Był 21 lipca, kiedy do jadącego tramwajem numer 17 szefa wydziału specjalnego sztabu Komedy Głównej Armii Krajowej ppłk. Emila Kumora podszedł ok. 20-letni mężczyzna. – Panie szefie, kiedy zaczynamy? – zapytał, po czym oczom Kumora, a przy okazji wszystkich pasażerów, ukazał się cały arsenał, jakim ów mężczyzna był obwieszony: „Sten”, magazynki i granaty angielskie. Tramwaj w mgnieniu oka opustoszał. Niektórzy wyskakiwali z niego nawet podczas jazdy. Kiedy zostali już sami, Kumor przywołał młodego człowieka do porządku, przypominając o kategorycznym zakazie wychodzenia z bronią z domu bez wyraźnego rozkazu dowódcy.
Historia ta doskonale obrazuje atmosferę, jaka panowała w Warszawie w lipcu 1944 roku. Atmosferę ogromnego napięcia i wyczekiwania na rozkaz, który otworzy drogę do odpłacenia Niemcom za pięć lat niemieckiej okupacji, przerastającej swym okrucieństwem wszystko, czego naród polski doświadczył w całej swojej historii. O sytuacji tej wspominam nie bez powodu. Wydarzyła się ona bowiem w drodze na Żoliborz, dzielnicy w której właśnie wszystko się zaczęło. Przy okazji kolejnej tam wizyty Kumor słyszał już serię strzałów z pistoletu maszynowego i widział nadjeżdżające w pośpiechu od strony placu Krasińskich niemieckie czołgi z trupimi czaszkami na pancerzach.
Człowiek, który rozpoczął Powstanie
Upragniona przez ludność Warszawy decyzja zapadła 31 lipca. Tego dnia podczas odprawy sztabowej komendant główny Armii Krajowej gen. Tadeusz Komorowski „Bór”, w obecności i za zgodą Delegata Rządu RP na Kraj, wicepremiera Jana Stanisława Jankowskiego „Sobola”, wydał Antoniemu Chruścielowi ps. Monter rozkaz rozpoczęcia akcji zbrojnej w Warszawie następnego dnia o godz. 17.00. Pierwsze walki wywiązały się jednak na ponad trzy godziny przed godziną „W”.
Za tego, który przedwcześnie rozpoczął Powstanie, uznaje się młodego kaprala podchorążego Zdzisława Sierpińskiego ps. Marek Świd z 226. plutonu 9. kompanii dywersji bojowej „Żniwiarz”, późniejszego dziennikarza i znanego krytyka muzycznego. Do niespodziewanej sytuacji doszło, kiedy prowadzona przez niego drużyna szła z transportem broni ze skrytki przy ulicy Kochowskiego na miejsce zbiórki. Pech chciał, że zbliżając się do ul. Krasińskiego żołnierze natknęli się na nadjeżdżający od Powązek zmotoryzowany niemiecki patrol.
– Muszę powiedzieć, że był właściwie taki moment, kiedy zupełnie wyraźnie obserwowaliśmy się wzajemnie i widać było, że Niemcy robią jakiś rachunek zysków i strat, czy zacząć starcie, zacząć walkę z nami, czy udać, że nie zwracają uwagi na kilkunastu ludzi, już w butach z cholewami bądź ubranych przynajmniej od spodu w mundury, bo od góry, mimo gorącego dnia, w płaszcze, pod którymi schowana była broń: pistolety maszynowe, broń krótka, granaty. Jak gdyby zastanawiali się, czy doprowadzić do tego starcia czy nie – wspominał po latach Sierpiński. – W pewnym momencie zdecydowali się i rozpoczęła się walka – dodawał.
Wtedy nie było już wyjścia.
– Halt! Hände hoch! – krzyknął Sierpiński do niemieckich żołnierzy, wyjmując pistolet z kabury. Oddał strzał. Pierwszy strzał Powstania Warszawskiego. Było ok. godziny 13.50.
Niemcy natychmiast wyskoczyli z samochodu, który chwilę później został obrzucony przez powstańców granatami. Pojazd stanął w płomieniach. Drużynie Sierpińskiego udało się z tej potyczki wyjść bez strat własnych, przejść przez ulicę i dotrzeć na miejsce zbiórki.
Walki na Suzina
Niespodziewana bitwa na Krasińskiego miała swój dalszy ciąg. Niestety, dramatyczny. Niemcy skierowali bowiem na Żoliborz dodatkowe siły ze Śródmieścia. – W piętnaście minut potem na to miejsce przyjechało Überfallkomando, jakieś inne siły niemieckie i rozpoczęli czesanie okolicy, obławę – wspominał prof. Gustaw Budzyński, w czasie powstania zastępca dowódcy kompanii „Żniwiarz”.
W wyniku tej obławy na ulicy Suzina przy Próchnika wrogowi udało się zaskoczyć żołnierzy Batalionu im. Jarosława Dąbrowskiego z Organizacji Bojowej PPS, którzy do gmachu kotłowni Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej również przybyli po broń. Z relacji prof. Budzyńskiego wynika, że podjęli oni rozpaczliwą walkę przeciwko okupantowi, broniąc się granatami. – Niemcy wprowadzili do akcji czołgi i rozpoczęła się potężna strzelanina, którą słyszałem na ulicy Promyka na dole, zachodząc w głowę, co to jest – mówił. Bitwa nie obyła się bez ofiar, zginęli pierwsi powstańcy.
Walki przy mierzącej niespełna 300 metrów ulicy Suzina upamiętnia dziś tablica, na której umieszczono napis mówiący, że żołnierze pierwszego boju Powstania Warszawskiego polegli w walce za „niepodległość i socjalizm”.
Niemcy nie mieli już żadnych złudzeń
_„Skutki tej przedwczesnej strzelaniny okazały się po naszej stronie fatalne. Odczuliśmy je na własnej skórze w czasie trwania powstania. Tego zaskoczenia - o którym marzył płk Monter i inni dowódcy - już nie było. Niemcy nie mieli już żadnych złudzeń, że walka na śmierć i życie rozpoczęła się” _– pisał o powstańczym falstarcie na Krasickiego w „Wycinku z historii jednego życia” Emil Kumor.
Co właściwie wydarzyło się później? 3 godziny wystarczyły, aby okupanci zmobilizowali się do odparcia ataków. Kiedy nastała godzina „W” zaplanowane przez powstańców cele były już niemożliwe do osiągnięcia. Nie udało się zdobyć Fortu Bema, Cytadeli, Instytutu Chemicznego czy Dworca Gdańskiego. Miażdżąca przewaga wroga spowodowała, że Żoliborz został właściwie odcięty od reszty miasta i zmusił powstańców do wycofania się. Decyzję o ewakuacji dowodzonych przez siebie oddziałów do Puszczy Kampinoskiej dowódca Żoliborza ppłk Mieczysław Niedzielski „Żywiciel” podjął już 1 sierpnia. Niedługo później na rozkaz „Montera” żołnierze wrócili na Żoliborz.
Ten, który rozpoczął Powstanie doskonale zdawał sobie sprawę z konsekwencji przedwczesnej potyczki. Jego przyjaciel, Stefan Bratkowski, wspominał w audycji Magdy Mikołajczyk wielokrotnie powtarzane przez Zdzisława Sierpińskiego słowa: „Nikt z nas nie mógł być zachwycony tym, że zaczęliśmy przed czasem. Nie ma powodu do dumy. Jestem dumny z tego, jak mój oddział walczył w Powstaniu”.
Skrawek wolnej Polski
W walczącej Warszawie Żoliborz był miejscem szczególnym nie tylko dlatego, że to właśnie tu padły pierwsze powstańcze strzały. Przez długi czas nie był on bowiem celem niemieckich ataków. Jak na wojenne warunki, życie toczyło się tu stosunkowo normalnie. Do tego stopnia, że organizowały się władze samorządowe i partie polityczne. Wydawana była też prasa, nie tylko ta powstańcza, ale nawet dziecięce pismo „Jawnutka”. Okres ten przez mieszkańców dzielnicy zgodnie nazywany był Republiką Żoliborską.
„Otoczony ze wszystkich stron umocnieniami niemieckimi, Żoliborz stanowił odrębną jednostkę obronną. Powoli życie zaczęło się w pewnym sensie stabilizować. Naloty lotnicze i ostrzeliwania artyleryjskie trwały przez cały czas, ale nie wyrządzały zniszczeń uniemożliwiających normalne funkcjonowanie życia powstańczego Żoliborza. Powstała więc samoistna organizacja życia, i to zarówno od strony wojskowej, jak i cywilnej” – pisał w „Na Żoliborzu 1939–1945” Krzysztof Dunin-Wąsowicz.
Dzielnica ta była więc przez blisko miesiąc skrawkiem wolnej Polski w toczącej śmiertelny bój stolicy. Z czasem ataki wroga nabrały na sile, a 30 września nastąpiła kapitulacja Żoliborza.