Najpierw "Biuletyn Dolnośląski", potem "Z Dnia na Dzień", a później "Solidarność Walcząca". Świetnie robili podziemną prasę

Maciej Rajfur, film Paweł Relikowski
Wideo
od 16 lat
"Solidarność Walcząca" zasługuje na pamięć i na to, żeby się znaleźć w podręcznikach historii. Czy w tej chwili znalazła miejsce, które jej się należy? O tym i o przygodach konspiracyjnych mówi Helena Lazarowicz, działaczka "SW".

Maciej Rajfur: „Solidarność Walcząca” była u Pani i u męża kontynuacją opozycyjnej działalności. Jak to się układało?

Helena Lazarowicz: Mówię w imieniu swoim, ale także, a może zwłaszcza, w imieniu mojego męża Romualda Lazarowicza, który zmarł 3 lata temu. Był wybitnym działaczem i członkiem "Solidarności Walczącej". Nasze losy są nierozerwalnie związane. Jeszcze przed stanem wojennym byliśmy członkami redakcji „Z Dnia na Dzień”, podziemnego pisma „Solidarności”. Po 13 grudnia 1981 kontynuowaliśmy tę działalność. Chodziło o to, żeby kolejny numer ukazał się następnego dnia roboczego po wprowadzeniu stanu wojennego, czyli w poniedziałek. Władze miały odnieść wrażenie, że nawet taka zmiana rzeczywistości nie wpłynęła na cykl wydawniczy tego pisma. Dostaliśmy – właściwie mój mąż Romek jako redaktor naczelny – takie polecenie od Kornela Morawieckiego. Pismo miało 14 grudnia być kolportowane i trafić do ludzi.

Udało się?

Tak. Robiliśmy je w nocy w mieszkaniu na wrocławskich Krzykach. I ten cykl wydawniczy trwał do końca maja 1982 roku. Na skutek konfliktów między Morawieckim a Frasyniukiem doszło do tego, że „Z Dnia na Dzień” przejęła inna ekipa, związana bardziej z RKS-em, a my przenieśliśmy się do pisma „Solidarność Walcząca”. Pierwszy numer wyszedł 13 czerwca 1982 roku, czyli w czasie, który uznaje się za powstanie „SW”.

Czyli ekipa „Z Dnia na Dzień” tworzyła „Solidarność Walczącą”?

Zgadza się, a jeszcze wcześniej robiliśmy Biuletyn Dolnośląski, więc to była kontynuacja późnych lat 70. „Z Dnia na Dzień” nie ukazywałoby się, gdyby nie możliwości Biuletynu Dolnośląskiego. To była zapobiegawcza polityka Kornela, który przewidywał, że nie zawsze będzie tak, jak podczas Karnawału Solidarności. Trzeba być ostrożnym i z komunistami należy uważać. Dlatego kazał chować sprzęt, przechowywać papier i farby po domach, schowkach. Mimo, że spotykało się to wówczas z ironicznymi komentarzami i uśmiechami. „A po co Kornel? Już przecież nie musimy tak robić. Teraz mamy do dyspozycji maszyny, offsety. Po co ci te stare powielacze i ten zużyty sprzęt?”. Ale Kornel był przewidujący i szybko to właśnie jego podejście się sprawdziło. Po Karnawale nastał przecież brutalny stan wojenny.

Kiedy wypuszczaliście w obieg „Solidarność Walczącą”, rzeczywistość okazała się inna niż przy poprzednich pismach?

Niekoniecznie. Stan wojenny przecież trwał już kilka miesięcy i warunki zewnętrzne były dokładnie takie same. My natomiast musieliśmy zmienić sposób wydawniczy. Do tej pory wszystko - redakcję, druk - robiliśmy w jednym miejscu. Natomiast później wydawaliśmy już w różnych punktach Wrocławia.

Zmiana miejsc ze względu na silniejszą konspirację?

