Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona [FRAGMENT KSIĄŻKI PIOTRA GURSZTYNA]

Piotr Gursztyn
SS-Gruppenführer Heinz Reinefarth wraz żołnierzami 3. pułku Kozaków
SS-Gruppenführer Heinz Reinefarth wraz żołnierzami 3. pułku Kozaków Wikipedia Commons
Rzeź na warszawskiej Woli z pierwszych dni powstania nigdy nie została rozliczona i ukarana. W Europie hekatombę Woli przewyższa tylko Holokaust i masakra Polaków na Wołyniu.

5 sierpnia, sobota. "Niemiecka odsiecz dziś rano o godzinie 10 rozpoczęła działalność bojową w trzech miejscach na krawędzi miasta"87 - meldował generalny gubernator Hans Frank szefowi Kancelarii Rzeszy Hansowi Lammersowi.

"Po powstaniu i jego stłumieniu Warszawa ulegnie słusznie zasłużonemu losowi swojej całkowitej zagłady lub temuż zostanie poddana" - dopisał kilka zdań dalej.

Co Frank miał na myśli, pisząc o początku działań odsieczy jako godzinie 10? Walkę czy eksterminację ludności cywilnej? Oddziały niemieckie, które ruszyły do bezpośredniego ataku na pozycje powstańcze, walczyły już dużo wcześniej, nawet od godziny 6.

Główne natarcie ruszyło o 9.30. Te grupy Niemców, które były przeznaczone do eksterminacji ludności cywilnej, przystąpiły do tego krótko przed 10. Koniecznie trzeba tu zauważyć, że największe mordy miały miejsce na terenie kontrolowanym przez Niemców przez cały czas powstania. Nie miały bezpośredniego związku z działaniami bojowymi. Na obszarze zdobytym w wyniku walk dochodziło do zbrodni wojennych, ale ich skala jest nieporównanie mniejsza od mordów popełnionych przez Niemców w miejscach, gdzie nie musieli walczyć.

"W sobotę rano bombardowanie z samolotów, szyby lecą, wszystko wkoło płonie i wali się. Znoszą moc rannych żołnierzy i osób cywilnych. Rany są potworne" - tak zapamiętała początek tego dnia "Pani Stasia", żołnierz Kedywu, pielęgniarka ze Szpitala Karola i Marii. A w Szpitalu Wolskim mury od wybuchów trzęsły się, jakby "były z dykty". "Ci, co mogli chodzić, skupili się w końcu korytarza, tam, gdzie nie było okien. Jedna z sióstr szarytek odmawiała litanię. Pamiętam przerażoną, dziecinną twarz studenta medycyny Mikulskiego; w kilka godzin później został rozstrzelany, tak strasznie bał się śmierci" - opisywał później dr Leon Manteuffel. Student podziemnego uniwersytetu Ludwik Mikulski, odbywający praktykę w szpitalu, stracił życie w wieku 24 lat.

"Dzień 5 sierpnia rozpoczął się przepiękną pogodą. Po pierwszych dniach ulewy, słoty i błota zajaśniało słonko, które dla niektórych tego dnia przestało świecić na zawsze" - zapisał dr Woźniewski. Dzięki bezchmurnemu niebu samoloty Luftwaffe mogły bez żadnych przeszkód zrzucać bomby na Warszawę. Po nalocie Niemcy zaatakowali, idąc pasem szerokim na kilometr. Główną osią natarcia były dwie najważniejsze ulice - Wolska i Górczewska. Naprzeciw nich stały szczupłe siły powstańcze. Głównej barykady przy ul. Wolskiej, obok zajezdni tramwajowej, broniło 400 żołnierzy Obwodu Wola AK. Barykady blokującej ul. Górczewską broniła jedna kompania. W odwodzie stała jeszcze jedna kompania, niestety bardzo słabo uzbrojona - nawet jak na standardy powstańcze. Na dodatek żołnierze wolskich oddziałów Armii Krajowej byli "już u kresu sił wskutek ciągłego pogotowia i walk". Odrobiną szczęścia w tym wszystkim było to, że obronę Woli wspierały oddziały Kedywu ppłk. "Radosława" - około 1600 dobrze uzbrojonych i wyszkolonych żołnierzy. Także jednolicie umundurowanych - bo to oni zdobyli niemieckie magazyny na Stawkach, gdzie znaleźli słynne kurtki "panterki".

