Nie tylko my szliśmy szybko. Śpieszyli się wszyscy. Szybkim krokiem doszliśmy do Marszałkowskiej, by tam skręcić w kierunku Sienkiewicza. Grupki, w zabawny sposób przypominających nas, młodych ludzi. Przypadkowi przechodnie. Patrole uzbrojonych żołnierzy. Ci ostatni zdawali sobie sprawę z sytuacji, jaka zaistniała, tym bardziej że z bocznych ulic dochodziły już odgłosy strzałów. Żadnemu jednak z nich nie przyszedł do głowy pomysł, by któregoś z nas zapytać o Ausweis lub Kennkartę. Teraz to było już zbyt ryzykowne.
Godzina „W”
Śpieszyła się cała ulica i w pewnym momencie odniosłem wrażenie, że wszyscy wybijamy obcasami to samo marszowe tempo - to tempo, jakie daje energiczny krok, który jeszcze nie przeszedł w bieg. Każdy z nas myślał to samo: „wyciągać nogi, zachować spokój, zdążyć, zanim strzelanina przeniesie się tutaj, musimy dojść wszyscy” . Odliczałem nerwowo wystawy mijanych sklepów, byliśmy już tuż-tuż. Odgłosy, które dochodziły od strony placu Napoleona mówiły, że tam toczy się już regularna walka. Długa zmotoryzowana kolumna najeżona lufami uzbrojonego wojska posuwała się wolno wzdłuż Marszałkowskiej. Nie było widać jej końca i ciągle towarzyszył nam warkot i chrzęst pojazdów. Nikt nie miał pewności, w jakim momencie zechce się nami zainteresować. Gdy dotarliśmy do Sienkiewicza, Janek [architekt, Jan Gontarczyk, przyp. Autora] - on nas prowadził - dał nam znak głową - przeszliśmy za nim ulicę w skos, by dojść do bocznego wejścia wielkiego gmachu. Była to ostatnia chwila, na ulicy, za nami, zaczynało się robić gorąco. Znajdowałem się w eleganckim hallu, łączącym wejście frontowe z klatką schodową. Od ulicy, skąd dochodziły krótkie, szczekliwe serie pistoletów maszynowych, oddzielały mnie przeszklone drzwi, wzmocnione gustownie kutą kratą. Mogłem przez nie obserwować to, co się działo na zewnątrz. Zaskoczeni strzelaniną przechodnie, zgrzytając butami po kawałkach rozbitych szyb /było ich już pełno/ w tragikomicznych podskokach rzucali się od bramy do bramy, od jakiegoś załomu dającego iluzoryczne schronienie, do następnego, aby się stąd wydostać. Środkiem ulicy pędził zakosami jakiś facet, pchając przed sobą niewielki, dwukołowy wózek. Nie mogąc opanować siły bezwładności tego rozpędzonego wehikułu, przy następnym trawersie, wleciał razem z nim do sklepu rozbijając z łoskotem wystawową szybę.
Z rakietnicą na Niemców
Byłem sam. Postawił mnie tutaj Adam.
- Pilnuj tego miejsca. W razie czego, masz to! - Z tymi słowami wręczył mi z powagą nabitą rakietnicę, broń mojego pierwszego dnia walki.
Kiedyś w szkole /był to chyba rok 1940/ robiliśmy sobie rakiety. Były to papierowe tulejki wypełnione żółtymi płatkami jakiegoś materiału wybuchowego. W wąskie zakończenie tulejki wkładało się sztormówkę - służyła ona jako zapalnik. Rakieta, ziejąc dymem i sycząc straszliwie, miotała się po klasie, odbijając od ścian. Efekt był duży - pani nauczycielka dostała ataku serca. Domyślałem się, że strzał z mojej rakietnicy, oddany w zamkniętym hallu, dałby podobny efekt wizualno-wokalny, lecz nie byłem pewny, do jakiego stopnia oszołomiłby ewentualnego nieprzyjaciela. Rakietnica (to coś wyglądało jak pistolet skrzyżowany z dubeltówką) zrobiła jednak duże wrażenie na ślicznej blond panience w białej bluzeczce z pierwszego piętra. Stała w drzwiach, otwierając szeroko błyszcząco oczy. Głos jej drżał radosnym wzruszeniem, gdy udzielała mi informacji, o które prosiłem. W tle - było to wnętrze wytwornego mieszkania rysowała się smukła damska sylwetka - pewno matki, która scenę tę obserwowała z sympatią, lecz i z zaniepokojeniem.
Gdy zapadł zmierzch, zdjęto mnie z tego posterunku. Nasz oddział zajmował inną część gmachu i przez tydzień czy dwa nie miałem okazji zajść do mojej przygodnej znajomej. Później dostałem przepustkę i wyrwałem się na dwa dni poza Aleje Jerozolimskie, aby zobaczyć, co się dzieje z naszym mieszkaniem. Gdym powracał, a szedłem ulicą Zgoda, u wylotu której znajdował się właśnie ten hall, a nad nim tamto mieszkanie - przystanąłem na chwilę, by ogarnąć okiem sytuację i wydawało mi się, że coś tu jest inaczej, że coś jest nie tak. I rzeczywiście - przede mną sterczały już tylko mury wypalonego budynku.
G... i buty
Na drugi dzień przyjechały czołgi. Posuwały się wzdłuż Marszałkowskiej, rąbiąc do nas z karabinów maszynowych. Mieliśmy stanowiska przy oknach wielkiej amfilady pokoi pierwszego piętra. Otwarte okna i pustawe pomieszczenia /były to biura/ stwarzały warunki, w których czuliśmy się jak w rezonansowym pudle - odgłos każdego strzału był wzmocniony i zwielokrotniony - huk był straszny. Nasze sidolówki rzucane z góry, nie robiły wielkiego wrażenia na opancerzonych pojazdach. Lepszą przeszkodę stanowiły barykady wznoszone przez mieszkańców.
Od strony Saskiego Ogrodu nadjechała ciężarówka z Ukraińcami Kamińskiego [dziś historycy spierają się na temat obecności Ukraińców w szeregach RONA Kamińskiego, przeważają opinie, że ta formacja składała się głównie z rosyjskich renegatów - red.]. Ostrzelani skryli się w bramie Marszałkowskiej. Ulica Moniuszki nie przekraczała Marszałkowskiej w kierunku zachodnim i właśnie ta brama znajdowała się na jej osi.
Staliśmy w dużym pokoju na pierwszym piętrze. Nasz wielki gmach miał zaokrąglone narożniki - i tam, w takim półokrągłym pokoju, zgromadziła się grupa zainteresowanych tym, co się miało wydarzyć naprzeciwko. Rozstawione na łuku okna dawały świetny widok na Moniuszki, dwa kierunki Marszałkowskiej oraz ową bramę, gdzie skryli się żołnierze z ciężarówki. Poza nami /tymi od sidolówek/ i Marabutem, który wsparty o worki z piaskiem trzymał w pogotowiu swój kb, wrzawa ściągnęła tu jeszcze parę osób. Pan z Delegatury Rządu /o ile sobie dobrze przypominam - modnie skrojony garnitur i niedbale z ramienia zwisająca BŁYSKAWICA/, kilka sanitariuszek i łączniczek, kilku mężczyzn z formacji pomocniczych i dozorca domu, typowy warszawski cieć. Patrzyliśmy w kierunku bramy. Widniała jak na dłoni. Wystawały w naszym kierunku, jak memento, czarne saperki [rodzaj butów wojskowych - red.] leżącego tam trupa. Z wnętrza dochodziły serie peemów, którymi ukryci dawali znać, że mają coś jeszcze do powiedzenia. Oddziałek naszych szturmowców w zakurzonych hełmach i panterkach, posuwając się gęsiego, skradał się do bramy. Ten, który prowadził, wielki dryblas, zatrzymał się na chwilę, by ocenić sytuację i właściwie rzucić granaty. Paru głupków z naszej „loży” wzięło to za oznakę wahania i zaczęło wydawać okrzyki zachęty. Zakurzeni chłopcy wiedzieli jednak sami, co mają robić. Huk szybko następujących po sobie detonacji wstrząsnął powietrzem i jeszcze brzmiał w uszach, gdy chłopcy wskakiwali do bramy, gdzie rozgorzała zacięta walka, a po chwili - wszystko ucichło. Z bramy zaczął powoli wypełzać kłąb dymu, przysłonił na chwilę sterczące ku nam, z czeluści, czarne saperki i przetoczył się ku jezdni.
- A z tego, k…, to już chyba tylko g… zostało i buty! - wszystkie granaty rozerwały mu się na brzuchu - Ale, k…, co z naszymi? Zaczynam się niepokoić! Coś tam, k…, zbyt cicho! - Tym razem niepokój był zbędny. Jak się okazało, nasi byli lepsi. Ostatni żywy Ukrainiec nie wytrzymał nerwowo tego wyczekiwania. Wyskoczył z bramy i puścił się zygzakiem jak zając wzdłuż ulicy Moniuszki. W naszym pokoju zawrzało. Sanitariuszki i łączniczki piszczały. Kto miał pod ręką broń, chciał strzelać. Ale pech! BŁYSKAWICA pana z Delegatury natychmiast się zacięła, ktoś obok mnie bezskutecznie walczył z zablokowanym pistoletem - ja jakoś nie mogłem się zdecydować, by sięgnąć po PARABELLUM. Sytuację uratował Marabut. To mu się zresztą należało. On tu miał służbę. Widziałem jego hełm, lufę karabinu wspartą o worki z piaskiem, biegnącego żołnierza. Gdy jego boczny unik pokrył się z linią strzału - Marabut pociągnął za spust. Chłopcy w zakurzonych panterkach, obładowani zdobyczną bronią, powoli wychodzili z bramy. Nasza „loża” wiwatowała. Któryś z nich pomachał nam przyjaźnie ręką. Odeszli w kierunku Sienkiewicza.
Sierzputowski
Sierzputowski dobił do naszej drużyny w ostatniej chwili. Jego nazwisko zapamiętałem, bo kojarzyło mi się z nazwiskiem przyjaciela Wrońskiego z ANNY „Anny Kareniny”, a twarz, gdyż była przystojna i pełna wyrazu. Tego wieczoru, gdy skończyłem pamiętną służbę z rakietnicą, zebraliśmy się wszyscy w przestronnej piwnicy naszego gmachu. Wydawano nam jakieś użyteczne drobiazgi i odzież. Sierzputowski nałożył podkoszulek i długie Ineksprymable. Stał na wielkim stole, w świetle nieosłoniętej żarówki, która rysowała za nim, na ścianie karykaturalne cienie - wyglądał jak tancerz w ćwiczebnym trykocie. On sam zresztą to wyczuł. I śmiejąc się do nas, wykonał parę baletowych pases.
Na drugi dzień, pod wieczór, odbył się pogrzeb Sierzputowskiego. Był ksiądz. Śpiewaliśmy „W mogile ciemnej…”. Zginął w ataku na Esplanadę. Czasami w Zaduszki, gdy idę swą typową trasą przez Wojskowe Powązki, natykam się na grób Sierzputowskiego. Z owalnej, porcelanowej płytki patrzy na mnie ta sama miła twarz, którą zapamiętałem dobrze, chociaż nasza znajomość trwała dobę i było to czterdzieści lat temu.
Wódz
Wszędzie zostały zorganizowane oddziały straży pożarnej. W naszym bloku formacją dowodził Kulik, energiczny byczek, przystrojony w odpowiednio bojowy rynsztunek. Swoje obowiązki traktował serio. Pewnego ranka dopadł naszego wodza. Generał Łaszcz [generał AK Albin Skroczyński ŁASZCZ dowódca Obszaru Warszawskiego - przyp. Autora) - jego to właśnie strzegła nasza drużyna - był skromnej postury. Nosił się jak emerytowany urzędnik, mający w zwyczaju co sobotę wypuszczać się na rowerową wycieczkę. Na głowie szydełkowa czapeczka - piuska, na nogach pumpy zapinane pod kolanami. Wyszedł właśnie ze swego, w piwnicach, zakonspirowanego schronu, by zaczerpnąć świeżego powietrza.
- Chodzisz pan tak se, k…, i chodzisz! Zapisałbyś się pan lepiej do straży pożarnej - byłby chociaż z pana jakiś pożytek! - Łaszcz burknął coś niewyraźnie i wycofał się szybko z głupią miną, udając, że nie dostrzega naszych dyskretnych uśmiechów.