Już wcześniej byliśmy bardzo zakonspirowani wydając „Z Dnia na Dzień”. Mieszkaliśmy przez pół roku w jednym miejscu. Codziennie mieliśmy kontakt z łącznikiem, który nam przynosił informacje od Kornela i innych osób, żebyśmy wiedzieli, co się dzieje. Przez ten czas nie wychodziliśmy w ogóle z tego miejsca. Staraliśmy się podchodzić rygorystycznie do zasad konspiracji. Później po prostu w różnych lokalach mieliśmy mety. Romek robił teksty, a ja matryce. Zawoziłam je do określonego punktu odbioru. To był jedyny moment, kiedy z mężem działaliśmy osobno, ponieważ Romek tworzył w innym mieszkaniu.

Na czym polegała w praktyce ta konspiracja?

Przede wszystkim o naszej działalności wiedziało ścisłe grono – parę osób. Na mieście się nie opowiadało, co robimy, nawet znajomym. Używaliśmy haseł, pseudonimów – to był standard. Nie uczestniczyliśmy także w demonstracjach, żeby nie zwiększać ryzyka wpadki, która wiązała się z przesłuchaniem i rewizją. Można powiedzieć, że byliśmy nieco pokrzywdzeni, ponieważ nie uczestniczyliśmy jakby na zewnątrz w życiu opozycyjnym Wrocławia.

Czyli absolutny zakaz udziału w demonstracjach?

Oczywiście, ale z jednym wyjątkiem. 31 sierpnia 1982 roku. Na tej wielkiej manifestacji tworzyliśmy także redakcję radia Solidarność Walcząca. Wprawdzie nie bezpośrednio, ale niedaleko w mieszkaniu bardzo żywo uczestniczyliśmy w tym wydarzeniu.

Romuald Lazarowicz był przecież redaktorem naczelnym pierwszego Radia Solidarność Walcząca, pierwszej podziemnej rozgłośni radiowej na Dolnym Śląsku.

Tworzyliśmy je bardzo prymitywnymi metodami. Romka interesowały sprawy techniczne. Dysponując dwoma magnetofonami szpulowymi i mikrofonem potrafił sobie poradzić. Miał dwóch spikerów, którzy odczytywali komunikaty pisane przez niego. Z różnym skutkiem, bo czasem nie było to słyszalne, ale udawało się przebić. Redakcja radia też zmieniała mieszkania i musieliśmy przenosić cały sprzęt. A magnetofony wtedy miały rozmiar dużych walizek. Robiliśmy radio do 31 sierpnia 1982 roku.

To nieco brawurowy pomysł – radio w podziemiu.

Z tego co pamiętam, Kornel Morawiecki dał polecenie Romkowi, by zorganizować radio. A że Romek nigdy się nie bał wyzwań, zaczął załatwiać sprzęt. To była niesamowita frajda. Najbardziej z tego cieszył się Romek. Przez pierwsze audycje sam na fortepianie babci wygrywał sygnał wywoławczy. Potem robił to na gitarze. Radio było dużym przeżyciem, choć trwało krótko.

Jak wyglądała praca Radia Solidarność Walcząca 31 sierpnia 1982 roku podczas największej w Polsce ulicznej demonstracji stanu wojennego? Na ulice Wrocławia wyszło wówczas ponad 50 tysięcy ludzi.

Nadawaliśmy praktycznie na żywo. Ja byłam wtedy łącznikiem. Przynosiłam komunikaty ze sztabu dowódczego, Romek robił z tego szybkie depesze radiowe, a Krysia, spikerka, odczytywała je na antenie. Miejsce nadawania od sztabu dzieliło kilkaset metrów. Ludzi było mnóstwo, człowiek mógł się zgubić w tłumie. Nie wiemy, ile osób tego słuchało. Jak zobaczyliśmy helikoptery z pelengatorami, to uznaliśmy, że czas się szybko zwijać. Tak się zakończyło radio prowadzone przez nas. To była wielka przygoda.