Natarcie Niemców było poprzedzone, oprócz nalotu, ostrzałem artylerii i broni maszynowej. Działa pociągu pancernego całkowicie rozwaliły barykadę na Górczewskiej. Broniący jej powstańcy nie wytrzymali nawały ognia i uciekli z barykady. Zawrócił ich kapitan "Hal", który - sam, wsparty zaledwie przez swojego adiutanta, jeszcze jednego oficera i kapelana, ks. Władysława Zbłowskiego, pseudonim Struś - rzucił się bronić barykady. Za nimi wrócili pozostali powstańcy. Wybuch pocisku z armaty czołgowej ranił kapitana, adiutanta i ks. "Strusia", ale szturm został odparty. Jednak niedługo później obrońcy tej barykady musieli cofnąć się o kilkadziesiąt metrów dalej na następną pozycję. Główna barykada przy Wolskiej wytrzymała do południa wszystkie ataki. Na jej przedpolu powstańcy zniszczyli jeden czołg. Do obrony barykady zostali rzuceni wszyscy, którzy mieli jakąkolwiek broń. Pierwsze godziny były dobre dla powstańców - zadali Niemcom spore straty, a nawet zdobyli trochę broni.

Tego dnia rano daleko od linii walk, na peryferyjnych ulicach, które nie widziały nawet jednego powstańca, zaczynał się dramat. Zjawili się tam żołnierze, którzy mieli wykonać rozkaz Hitlera o zrównaniu Warszawy z ziemią i wymordowaniu jej mieszkańców - "Warschau wird glattrasiert!". Szli od zachodnich peryferii w kierunku centrum. Wyglądało to tak, jakby początkiem ich "pracy" były drogowskazy z napisem "Warszawa" stojące u jej zachodniej granicy. Mieszkańcy jednego z domów przy ul. Sowińskiego ocaleli dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. To ulica położona najbardziej na zachód, tuż przy ówczesnej granicy miasta, kilka kilometrów od centrum Woli - na tyle daleko, że nawet pogoda tu była inna. Nad centralną częścią dzielnicy świeciło piękne słońce, a tu padał wtedy ciepły letni deszczyk. Dom Sowińskiego 14b - skromna jednopiętrowa kamieniczka - był położony na uboczu.

Krótko po śniadaniu wpadło kilkudziesięciu żołnierzy obwieszonych taśmami z amunicją i granatami: Niemcy i ich wschodni kolaboranci. Wbiegli do mieszkań i wśród strzałów, krzyków, rabowania cennych przedmiotów, wygnali przerażonych mieszkańców pod ścianę domu. Ludzie stali już pod murem, czekając na śmierć - wśród nich 12-letni Jerzy Janowski, jego 10-letnia siostra Janina i ich mama Czesława - gdy zobaczyli biegnących jakichś dwóch innych Niemców. Ci strzelali w powietrze i coś krzyczeli.

"Oddział szturmowy już repetował broń. To był cud! Niemców z posterunku wezwała na pomoc nasza sąsiadka, Władka Rawska. Mówiła po niemiecku i znała tych oficerów. Uratowała nam życie!" - wspominał po latach Jerzy Janowski.

Wezwani przez sąsiadkę żołnierze od dawna stacjonowali na Woli jako ochrona kolei. Wspomniana kobieta o nazwisku Rawska znała ich i szczęśliwie zdążyła ich w porę sprowadzić.