Generał miał skupioną twarz ascety. Gdy mówił krótkimi, wyraźnymi okresami, ogarniał interlokutora ptasim spojrzeniem. Po pewnym czasie zorientowałem się, że jedno oko generała było sztuczne. Po incydencie z Kulikiem na spacer wychodził do narożnego sklepu. Jego podziemny schron i sklep łączyły żeliwne schodki. Okna sklepu były zabarykadowane. W półmroku rysowała się jego szczupła sylwetka. Trzymając ręce w kieszeniach, z głową wysuniętą do przodu machinalnie przemierzał pomieszczenie. Myślami pewnie był gdzie indziej. Sytuacja nie była wesoła. Naokoło walił się świat, a on był skazany na bezczynność.
Pewnej nocy ukazały się dziwne postaci. Były to łączniczki. Zapewniały kontakt dowództwa z odciętymi oddziałami, przedzierając się przez kanały. Beret, nieprzemakalna kurtka, gumowe buty, w ręku krótki, mocny drążek. Gdy trzeba było sforsować kanał o niewielkim, jajowym przekroju, ujmowały drążek w obie ręce i posuwały się do przodu przysiadami, ruchem skaczącej żabki. Drążek zapierał się o zbieżne w dole ścianki i, dzięki temu, nie musiało się opierać rąk o obrzydliwe dno kanału.
Przede mną stała przystojna szczupła dziewczyna ubrudzona czarnym szlamem. Dwie skośne kreski na policzku nadawały jej piętno symbolicznego męczeństwa. Męczennicą mogła, zresztą, zostać w każdej chwili. Wystarczyło zmylić drogę w podziemnym labiryncie lub zbyt głośno przejść pod włazem, przy którym ktoś czyhał z gotowym do rzutu granatem.
Spokojnym głosem poprosiła o papierosa - takim samym cichym, spokojnym głosem prosił dziś rano o papierosa spalony przez krowę [krową lub szafą nazywano rakietowy miotacz min, którego pociski burzące lub niszczące ogniem palnej cieczy wydawały, lecąc, dźwięk podobny temu, jaki wydaje rycząca krowa lub przesuwana szafa - przyp. Autora] cywil; umarł w parę godzin później - poprosiła o papierosa i paliła go szybko, w milczeniu. Siedzieliśmy po ciemku. Rozżarzony koniuszek rozświetlał w rytmicznych odstępach czasu jej twarz i czarne smugi na policzku. W końcu wzięła głębokiego sztacha, stłamsiła niedopałek, rzuciła w moją stronę „no to cześć” i ruszyła ku wyjściu. Za chwilę miała znowuż wstąpić w cuchnący labirynt, by po jego przejściu wrócić na Starówkę, która wtedy przeżywała swoje ostatnie godziny pożarów, gwałtów i mordów.
Skok przez Aleje Jerozolimskie
Dziama, kolega z powszechniaka, wyrósł już ze swej przyobfitej tuszy i prezentował się znakomicie w angielskim, talerzowym hełmie. Natknąłem się na niego przed Bankiem pod Orłami. Dalej szedłem ulicą Widok, skąd piwnicami dostałem się do wykopu, który ostrzeliwało działko ustawione pod BGK. Trzeba było odczekać eksplozję pocisku i wykonać skok, tak aby znaleźć się w piwnicach po drugiej stronie Alei Jerozolimskich [przez Aleje trzeba było wykonać „skok” pod ogniem, gdyż znajdujący się pod jezdnią kolejowy tunel linii średnicowej uniemożliwiał wykonanie głębokiego wykopu, który by krył przejście - przyp. Autora]. Cały ten kwartał zabudowy został już spalony. Drewniane dachy i stropy runęły w dół. Na ceglanych sklepieniach piwnic legł żar pogorzeliska. W piwnicznych korytarzach było gorąco. Pot strumieniami ściekał mi do butów. Niekończący się wąż ludzi posuwał się wolno, wąskim przejściem. Co chwila ocierałem się o czyjeś ręce i nogi wystające z prowizorycznych legowisk ustawionych wzdłuż ścian. Nieoczekiwanie czyjeś apatycznie wlepione w przestrzeń oczy rozbłyskiwały w świetle latarki. Nietrudno było zgadnąć, jakie myśli nurtowały tu wszystkich: „co będzie dalej? co będzie z chorymi, starcami, dziećmi?”.
Wzdłuż Kruczej można było iść chodnikiem - nie groził tu ostrzał „gołębiarzy”. Zdarzało się bowiem często, że gdzieś, za ostatnią naszą barykadą, stał wysoki budynek i tam na poddaszu ukryty snajper, od czasu do czasu, oddawał celny strzał. Padało kilka ofiar, zanim odkryto przyczynę. Unikano więc ulic. Jeżeli to było możliwe, chodzono rozgrodzonymi podwórkami. I wtedy, właśnie, kierując się strzałkami pokazującymi drogę, natrafiłem na moje drugie podwórze. To było to podwórze, niegdyś głębokie i zagmatwane, poprzez które (wtedy, gdym czytał Galsworthy’ego) chcieli znaleźć ucieczkę chłopcy ścigani przez brunatny oddział. W tamtej chwili nie było już ono tajemnicze. Przypominało ruchliwy skwer, gdzie krzyżowało się kilka ważnych szlaków.
- Witam pana, witam! - odpowiedział kordialnie na mój ukłon pan, którego znałem z widzenia z obiadów u ciotki Haliny, i z którym dotychczas wymieniałem dość oficjalne ukłony. - Boże drogi, do czego to doszło! Chyba pan przyzna, że nie tak to sobie wyobrażaliśmy! Przeczucie, niestety, mam jak najgorsze. Niemniej, spróbujmy powiedzieć sobie DO WIDZENIA!
Minąłem fabryczkę gipsowych sztukaterii, śmietnik ocieniony koronami kasztanów sterczących spoza muru gimnazjum Wołowskiej i skręciłem w wąskie przejście, w kierunku pierwszego podwórka, by spojrzeć na nasze mieszkanie.
Ostatnie spotkanie
Pozornie wszystko pozostawało po staremu. Nawet z żeliwnej balustrady balkonu, na który wchodziło się z jadalnego pokoju, zwisało dzikie wino. Ale nie, nie było jednak mieszkań. Ani naszego, ani innych. Wyżej, poprzez wypalone okna, widać było niebo. Czasem przebiegały przez nie małe czerwone iskierki, wznoszące się do góry. Widocznie gdzieś tam w zakamarkach tliły się jeszcze resztki drewnianych konstrukcji.
- A to pan! Dzień dobry panu. No tak, straciliśmy wszystko. Ale panią, pana matkę, to zwolniono. Przyszła tu z Pawiaka tuż przed wybuchem Powstania. Teraz mieszka tam w narożnym budynku przy Marszałkowskiej i Wilczej. Musi się pan wrócić w lewo. Jest tam u jakiejś doktorowej - uścisnąłem rękę pana Piotra, naszego dozorcy i ruszyłem szukać mamy.
Na noszach w bramie leżały dwie kobiety. Przyniesiono je z budynku, w który trafił pocisk z działa kolejowego. Ich twarze i ubrania jednolicie pokrywał szary pył. Mogłoby robić wrażenie figur odlanych z jakiegoś szarego tworzywa, gdyby po twarzy jednej z nich nie spływała krew. Ranna była w głowę i krew spływała strużkami po jej czole i policzkach. Strużki te, ciągle się rozwidlając, przypominały rysunek dorzecza Amazonki, taki, jaki widniał na wielkiej szkolnej mapie Ameryki Południowej. Połyskujące strużki krwi pracowicie żłobiły sobie drogę poprzez szary pył.
Działo kolejowe wyrzucało pocisk, który spadając po swym balistycznym torze, wydawał przed uderzeniem charakterystyczny świst. Potem następował huk detonacji, a potem znów świst, wydawany przez odłamki powtórnie rzucane w powietrze. Leżeliśmy w saloniku państwa Centnarowiczów, w domu, który odnalazłem, idąc za wskazówkami pana Piotra. Byliśmy sami, gdyż mieszkańcy całego tego skrzydła woleli bezpieczne piwnice. Mama - jako pogorzelec - została tu przygarnięta i dostała do swej dyspozycji ten pokój - leżała na tapczanie. Ja wyciągnąłem się na biedemeierowskiej kanapce. Była noc. W ciemnościach wsłuchiwałem się w obstrzał, jaki prowadziło działo kolejowe, chcąc uzmysłowić sobie, w jakim kierunku przesuwał się cel. Świst, detonacja, świst. Byliśmy sami, mogliśmy rozmawiać swobodnie. Mama zdawała relację.
- Nie nocowałeś wtedy w domu. Byłeś u Stefana… wpadli po godzinie policyjnej. Nas zamknęli w pokoju Nuny. Iwę przesłuchiwano w stołowym. Znaleźli skrytki na dolary, ale na szczęście - puste.
Mieszkanie wskazała „Lala” [aresztowanie to było tematem szeregu wspomnień o czasach okupacji, vide „Cztery lata ostrego dyżuru” Anny Czuperskiej Śliweckiej - przyp. Autora]). Ona również powiedziała o skrytkach - trafili do nich natychmiast - chcieli pokazać Iwie, że mają informatora. Na przesłuchania, z Pawiaka na Szucha, początkowo wożono nas razem. Mnie z Nuną traktowano ulgowo. Choć Nunę duszono maską gazową - ale to przetrzymała. Gorzej było z Iwą. Już po pierwszym badaniu, gdy wracaliśmy karetką, musiałam ją trzymać na kolanach - była nieprzytomna. Mnie, Nunie i Leszkowi /o Leszku dowiedziałam się od więźniarek/ dano w końcu spokój. Iwę wożono na Szucha kilkakrotnie. Po powrocie z ostatniego przesłuchania, wyniesiono ją na noszach w ruiny getta i zastrzelono. Nunę i Leszka wywieziono do obozów. Ale nie mogłam dowiedzieć się gdzie. Nie masz pojęcia, jakie tam na Pawiaku siedziały wspaniałe kobiety - i ile okazywały nam serca. Mnie w końcu zwolniono. Wróciłam na Piusa do naszego mieszkania. Byłam sama i nie bardzo wiedziałam, co z sobą zrobić. Trwało to jednak krótko - wybuchły walki. Załoga Małej PAST-y otworzyła ogień do naszych okien. Zajęły się firanki mojej sypialni. Pan Modzelewski pewno go sobie przypominasz - nasz sąsiad z drugiego piętra, usiłował gasić pożar. Dostał serię i stracił dłoń, a mieszkanie i dom i tak się spaliły. Niczego prawie nie uratowałam. Zniosłam tylko do piwnicy walizkę z rękopisami Leszka [ojca autora - red.]. Te, o których wiedziałam, że uznał za najważniejsze, noszę tu, w tej małej fibrowej walizce.
Wyobraź sobie, że pewnego dnia zjawił się Witold. Był w oddziale, który atakował PAST-ę. Ustawili miotacz płomieni własnej konstrukcji w naszej piwnicy i przez okienko tryskali płonącą cieczą, ale budynku nie udało się im podpalić. Witold przekazał mi trochę informacji o rodzinie i o tobie. Byłeś podobno w lasach… Jak to dobrze, że mogłeś tu wpaść i że mnie odnalazłeś. Od nikogo nie mogłam się dowiedzieć, gdzie się teraz znajdujesz…
W kilka dni później znów trafiła mi się okazja odwiedzenia mamy. Szybko wbiegłem na trzecie piętro. W drzwiach natknąłem się na panią Centnarowiczową. Na mój widok i pytanie o mamę spoważniała. - Cóż mogę panu powiedzieć! Nie ma już pańskiej matki. Pochowaliśmy ją wczoraj. Tam pod murem gimnazjum Wołowskiej. Zginęła na miejscu. Runął na nią tamten olbrzymi gzyms.
Patrzyłem na świeżą mogiłę mamy. Na imię i nazwisko wykaligrafowane na ramieniu krzyża skleconego z desek. Myślałem o małej fibrowej walizeczce z najważniejszymi rękopisami ojca. Nie mogłem się o nią dopytać, nikt nic o niej nie wiedział. Zniknęła.
Podziękowania
Serdecznie dziękujemy pani Zuzannie Sawickiej i panu Tytusowi Sawickiemu za umożliwienie publikacji fragmentu spisanych w 1984 r. wspomnień Olgierda Sawickiego.