Mam do czynienia z koleżanką po fachu!

To była naturalna konsekwencja. W temat weszliśmy w 1979 roku, kiedy wychodził Biuletyn Dolnośląski. Romek nie zdawał sobie z tego sprawy, ale miał pasję dziennikarską. Umiał dobrze pisać. Szybko znalazł się wśród redaktorów i autorów. Mógł się wykazać ogromnym poczuciem humoru. Nawet w takim piśmie jak Biuletyn Romek znalazł sobie niszę – „Biuletynek”, do którego wstawiał opowiastki, zabawne felietoniki i żarty. W Biuletynie ja zaczęłam pracować jako maszynistka. Drukarnia była u nas w domu i ktoś musiał przygotowywać matryce. Później, kiedy to się odbywało w różnych lokalach, byłam umawiana, przychodził Kornel i pisaliśmy teksty na maszynach. Romek się sprawdził w tym, co robił wcześniej za czasów „Solidarności”. Akurat mieliśmy skład do wszystkiego: druk, pisanie na maszynie i tworzenie tekstów. Wszystko to, co było niezbędne do wydawania gazety, mieliśmy. Później wszystko się rozrosło.

Na czym polegał większy radykalizm, jeśli chodzi o Solidarność Walczącą?

W „Z Dnia na Dzień” mieliśmy prezentować linię „Solidarności”. Ale od początku coś zgrzytało. Linia „S” była łagodna, żeby nie wywoływać konfliktów, żeby ludzie nie ucierpieli. I to były zapewne szlachetne pobudki. Ale Solidarność Walcząca uważała, że bez radykalnego działania nic się nie zmieni. Ryzyko jest wpisane w tę działalność, a trzeba ludzi na ulice wyciągać, bo tylko w ten sposób można cokolwiek osiągnąć. „SW” nie chciała się dogadywać z komunistami. Dążyła do zmiany władzy. To jeden z głównych celów. Zatem polityka Frasyniuka i Solidarności z czasem coraz bardziej od tego odbiegała. Nie było porozumienia i musiało dojść do rozłamu. W ramach tego radykalizmu też były różne odcienie. Nawet w kwestii tego czy nie używać przemocy, używać przemocy, kiedy jest uzasadniona itd. Ale generalnie nam chodziło o walkę, a nie tylko o przypominanie o swojej obecności.

Gdzie na linii tego antykomunistycznego radykalizmu postawiłaby Pani siebie, a gdzie męża?

Romka usytuowałabym w odcieniu bardzo radykalnym. Tak się zastanawiam, jakby ocenił to, co się dzieje na Ukrainie. Na pewno byłby oburzony faktem, że cały świat zostawił Ukrainę bez pomocy militarnej. Wszyscy się przyglądamy, jak oni tam giną. Jemu by się to nie podobało. Romek uważał, że wtedy, kiedy sytuacja jest już newralgiczna, trzeba postępować bardzo radykalnie. Ja miałam łagodniejsze podejście. Demonstracje jak najbardziej, ale w spokojniejszy sposób. Ja nie byłam tak stanowcza jak on.

Czy Służba Bezpieczeństwa wpadła na wasz trop lub była blisko?

W czasie, kiedy tworzyliśmy pismo „Z Dnia na Dzień”, było kilka momentów, kiedy nam się wydawało, że ktoś na nas czyha. To bardziej historie humorystyczne. Wszystkim nam przez cały okres stanu wojennego udało się przejść bez niebezpieczeństwa. Nie licząc drobnych rzeczy, jak rewizja w mieszkaniu, która nie miała poważniejszych konsekwencji. Nie byliśmy aresztowani ani internowani. To wynika z tego, że byliśmy naprawdę bardzo ostrożni i na poważnie przestrzegaliśmy zasad ostrożności, ale myślę, że trochę szczęścia też mieliśmy. Bo nie siedzieliśmy w jakiejś twierdzy. Przychodzili do nas łącznicy, osoba, która naprawiała sprzęt. Kontakt ze światem zewnętrznym był. Romek wychodził często na spotkania z Kornelem, więc ryzyko istniało, ale Pan Bóg nas uchronił.

To może jakaś historia z tych humorystycznych?

Mieszkaliśmy w domu na poziomie zero. Nad nami były jeszcze dwa piętra. Tam, gdzie normalnie była piwnica, my mieliśmy kuchnię, salon. W czasie naszej pracy jedna osoba z ekipy na drugim piętrze siedziała przy oknie i obserwowała teren na tzw. „czujce”. To był Wiesiek. Trwał styczniowy wieczór. Nagle Wiesiek zbiegł na dół, gdy praca toczyła się pełną parą i rzucił hasło, że ewidentnie ubecy stoją pod domem. Wszyscy się zebraliśmy, ubraliśmy się, zawinęliśmy sprzęt. Chłopcy wzięli łomy w ręce i zaczęliśmy uciekać przez wyjście na ogród. Ale Romek postanowił jeszcze sprawdzić, co się właściwie na podwórku dzieje. Poszedł sprawdzić. Jak się okazało, to nie była ubecja, ale niewinny ksiądz, który chodził z kropidłem po kolędzie i nie mógł się dodzwonić, bo mu nikt drzwi nie otwierał. Wieśkowi wydawało się, że to mikrofon, czyli ewidentny dowód na to, że UB węszy.

Innym razem Romek wrócił ze spotkania z Kornelem, patrzy, a my wszyscy z ekipy siedzimy w kurtkach i czapkach. Jedna osoba miała jakieś bardzo wyraźne widzenie, że do nas za chwilę wpadnie Służba Bezpieczeństwa. Ta wizja była tak sugestywna, że wszyscy uwierzyliśmy i byliśmy w gotowości, żeby uciekać. Dużo czasu Romkowi zajęło odkręcenie tej sytuacji i powrót do normalności.

A jak było z sąsiadami? Nie zorientowali się, że mają nielegalną drukarnię pod nosem?

Swego czasu myśleliśmy, mieszkając w takim bliźniaku, że za ścianą nikogo nie ma. Dopiero w sylwestra, jak siedzieliśmy w domu, usłyszeliśmy pukanie w ścianie. Wtedy się okazało, że mamy sąsiadów i to życzliwych naszej misji. A my wytwarzaliśmy potworny hałas. Nasza maszyna musiała przebić cztery matryce. Mieliśmy elektryczny grzmot, a do tego jeszcze powielacz. Robiliśmy taki raban i dudnienie – na ogół w nocy – że pewnie cała ulica nas mogła słyszeć. Zrobiliśmy taką mini kabinę, którą wygłuszaliśmy chałupniczo kocami. Ci, którzy akurat hałasowali, właśnie tam siedzieli. Sądziliśmy z drugiej strony, że jesteśmy bardzo cicho. (śmiech) A kroki sąsiadów po schodach bez problemu dało się usłyszeć, więc co dopiero naszą pracę. Jakim cudem myśmy tam nie wpadli, to ja do dzisiaj się zastanawiam. Zacisze to bardzo cicha dzielnica, ale widocznie bardzo porządna.

A materiały skąd mieliście?

Łącznik nam wszystko donosił. Pisaliśmy liściki, czego potrzebujemy i dostawaliśmy zaopatrzenie – farby, czy papier.

Jaki był nakład Solidarności Walczącej?

Kiedy włączyły się poszczególne drukarnie, to wynosił około 40 tysięcy. Robiliśmy do 9 kompletów matryc. Materiał szedł do dziewięciu drukarni, które miały różne możliwości.

Jaką mieliście filozofię w tym czasie? Debatowaliście o swoich działaniach i rozpadzie komuny, czy było działanie i myślenie z dnia na dzień?

Skupialiśmy się na tym, co mamy do zrobienia. Oczywiście dyskutowaliśmy o tym, czy my już tak na wieki będziemy siedzieć i pisać w piwnicach, czy nastąpi przełom w drugą stronę. Z czasem widzieliśmy, że zachodzą zmiany. Następowały jakieś pęknięcia, więc w jakiejś pewnie niewielkiej części był to efekt naszej pracy. We Wrocławiu Solidarność Walcząca dała się we znaki SB. To było dla nich zagrożenie. Wiedzieli, że z tym muszą walczyć. Słowo jest bardzo niebezpieczną bronią. Także czynniki zewnętrzne spowodowały, że ten system w końcu upadł.

Czyli sukces.

I tak, i nie. Chcieliśmy, żeby ten system upadł raz na zawsze. A doszło do Okrągłego Stołu, którego byliśmy przeciwnikami. Nasza praca w pewnym sensie poszła na marne, bo oczywiście system się rozpadł, ale zmiany, które potem zaszły, były dla nas w wysokim stopniu niezadowalające. Czegoś innego oczekiwaliśmy. Choć naturalnie przyszłość przyniosła dużo lepszą rzeczywistość niż PRL. Tak czy owak, był to jakiś sukces. W pewnej mierze nasz na pewno.

Co okazało się najważniejszym czynnikiem, który sprawił, że tak sprawnie działało wydawanie pism w tak silnej konspiracji?

Czynnik ludzki. Solidarność Walcząca nie była organizacją masową. Ludzie, którzy do niej trafiali, wiedzieli po co i gdzie przychodzą. Znali cele organizacji. Nie były to osoby przypadkowe. Faktem jest, że Kornel skupiał ludzi z bardzo różnych środowisk, ale zdecydowanie określonych ideowo. Ci, co przychodzili, szukali takiej właśnie organizacji, bo np. „Solidarność” nie spełniała ich oczekiwań. „SW” im odpowiadała. Każdy człowiek przychodził z określoną postawą. Forma działalności nie polegała na rozkazach wodza. Kornel mówił: „Rób co chcesz, byle by komuna na tym ucierpiała”. A zatem ludzie mogli się wykazywać kreatywną inicjatywą w różnych obszarach. Jedność ideowa i odpowiedzialność stanowiła siłę.

Dzisiaj panuje ten sam klimat między wami?

My się spotykamy przy różnych okazjach i łączy nas to samo. Mimo, że warunki są różne. Ale nikt z nas nie wybrałby inaczej. Każdy robił to, co chciał i mógł i pewnie by to powtórzył, gdyby musiał. Jakość tych ludzi okazała się bardzo wysoka. Ludzie byli aresztowani, wpadali, a nigdy nie zakłóciło to np. żadnego cyklu wydawniczego, czy działania operacji. Nie było takich historii, że ktoś wpadł z całą torbą notatników z adresami.

Jak Pani patrzy na Solidarność Walczącą z pespektywy czasu?

„SW” zasługuje na pamięć i na to, żeby się znaleźć w podręcznikach historii. Czy w tej chwili znalazła miejsce, które jej się należy? Myślę, że jeszcze nie. To nie jest ten moment. Przekaz obecnie jest niejednolity. Wielu ludzi, którzy nie sprzyjają „SW” ma duże możliwości medialne i to się przekłada na fakt, na ile przekaz o „SW” trafia do ludzi. Wartości, którymi się kierowaliśmy, są ważne w każdej sytuacji, czy podczas wojny, czy w czasach pokoju. One decydują o tym, czy jesteśmy krajem niepodległym. Wielu się wydawało podczas Karnawału Solidarności, że tak będzie zawsze. A okazało się, że trzeba walczyć o najwyższe wartości w każdych warunkach, stawiać je zawsze na sztandarach. Przesłanie „SW” i Kornela Morawieckiego jest niesłychanie ważne, ale myślę, że ten głos jednak jest za cichy. Może zbyt mocno tego nie akcentujemy, może nie mamy takiej siły przebicia.

od 16 lat

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia