Maciej Rajfur: Skąd u Pani antykomunistyczne poglądy?
Zofia Maciejewska: Komuny nie lubiłam od samego początku i myślę, że wypiłam to z mlekiem matki. Moi rodzice mieszkali na Wschodzie. Byli nauczycielami wiejskimi. Musieliśmy uciekać stamtąd w 1939 roku, jak się okazało, że Rosjanie najechali na Polskę. Trafiliśmy do Łomży. Ojca aresztowali i sądzili za to, że był po prostu polskim nauczycielem. Po latach działałam w Solidarności Walczącej od początku. Kornela Morawieckiego znałam jeszcze przed stanem wojennym. Zaczęło się od tego, że Hania Łukowska-Karniej zaproponowała mnie i mężowi czytanie Biuletynu Dolnośląskiego, który był wydawany przez Kornela. Najpierw zostałam członkiem „Solidarności”. A kiedy zaczął się stan wojenny, Hania zaproponowała mi, żebym ukrywała Kornela. Szybko dołączyłam potem do „SW”.
Kiedy Kornel u Pani nocował, było jakieś specjalne hasło do wejścia?
Nie. Kornel spał na kanapie w salonie. Uczuliłam dzieci, które były wówczas nastolatkami, żeby absolutnie nikomu nie mówiły, że tu się ktoś ukrywa, bo mama i tato pójdą do więzienia. Dzieci tajemnicy dochowały. I jeszcze mnie uczulały, gdy przepisywałam podziemne pismo „Wiadomości bieżące” na maszynie. Syn mówił: „W całym domu to słychać”. Ale pisanie na maszynie nie było przecież karalne. A co kogo obchodziło co ja piszę? Moje dzieci jeszcze wtedy wymagały obecności w domu, a ja musiałam biegać i załatwiać różne sprawy w mieście, bo inaczej to by się wiele rzeczy sypnęło.
Jak się Kornel czuł u Pani?
Myślę, że dobrze. Powiedziałam otwarcie, gdzie jest lodówka, zachęcałam go do czytania książek, bo mój mąż przez całe życie zbierał książki. Ale on nie chciał. Cały czas dumał, co ma robić, jak coś zorganizować, co ma być w bibule. On był ciągle zajęty. Zajmował się sprawami ideologicznymi. Nikt nas szczególny nie odwiedzał. A gdy przychodzili znajomi ludzie, to się rozmawiało o prostych sprawach, broń Boże o konspiracji. Nie przedstawiałam Kornela jako Kornela. To jest pan Kazio. Przyszedł do nas i siedzi. Tyle.
Jak wyglądała Pani działalność w „SW”?
Początkowo przewoziłam Kornela do różnych miejsc samochodem. Przeprowadzałam go. A potem Hania przydzieliła mi drukarnie, którymi zawiadowałam. Jesienią 1982 roku dostałam kilku kolporterów i musiałam wszystko zorganizować. Stałam się szefem druku i kolportażu. Musiałam zorganizować pisanie matryc, żeby z tego można było drukować bibułę. Zajmowałam się dostarczaniem matryc do drukarni. Miałam we Wrocławiu dwa punkty, gdzie człowiek przynosił matryce. Drukarze dostawali ode mnie adres, gdzie można te matryce odebrać, żeby potem drukować pismo.
Pani bywała w drukarniach?
Nie, żeby nie wpaść. Miałam niebezpośredni kontakt z drukarzami. Jeśli jednak musiałam się z nimi spotkać, to znajdywałam na to sposób. Oprócz tego organizowałam miejsca, gdzie drukarze przynosili bibułę. Nie mogli od razu wozić gazet do odbiorców, dlatego że to byłoby bardzo niebezpieczne. Ze specjalnej mety kolporterzy zabierali tyle wydruków, ile ustaliłam. Nosili je według planu i mapy. Musiałam im przekazać hasła, których używali przy wejściu do mieszkań. Nie mogli tego wszystkiego zapisywać. Musieli mieć to w głowie.
Czy bibuła była płatna?
Od pewnego czasu. Wtedy musiałam rozliczać się z pieniędzy. Kiedy przychodzili kolporterzy, gdzie zostawiali bibułę, to informowali o kosztach i następnym razem musiałam dostać te pieniądze. Jeżeli bibuła szła do Hutmenu, czy Archimedesa, to w tych zakładach pracy zbierali pieniądze i płacili, żebyśmy mogli kupić papier, farbę i inne rzeczy. Zrobić ramki do drukowania.
Łatwo było znaleźć mieszkanie do drukowania, do zanoszenia i odbioru bibuły?
Właśnie to był kłopot. Nie wszyscy byli chętnie do udostępniania. Pytałam i szukałam wśród takich samych osób jak ja. Prosiłam, ile mogłam.
Ta cała machina wydawnicza funkcjonowała bardzo dobrze. Były szkolenia z konspiracji?
Na spotkaniach organizacyjnych tłumaczyliśmy, jak się zachowywać w razie wpadki. Liczyłam się z tym, że każdy z nas może zostać złapany i zamknięty. Na samym początku wydałam broszurę, która nazywała się „Mały konspirator”. Romek Lazarowicz załatwił pierwszą stronę. Pięknie to wyglądało. Ta broszura poszła do wszystkich osób zaangażowanych, bo ludzie nie wiedzieli jak się zachowywać w obliczu ryzyka. Starałam się dowiedzieć, jak wygląda sprawa w więzieniu czy w areszcie. Co najlepiej mówić po zatrzymaniu. Oczywiście najlepiej nic nie mówić. Nie wszyscy działacze zdawali sobie sprawę, że może zrobić się niewesoło.
Co na przykład Pani im wyjaśniała?
Jeżeli aresztują ciebie i kolegę, to esbecy mogą używać podstępu: „Powiedz, bo twój kolega już wszystko nam wyśpiewał”. Nie należy temu wierzyć i odpowiadać: „Odmawiam odpowiedzi”. Wtedy nikt kolejny nie wpadnie.
Była jakaś niebezpieczna sytuacja w tym systemie powiązań konspiracyjnych, które Pani stworzyła?
Miałam pieniądze z bibuły, które mogłam przeznaczyć na druk książek i broszur. Dyrektorzy zakładów nie wiedzieli, że coś takiego się dzieje pod ich nosem. A drukarze dostawali za to pieniądze. Dostawałam wydruk na arkuszach A3, które trzeba było złożyć i dać do introligatora. Książki się sprzedawało. One też szły do tzw. „filtra”, z którego zabierali je kolporterzy i rozwozili po całym mieście. Kiedyś była groźna sytuacja z Leszkiem. To był dla mnie cenny kontakt, ponieważ załatwiał ten druk książek. Razem wydaliśmy 20 tytułów. Leszek stał pod bramą wyjazdową jakiegoś zakładu pracy, obładowany nielegalnymi książkami w samochodzie. Portier nie chciał go wypuścić. Wówczas kierowca wziął te pieniądze, które miał zapłacić drukarzom, i poszedł z nimi do dyrektora. Tam powiedział prawdę i zgłosił opór portiera. Poprosił o pomoc i pieniądze w kopercie położył na biurku. Dyrektor otworzył szufladę przed sobą i zagarnął zgrabnie kopertę do szuflady. Następnie wykonał telefon do portiera i było załatwione. Wtedy nam się udało, ale nie zawsze szło tak gładko.
To może jakaś historia z tych „nie tak gładkich”?
Kiedyś wpadła nam lokalizacja – piwnica gdzieś na Ołbinie, chyba na Sienkiewicza. Wiedzieliśmy, że esbecja się tym interesuje. Moja koleżanka, która mieszkała obok w budynku wsiadła ze znajomym do samochodu. Wzięła ze sobą wielkie torby, których używano przy sprzedaży rowerów-składaków. Wszystkie nielegalne książki z drugiego obiegu spakowali w tej piwnicy i pojechali w stronę Osolina. Tam są gęste lasy. W krzakach zostawili torby, przykryli je folią i zakamuflowali liśćmi oraz gałęziami. A w drodze powrotnej zatrzymała ich SB. Kazali otworzyć bagażnik, ale tam już nie było żadnej bibuły. Mam takiego kolegę-działacza, który znał te lasy dokładnie. Dałam mu dokładne namiary na karteczkach, gdzie ma jechać. Tyle kilometrów w prawo, tyle kilometrów w lewo itd. On tam trafił. Wziął te wszystkie książki i zawiózł do siebie do dużego domu. Złożył je na strychu. I my potem te książki sprzedawaliśmy. Tak uratowaliśmy „towar” za około 100 tysięcy złotych.
O czym były te książki, które Pani drukowała?
Np. o bitwie pod Monte Cassino czy o Zrzeszeniu „Wolność i Niezawisłość”.
Jak układała się współpraca z kolporterami?
Bardzo dobrze. Miałam do nich telefony i wiedziałam, kiedy dzwonić. Jeden np. pracował na budowie. Od 9.30 do 10 miał śniadanie i siedział przy telefonie. Ja o tej porze mogłam zadzwonić. Nie mogłam się przedstawić, ale on wiedział, że jak powiem na wstępie „Cześć złotko”, to dzwoni Zofia Maciejewska. I przekazywałam mu oględnie instrukcje i polecenia. Oczywiście nie otwartym tekstem.
Bała się Pani, że w końcu wpadną na Pani trop i przyskrzynią Pani działalność opozycyjną?
Wiedziałam, że kiedyś pójdę do więzienia. Wiedziałam, jak się zachować. W grudniu 1983 roku była duża wpadka na Białowieskiej. Dużo osób aresztowano, w tym mojego drukarza. Najpierw sypnął mnie jeden z mężczyzn, ale ubecja się nie zorientowała. Wzięli na przesłuchania mojego męża. Mój mąż udawał wariata i nie orientował się, jak się drukuje. Pokazywali mu ramkę i opowiadali, jak to się robi. On był bardzo zdziwiony i zaciekawiony. W końcu go wypuścili, bo zobaczyli, że nie ma nic do powiedzenia. Nie wiedzieli, że to o mnie chodzi.
Było blisko, ale i tak Pani nie zrezygnowała z konspiracji.
Pod koniec marca zauważyłam, że esbecy za mną jeżdżą. Uważali, że działają w konspiracji, ale to było jak na dłoni widać, że mnie śledzą. Takich kurtek, w jakich byli, na pewno nie dostali w sklepie, w których przecież nic nie było. Zapamiętywałam numery samochodów. W „SW” działał kontrwywiad i wiadomo było, jakie numery mają esbeckie samochody. Miałam to wszystko zapisane w zeszycie. Kiedy to weryfikowałam, okazywało się, że to SB. Jeździli za mną po mieście, odprowadzali mnie do domu. Byłam obstawiana przez kilka ich patroli. W końcu powiedziałam mężowi: „Najdalej za dwa tygodnie po mnie przyjdą”. A musiałam jeszcze pewne sprawy ciągle załatwiać w mieście. Nie miałam wyboru.
Ostrzegała Pani ludzi, z którymi współpracowała, że służby już Panią obstawiają.
Miałam na drzwiach, po zewnętrznej stronie od korytarza przyczepioną białą nitkę. Gdy widziałam, że ktoś niepewny ma wejść do mnie do domu, zrywałam wtedy tę nitkę. Wtedy niezorientowany wchodził. Ci zaś, co znali ten sposób z konspiracji, kiedy podchodzili pod drzwi i widzieli, że nitki nie ma, oddalali się. Rozumieli, że coś jest nie tak. Jak było wszystko ok, to znowu przywieszałam nitkę.
Złapali Panią na gorącym uczynku?
Pewnego dnia dostałam wieczorem telefon. „Proszę Pani, ja dzwonię od Stawka. On powiedział, żeby pani się głęboko schowała, bo może być niedobrze”. A Stawek to był mój drukarz, który siedział w więzieniu. Z nim w celi był inny gość, który wyszedł. A Stawek go poprosił, żeby zadzwonił do mnie i mnie ostrzegł. Męża poinformowałam, że jutro rano po mnie przyjdą. I tak się stało. Przyszli o szóstej rano.
Znaleźli coś, co Panią mogło pogrążać?
W mieszkaniu nie doszukali się niczego, ale jeden z nich stanął przy balkonie, a tam na półce pod oknem leżały książki. Zabrali mi to i chwalili się, że mają dowód rzeczowy. Skonfiskowali też maszynę do pisania. Najbardziej żal 100 tysięcy złotych, które też wzięli. Miałam te pieniądze na następne książki. I zabrali mnie. Byłam przygotowana. Naszykowałam sobie torbę z pościelą, bo z wcześniejszych przekazów wiedziałam, że w areszcie śpi się na cienkich materacach z okropnie brudnymi kocami i poduszkami. Znajomy siedział wcześniej i mnie ostrzegł, że ciężkie warunki w celi, bo on leżał z głową przy muszli klozetowej.
Sprawdziły się te informacje, gdy Pani trafiła do celi?
Tak. W celi były już dwie osoby, a łóżka były dwa. Dla mnie nie było miejsca. Też leżałam z głową przy ubikacji. Nie przerażało mnie to. Niestety dostałam w więzieniu zapalenia płuc, bo dzień wcześniej, zanim po mnie przyszli, myłam okna. Zachorowałam za kratami. Byłam zdziwiona, jak mi lekarz przepisał antybiotyki. Nie chodziłam po spacerniaku. Ale na szczęście z tego wyszłam.
Ile czasu Pani siedziała w więzieniu?
We Wrocławiu na Podwalu miesiąc. Potem mnie przewieźli do Krzywańca na miesiąc. Później z kolei trafiłam na 30 dni do Wrocławia na ul. Kleczkowską. Tam już siedziałam z dziewczynami, które również były w konspiracji. Wyszłam na mocy amnestii w lipcu 1984 roku. Spędziłam za kratami 100 dni.
Jak sobie Pani radziła w więzieniu?
Siedziałam w dresie robotniczym, który mój mąż dostał z paczki ze Szwecji i przesłał mi do więzienia. Był wygodny na takie warunki. Od samego rana kilka godzin dziennie czytałam książki, które mi dostarczano. M.in. o aferze Watergate, czy te autorstwa Dostojewskiego. I rozmawiałam ze współwięźniarkami o różnych sprawach. Pamiętam, jak wychodziłam z tobołami w tym dresie. Oczywiście z pościelą i różnymi rzeczami. I znowu zaczęła się konspiracja. Składanie bibuły itd.
Nie zniechęciła się Pani!
Niecały rok później, we wrześniu 1985 roku znowu przyszli o 6 rano, by mnie aresztować. Kolejny raz ktoś mnie sypnął. Pamiętam, że poprosiłam bezpiekę, żeby mi dali czas na śniadanie, ale okazało się, że nic mi nie chce przejść przez gardło. Wzięłam znowu pościel ze sobą i poszłam. Czekałam na korytarzu w areszcie parę godzin. Potem siedziałam w pokoju ubeka. Przyprowadzili różne kobiety, także taką zaangażowaną w działalność opozycyjną, z którą się znałam. Przywiozłam do niej arkusze z drugiego obiegu do składania. Ale ona powiedziała, że mnie nie rozpoznaje. Dzięki temu wyszłam. Gdyby się do mnie przyznała, to siedziałabym nie wiadomo jak długo.