jako osoba, która już nie zagraża panoszącej się wokół władzy ludowej.
Po pierwszych trzech tygodniach małżeńskiej idylli nadchodzi teraz prawie 11 miesięcy względnej rodzinnej stabilizacji. Władysław zaczyna uczyć w szkole powszechnej w Rzezawie, w 1946 przychodzi na świat ich kolejna córka, Marysia. Wiktoria nie jest pewna, czy mąż zerwał z konspiracją, jest aż nadto znaków na to, że nie.
Nie pyta jednak, wie, że Władek i tak jej nie powie, nie będzie chciał jej niepokoić. No i chronić, bo gdyby co, to na przesłuchaniu lepiej nic nie wiedzieć. Władek był wówczas zastępcą delegata krakowskiej delegatury MSW Mieczysława Pszona, komendantem Okręgu Krakowskiego NOW/NZW.
Pomagał rodzinom aresztowanych narodowców, odbudowywał struktury w terenie. Sprzeciwiał się dalszej walce partyzanckiej, skupił się na pracy ideowo-wychowawczej, zgodził się na ujawnienie dowódców podległych mu rozbitych oddziałów NOW "Janusza" i "Polimera", pod warunkiem, że nie powiedzą o współpracy z nim.
27 maja 1947 roku Władek wyjechał w pilnych sprawach do Krakowa i już nie wrócił.
Po kilku dniach Wiktoria pojechała szukać męża u znajomych. Wpadła w ubecki kocioł w mieszkaniu Mariana Pajdaka na Salwatorze. Zrozumiała, że ten sam los mógł spotkać jej męża. A w rodzinnym domu w Krzeczowie wyglądało to tak, że zniknął Władek, a teraz przepadła i Wiktoria.
Na szczęście wróciła po kilku dniach, ciągle bez wieści o mężu. Nikt nie potrafi dziś powiedzieć, jak się dowiedziała, że Władek siedzi w więzieniu mokotowskim. Natychmiast pojechała tam z paczką, błagała o widzenie. I tak przez dwa i pół roku. Bez listu, bez najmniejszego kontaktu, jak się czuje, czy w ogóle jeszcze żyje.
Po dwóch i pół roku ktoś jej wreszcie powiedział: - W celi śmierci nie ma widzeń.
Pociemniało jej w oczach, zachwiała się, ktoś ją podtrzymał, jakiś facet się ulitował, podsunął krzesło i kartkę papieru kancelaryjnego:
- Niech pani pisze prośbę o łaskę dla męża do prezydenta Bieruta.
- Ale co, ale jak?
- Niech pani pisze, to co pani na sercu czuje.
Wiktoria nic nie zapamiętała z tego listu, ani zdania, ani jednego wersu. Zostawiła go w kopercie zaadresowanej "Do prezydenta Bieruta" w obcych rękach. Nie miała pewności, czy ten ktoś, tajemniczy anioł stróż z mokotowskiego więzienia list w ogóle wyśle.
Ale wysłał. A Bierut, ta enkawudowska kanalia, ten zaprzaniec bez serca i sumienia, ta glista ludzka, czerwony demon i zdrajca, wzruszył się listem Wiktorii, którego ona nawet nie zapamiętała. I zamienił Władkowi podwójną karę śmierci na 15 lat więzienia.
Pierwszy list od ojca otrzymały na wigilię 1949 roku:
"Moja kochana Wisiu! Jestem zdrowy i czuję się dobrze. Wiem, że Mamusia umarła i rozumiem jak Ci jest trudno i ciężko. Korzystam z możności pisania i przepraszam Cię, że Ci tyle krzywdy wyrządziłem i złamałem Ci Twoje młode życie i Ciebie i nasze dzieci zostawiłem same w tak ciężkim życiu. (…) Wisiu, pamiętam, że zostawiłem Cię bez płaszcza, przerób mój dla siebie lub dla dzieci, po co ma leżeć. W paczce nie przysyłaj ciastek ani wędlin, nie wysilaj się, tylko myśl o dzieciach i sobie. Jeszcze raz przepraszam Cię, całuję i pozdrowienia zasyłam dla Wszystkich. Twój Władek".
W Krzeczowie to były smutne święta. Bez pewności, czy w chwili gdy czytają te słowa przy wigilijnym stole, Władek jeszcze żyje. Dopiero za pięć miesięcy przyszła wiadomość o ułaskawieniu od śmierci.
15 maja 1950 roku mieli pierwsze widzenie, w sierpniu, po trzech latach, Władek zobaczył swoją już prawie czteroletnią córkę Marysię i starszą Danusię. Wiktoria systematycznie woziła je do ojca. To były prawdziwe wyprawy.
Tam i z powrotem z wałówką, bez noclegu, bo ledwie starczało na bilet. Najpierw Mokotów, potem Rawicz, Wronki, Strzelce Opolskie. Wychowywała je tak, żeby nigdy nie zniknął z ich dzieciństwa. Zapewniała go w liście:
"Nie miej najmniejszej obawy, aby nasze córeczki mogły Ciebie zapomnieć, one stale mówią o Tobie, opowiadają sobie, jak to będzie, jak Tatuś wróci, i zawsze na każdym kroku: nasz biedny, kochany tatuś, nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak często myślą o Tobie…".
No i tu znów pojawia się wujek Józek. Już dawno wrócił z robót, dorósł, zmężniał, ożenił się z siostrą mojej mamy, ciotką Józką, pracuje na kolei i jak wielu w tej okolicy po dniówce haruje na gospodarstwie w Borku. Jak pozostali bracia, siostry, cała rodzina pomagają Wiktorii i jej dzieciom.
Gdy już można, wysyłają też bratu pieniądze na wypiskę. Jest ciężko, ale ze wsparciem rodziny jakby lżej. W Rzezawie Wiktorii i jej dzieciom pomagają też obcy ludzie. Pamiętają Władka, sędziwy ksiądz proboszcz Józef Padykuła, który jeszcze go chrzcił, regularnie odprawia msze za jego powrót. Roztacza nad jego rodziną niewidoczny parasol, tak by zbytnio nie kapało jej na głowę. Sprawia pieczę.
Do tego stopnia, że gdy Wiktoria w pewną mroźną niedzielę zakłada dziewczynkom spodnie do kościoła, publicznie gani ją z ambony: Nie tak ubiera się dzieci w uczciwej katolickiej rodzinie! Co by na to Władek powiedział!
Ludzie tu Władka szanują. kibicują Wiktorii. I nigdy to już się nie zmieni.
Władek wraca do domu jako jeden z ostatnich, 1 grudnia 1956 roku
Niespodziewanie, bo wcześniej mówili rodzinie, że posiedzi najmniej do wiosny. Zapukał w nocy: Wisiu, otwórz. Padają sobie w ramiona i tak trwają. Dziewczynkom, które też chcą się przywitać z Tatusiem, wydaje się, że w tym serdecznym uścisku, w tym milczeniu, w tej szlachetnej bliskości rodzicom mija wieczność.
Władek chce nadrobić odjęte mu lata. Stara się o lepsze mieszkanie, pracę. Przenoszą się do Bochni, idzie na zaoczne prawnicze studia na UJ. Zostaje radcą prawnym, z jego przeszłością w PRL-u nie ma szans na adwokaturę. Rodzą się dwie kolejne dziewczynki: Terenia i Ania. Niestety, w 1961 umiera najstarsza, Danusia. Przyjaciele Władka z konspiracji, którzy zdążyli uciec na Zachód, w Szwajcarii załatwili dla niej leczenie. Nigdy nikogo o nic nie prosił, tylko ten jeden raz: o życie dla córki. Danusia gaśnie niedługo przed planowanym wyjazdem.
Wujek Władek wrócił z więzienia z kompletnie zrujnowanym zdrowiem. W trakcie przesłuchań wybili mu wszystkie trzonowe zęby. Pierwszy zawał miał w 1956, potem kolejne: w 1974, 1978, 1981, "zaliczył" wylew, częściowy paraliż, okropnie niebezpieczną operację tętniaka brzucha.
Lekarze uważali, że to pozostałość po katowaniu go w więzieniu. Ale się nie poddawał, wychodził po kolei ze wszystkiego, z wyjątkiem ostatniego zawału. Przez lata ciągnął się za nim ogon esbecki, sprawdzali, czy ma kontakty z emigracyjną opozycją. Miał, ale oni nigdy tego nie odkryli. Na emeryturę odchodził jako dyrektor ds. ekonomicznych MPGK w Bochni, choć był bezpartyjny i odmówił nawet zapisania się do ZBOWiD-u.
Nigdy nie uważał się za bohatera, żył skromnie, ledwo w rodzinie wspominał tamte ciężkie czasy, nie afiszował się, nie napisał wspomnień. Spotkałem go kilka razy, wtedy do końca nie miałem świadomości, kim był, kim jest. Znałem go bardziej z opowiadań, z rodzinnych pogaduch przy stole u jego brata, wujka Józka. W naszej rodzinie, dalszej i bliższej, Władek, odkąd pamiętam, był ikoną.
Wolnej Polski nie doczekał, choć oddał za nią to, co najcenniejsze: wolność, rodzinne szczęście, zdrowie. Wiktoria świadomie przeżyła męża ledwie o cztery miesiące. Wirus zaatakował mózg, jeszcze przez dziesięć lat tu była, na pograniczu jawy i snu. Jakby stanęła w progu wieczności, zwrócona w stronę Władka, a on ją namawiał, by wracała do świata żywych, do córek. Tak jak w pierwszym więziennym liście, gdy prosił, by myślała tylko o dzieciach. I o sobie.
W jednym z najbardziej wzruszających więziennych listów (bo wszystkie były wzruszające) do ukochanej żony pisał: "Wisiu, pamiętaj, masz tylko jedną rywalkę, jest nią Polska".
Dzień Niepodległości to jest też ich dzień. Wolna Polska to jest też ich zasługa.
Rodzinne relacje weryfikowałem w oparciu o wydaną w ubiegłym roku przez IPN książkę "Masz rywalkę Polskę. Korespondencja więzienna Władysława Gałki (1949-1956)" pod redakcją Marii Kamykowskej i Jana Żaryna, przy współpracy Leszka Rysaka.
RYSZARD RUDNIK, Nowa Trybuna Opolska