Mama Wojtka Łojkowskiego usłyszała, że płonie drewniany dom z ich sąsiedztwa. "A mama mówi: »To idziemy ratować« - chwyciła konewkę i wyskoczyła. Słyszymy trzask, jeden strzał, drugi strzał, trzeci strzał, i pani Sikorowa mówi: »Ta, co wyskoczyła, zabita«. My jesteśmy w korytarzu, a mama leży za domem, pod domem". Babcia zaciągnęła chłopca do piwnicy domu, którą on we wspomnieniach nazywał schronem. Piwnica nie mogła być duża, bo zmieściło się tam około dwudziestu osób i nie było miejsca dla następnych.

Na podwórko co jakiś czas zaglądali Niemcy. Ukrywający się ludzie drżeli na myśl, że żołnierze wrzucą granaty do ich piwnicy. Jeszcze tego samego dnia Wojtek z babcią zaczęli uciekać bocznymi ulicami, przez ogrody i pola. Już wiedzieli, że czeka ich śmierć, jeśli nie uciekną. Na miejscu zostali ludzie zniedołężniali. "Jedna pani gospodyni siedziała, ona miała chore nogi. Mówi: »Ludzie, uciekajcie stąd, bo was zabiją, tu wszystkich zabijają«. Mówię: »A pani?«. Mówi: »Ja tu już zostanę, bo ja nie mogę chodzić«. Została i rzeczywiście zabili ją".

Wojtek chciał wracać, aby zobaczyć, co stało się z mamą. Zatrzymała go babcia. Schronili się w miejscowości pod Warszawą. Kilkanaście dni później, około 20 sierpnia, Wojtek uciekł do Warszawy, na Wolską. Nie znalazł mamy, tylko konewkę, z którą wybiegła gasić płonący dom. Siadł na ulicy i płakał. 19-letni Jan Kopeć ukrywał się, wraz z wieloma innymi osobami, na plebanii kościoła św. Wawrzyńca. Już 4 sierpnia wieczorem pojawili się tam Niemcy i przeszukali teren. Nikomu nic się nie stało, ale wszyscy noc woleli spędzić w piwnicy pod plebanią. 5 sierpnia około godziny 10 przyszli żołnierze z kolaboracyjnej wschodniej jednostki i zaczęli wrzucać granaty przez piwniczne okienka. Ukrywającym się nic się nie stało, bo przed wybuchami i odłamkami uchroniły ich wewnętrzne przepierzenia. Ludzie byli nieświadomi tego, co ich czeka, więc postanowili wyjść i dobrowolnie oddać się w ręce Niemców. Liczyli na to, że skoro są cywilami, to nic złego im się nie stanie.

Pierwsza wybiegła siostra zakrystianka Anna Wójcicka. Została zastrzelona na miejscu. Za nią wychodziła Janina Franaszek, żona właściciela słynnej fabryki materiałów fotograficznych przy ul. Wolskiej. Była w zaawansowanej ciąży i trzymała na rękach półtorarocznego synka Pawełka. Najpierw zginęło dziecko, a po nim zrozpaczona matka.

"Patrzę - ona się wycofuje i mówi: - Moje dziecko nie żyje, to i ja nie mogę żyć - i znów daje krok do przodu" - wspominał Kopeć (...)".

Piotr Gursztyn, "Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona", wyd. Demart, Warszawa 2014, cena 44,90 zł.

Poznaj Tajemnice Państwa Podziemnego:
"Tajemnice Państwa Podziemnego" to dokumentalny serial historyczny wyprodukowany przez Polska Press Grupę we współpracy z Muzeum Powstania Warszawskiego. Patronem medialnym jest miesięcznik "Nasza Historia".

Tajemnice Państwa Podziemnego - wydanie specjalne Naszej Historii

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kadra Probierza przed Portugalią - meldunek ze Stadionu Narodowego

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia