Czym Pan się zajmował po wstąpieniu. Jaka była Pana rola?
Początkowo uczestniczyłem w kilku manifestacjach. Ale kiedy u mnie w domu tworzyliśmy drukarnię, już nie mogłem sobie na to pozwolić. Albo jedno, albo drugie. Jeśli bym się pokazywał na protestach, rzucał kamieniami, narażałem się na złapanie. Wówczas natychmiast miałbym rewizję w domu i spaliłbym się sam. Tego nie dało się pogodzić. Wybrałem oczywiście konspiracyjną drukarnię – z miłości do książek, ale też widziałem, że nie było dobrych bezpiecznych miejsc na druk.
Pana lokum było pewne?
Dzisiaj wiem, że nie do końca. Ale pamiętam, że wydawało mi się wtedy dość naiwnie, że byłem mądrzejszy od nich - od władzy. Jeżeli zachowam dyskrecję, to do mnie nie dojdą. Nie internowano mnie wcześniej, więc pomyślałem, że mnie stracili z oczu i mogę działać. 24 godziny poświęcałem tej drukarni. Chciałem, żeby była porządna. Nie żaden sitodruk, który mnie irytował. U mnie musiało być fachowo zrobione, przez czcionki. Dlatego szybko zostałem zecerem.
Druk był skomplikowany?
Jeśli chodzi o rozwój naszego drukarstwa w tamtych czasach i warunkach drukarstwa, to Gutenberg wyprzedzał nas o epokę. (śmiech). Ale poprawialiśmy się. To była dość długa technologia. Samo zecerstwo wymagało cierpliwości i czasu. Każdy znak ułożony wspak i i lustrzanie sprawiał nie lada problem. Potem to trzeba złożyć, zablokować. Ciężka technologia. Pulpit, na którym ustawiało się cały skład, musiał być niezwykle precyzyjny ze względu na ogromny nacisk na litery. Jeśli jedna z nich byłaby nieco niżej, wszystko by się rozsypało. Dochodziliśmy tak naprawdę do konkretnych rozwiązań z czasem. Szło coraz lepiej. Nakładaliśmy też kolory.
Ile czasu trwało złożenie i wydrukowanie jednej publikacji?
Kalendarz Feniksa drukowaliśmy 1,5-2 miesiące. W małych nakładach, ponieważ nie mieliśmy materiałów, czyli papieru i farby. Część farb się nie nadawała, nie mogły być zbyt rzadkie. Musiały być gęste. Załatwialiśmy wszystko po koleżeńsku. Ktoś pracował w zakładzie, pisał o zapotrzebowanie na papier, więc mu ściągnęli. To szło dziwnymi drogami. Kombinacja alpejska, która wyrabiała inteligencję. (śmiech)
Ile udało się wydrukować?
Kilka tytułów książek, średnio po 700 sztuk.
A dystrybucja jak wyglądała?
Ja się nią nie zajmowałem, bo nie chciałem, żeby ktokolwiek wiedział, że tworzę antykomunistyczne materiały. Może paru ludzi wiedziało. Przy druku pracowało 8 osób. Mieliśmy całkowitą swobodę, nikt nam się nie wtrącał. A kilku znajomych rozprowadzało. Niektórzy z nich nie mieli pojęcia, że to druki ode mnie.
Nie bywali w mieszkaniu?
Różnie to bywało. Czasem nawet spali u nas ludzie. Mieliśmy 3 pokoje. Część to byli znajomi, jak Kornel, ale bywali też obcy, np. kobieta, która była kurierem RKS-u. Nasi ludzie ją wyprowadzili ze szpitala psychiatrycznego w Lubiążu, gdzie faszerowali ją lekami.
Nie bał się Pan takiej działalności?
Ja byłem wtedy pyszny. Niemożliwe, żeby mnie złapali! Przecież jestem najsilniejszy i najmądrzejszy na świecie. W końcu przyszła kryska na Matyska.
Czyli złapali Pana?
Tak. W kwietniu 1987 roku. Moja żona Jola poleciała do Stanów Zjednoczonych. Zostałem sam z dwójką dzieci. Nasze żołądki ratowała mama Joli, czyli moja teściowa. Pewnego dnia w pracy, kiedy podszedłem podpisać listę, sekretarka powiadomiła mnie, że jacyś ludzie do mnie przyszli. Przedstawili się. Służba Bezpieczeństwa. Udawałem zimnego. Chcieli zobaczyć moją szafkę. A stało ich tam pełno pustych. Każdą mogłem pokazać. Ale w swojej szafce też oczywiście nic nie miałem. Skontrolowali. „Chcielibyśmy zobaczyć Pana mieszkanie”. „Musicie mieć pozwolenie. Nie mogę Wam ułatwiać sprawy”. Uśmiechnąłem się. Rozmowy prowadziliśmy na luzie, ale zarówno oni, jak i ja wiedzieliśmy, o co się rozgrywa sprawa. Kazali mi czekać na siebie, bo idą porozmawiać z dyrektorem. Kiedy odeszli, nie zastanawiałem się dłużej niż 2 sekundy. Wyleciałem z zakładu, wskoczyłem do syrenki i natychmiast pojechałem do domu. Uciekłem, żeby tę całą drukarnię pochować.
Bał się Pan. Był Pan spanikowany?
Zdecydowanie. I pierwszą tego oznaką był fakt, że zaparkowałem swoją syrenką tuż przed klatką schodową, zamiast gdzieś dalej. Zacząłem wynosić cały sprzęt, papier, resztki druku. Akurat wydawaliśmy procesy przed Najwyższym Sądem Wojskowym. Mój syn mi wtedy pomagał, jak mógł. Maszyna ważyła ponad 100 kg, a po wykładzinie dywanowej nie dało się tego wyciągnąć. Wówczas popełniłem największy i podstawowy błąd. Wszystko znosiłem na dół do piwnicy, gdzie ukrywaliśmy to głęboko za taką rupieciarnią. A przecież funkcjonariusze SB mogli w każdej chwili przyjechać i to zobaczyć. Trzeba było to nosić na górę! Mózg nie zapracował wtedy jak należy, może z nerwów.
Udało się wszystko wynieść?
Prawie. Wyciągnąłem w końcu tę maszynę. Jeszcze skład miała na pulpicie. Zjeżdżam na dół i w okienku windy zobaczyłem esbeków. Złapali mnie na korytarzu. Już było ich trzech, nie dwóch jak w zakładzie. Oczywiście zadawali pytania pro forma, a ja się wiłem i głupio odpowiadałem. Nagle jeden mówi: „To co, idziemy?”. Ja sobie myślę, na czwarte piętro? Łazić im się chce schodami? No dobra. Mijamy wysoki parter. Esbek się zatrzymuje przy drzwiach i do mnie: „A gdzie Pan idzie?”. Odpowiadam, że do domu. „To gdzie Pan mieszka?”. Zgłupiałem! Ale już było za późno. Nie miałem szansy wykorzystać tego kłamstwa. Zapisane mieli Rogowska 172 18, ale jedynkę czytali jak łamane, więc myśleli, że mieszkam pod ósemką. Gdybym jeździł do góry ze sprzętem, to oni by pod ósemką na mnie w nieskończoność czekali! I pewnie by mi się upiekło.
Spodziewał się Pan nalotu do pracy albo do domu?
Skądże! Jeszcze mój sąsiad Tosiek mnie ostrzegał jakiś czas wcześniej, że przed blokiem na ławce siadają nieznajomi ludzie, którzy obserwują nasz dom. Ale wtedy myślałem sobie w kategoriach, że jeśli mieliby wejść z jakiegoś powodu do mnie, to by po prostu weszli. Po co mieliby czekać?
Jak się skończyło zatrzymanie?
Zamknęli mnie w pokoju dzieci. Zrobili rewizję. I jeszcze pytali bezczelnie, czy mam jakieś opakowania, pudła, do których mogliby schować dowody. Chamstwo. Zabrali wszystko. Przyjechał nawet gen. Zbigniew Biernaczyk, szef wrocławskiej bezpieki. Wywieźli mnie na Łąkową. Nie za bardzo kontaktowałem, gdzie jedziemy. Tam mnie przesłuchiwali.
W jaki sposób? Brutalnie?
Najpierw głupawe rozmowy. Zabawiali mnie, częstowali papierosami. Mówili, że to, co się zdarzyło, nie powinno się zdarzyć itd. Jakaś dziwna kurtuazja. Potem chcieli, żebym napisał oświadczenie. Dzięki literaturze i miłości do czytania, miałem umiejętność szybkiego wymyślania i fabularyzowania. Opowiadałem, że to wszystko zdarzyło się przez przypadek itd. Wypytywali mnie do maksymalnego zmęczenia. Głowa mi pękała. W końcu zaprowadzili mnie do celi. Wydawało mi się, że idę pięć pięter w dół. Śmierdziało pleśnią. Kręte schody. W celi była żarówka, która oświetlała jedynie siebie samą.
Był pan sam w celi?
Dopiero po jakimś czasie w ciemności dostrzegłem, że jest druga prycza. Ktoś na niej siedział. Powiedziałem tylko: Dzień dobry”. Odpowiedział i to był koniec naszej rozmowy. Nakryłem się ciężkim, wilgotnym, sypiącym się kocem. Bardzo długo nie spałem. Do głowy wchodziło mi pełno pomysłów, jak mam się dalej zachować, co zrobić. Już wiedziałem, dlaczego w więzieniach powstawały wielkie dzieła. Np. Karol May tak pisał.
Ile Pan siedział w więzieniu?
Niecałe 48 godzin. Nic wtedy nie jadłem. Po pierwszej nocy rano zabrali mnie na przesłuchanie. Pokazywali mi różne zdjęcia, ale nikogo autentycznie nie znałem, więc nawet nie musiałem kłamać. Jeden z funkcjonariuszy przeklinał i kopał w moje krzesło. Ale ani razu mnie nie uderzyli. Takie głupie gadki. Jeden ostrzej, drugi lżej. „Nawet psy przede mną zeznają!”. W końcu zaprowadzili mnie do dyżurki. A tam było pełno ludzi – opozycjonistów. Żadnej twarzy niestety nie poznałem, jednak zależało mi na tym, żeby wiedzieli, że siedzę w więzieniu. Zapisałem się na listę, która tam krążyła. Po latach dostałem jej kopię jako pamiątkę. Widniał tam też Mateusz Morawiecki.
Po wyjściu nadal się Pan angażował w działalność opozycyjną?
Nie zdążyłem czegokolwiek zrobić. Zapłaciłem kaucję za wyjście i następnego dnia poszedłem do pracy. Nagle mój kolega przybiega, że znowu jacyś ludzie do mnie przyszli. Zdębiałem. Nawet ze mną nie dyskutowali. Założyli mi kajdanki i przez całe podwórze na oczach wszystkich mnie wyprowadzili. Nic nie mówili, nie byli zbyt gadatliwi. I znowu przesłuchanie. „Czy pan wie, panie Tadziu, czemu pan został zatrzymany?”. Mówili do mnie „panie Tadziu”. Kpina. Okazało się, że znaleźli u mnie gaz. I to nie łzawiący, ale paraliżujący. Miałem go w domu od Solidarności Walczącej dla młodych chłopców, którzy rozrzucali nielegalne ulotki. Żeby mogli go użyć, jakby ich jakiś ormowiec próbował zatrzymać. Mieliśmy też odbić Władysława Frasyniuka, więc mógł się przydać. Na szczęście nie był używany, choć w opakowaniu brakowało jednej fiolki i do tego się przyczepili. Niedługo do Polski miał przyjechać papież Jan Paweł II i, jak stwierdzili, nie chcą robić złej atmosfery. Podpuszczali mnie, żebym coś więcej powiedział. Chcieli ze mnie zrobić konfidenta.
Jak Pan z tego gazu wybrnął?
Odmówiłem jakiekolwiek donoszenia i współpracy. Naciskali mnie i dawali mi kolejne propozycje. Nagle stwierdzili, że muszę udzielić wywiadu w telewizji publicznej, czyli największej propagandzie. Nie ma szans! Przecież będę spalony. Szantażowali mnie. Ostatecznie pomyślałem, że jak wystąpię w telewizji, to nikt już do mnie nie będzie przychodził, bo przecież będzie oficjalnie wszystko wiadomo. Odczepią się, a ja będę mógł robić swoje. I zaczęliśmy negocjować, co ja tam powiem. Wszystko trwało kilka godzin. Ekipa telewizyjna przyjechała wieczorem. Nie powiedziałem do kamery nic, czego musiałbym się potem wstydzić. I miałem spokój.
Oglądał Pan ten program?
Pewnie.
A co z drukarnią?
Podczas rewizji zabrali wszystko i nie wiem, gdzie to trafiło. Nigdy tego nie odnalazłem. A miałem satysfakcję, bo sam to konstruowałem. Po latach w antykwariacie znalazłem zaskoczony naszą publikację i kupiłem ją.
Jak Pan patrzy na SW z perspektywy czasu?
Miałem wrażenie, zanim jeszcze do niej dołączyłem, że SW będzie bardzo radykalną organizacją. Nie wystarczało mi wystawianie świeczek w oknach przeciwko stanowi wojennemu jako pokaz odwagi. Chętnie więc w to wszedłem i, prawdę mówiąc, oczekiwałem więcej. Chciałem zrobić jakąś zwariowaną rzecz. Oczywiście SW była radykalniejsza od „Solidarności”. Przedstawiała jasno określony program niepodległości. „Sowieci do domu”. Stworzono wydział wschodni, żeby akcje opozycyjne przeprowadzać nie tylko w Polsce, ale także na Ukrainie czy Białorusi. Budować sojusz antykomunistyczny w innych krajach. Teraz myślę sobie, że wstąpienie do SW było świetnym posunięciem. Gdybym się tam nie znalazł, byłbym biedniejszy o wiele wspaniałych relacji, przyjaźni. Mnie życie nigdy nie zadowoliło, więc SW nie spełniła moich oczekiwań. Rzeczywistość zredukowała pewne sprawy. Ale spotkałem fantastycznych ludzi.
Przekazuje Pan historię Solidarności Walczącej?
Bywam w szkołach, bo jestem zapraszany, by opowiadać historię SW. Ale co jest najpiękniejsze w tym wszystkim po latach? Że my się ciągle szanujemy, kumplujemy, przyjaźnimy i popieramy.
Co to za znaczki ma Pan ze sobą?
Nagrobne oznaczenia nieżyjących już członków Solidarności Walczącej. Środowisko dobrze zareagowało na moją propozycję. Jeżdżę po całej Polsce i oznaczam groby działaczy SW. Rozmawiam z rodzinami, przypominamy ich historię. Jestem bardzo związany z nimi, niezależnie od tego, jakie mamy po latach spojrzenie na świat.
Pan wymyślił sobie taką misję?
Ja nigdy nie lubiłem klimatów cmentarnych i zawsze ich unikałem. Któregoś dnia pomyślałem, że trzeba coś dobrego zrobić. Odszukiwać naszych ludzi, a nie ich tylko wspominać. Oskarżam tu Pana Boga, który powiedział: „Tadek, migałeś się tyle lat od tego miejsca i teraz musisz to odpracować. Daję ci tę robotę i dam ci też satysfakcję”. Cieszę się, że docieram do nich. Zamontuję ten znaczek, przychodzą piękne refleksje. Czasem trzeba prowadzić żmudne śledztwo, żeby odszukać miejsca ich pochówku.
Ile grobów już Pan oznaczył, a ile jeszcze przed Panem?
Kiedy ustaliliśmy ze śp. Romkiem Lazarowiczem pierwszą listę, wtedy dostałem 80 nazwisk. Trzeba było odnaleźć adresy. To był rok 2012. Potem okazało się, że jest ich więcej. Teraz to 239 nazwisk. Zamontowałem na razie 117 znaczków. Czuję, że spełniam honorowy obowiązek. Docieram, zapisuję gdzie leżą i wysyłam do wszystkich wiadomości z mapami. Jestem z tego bardzo dumny.
Film: Paweł Relikowski