Maciej Rajfur: Jak Pani życie związało się z „Solidarnością Walczącą”? Zakładam, że przez ojca, Kornela Morawieckiego.
Anna Morawiecka: Oczywiście, że w jakimś sensie tak, ale nie tylko. W ogóle przez dom rodzinny. Od kiedy pamiętam w domu słuchano radia Wolna Europa. W 1968 roku ojciec uczestniczył w strajku na Uniwersytecie Wrocławskim. Kiedy Związek Radziecki napadł na Czechosłowację, spędzaliśmy wakacje w Wilczynie (gmina Oborniki Śląskie). Ojciec razem z przyjaciółmi postanowili, że na murach wzdłuż linii kolejowej będą malowali napisy solidaryzujące się z Czechosłowakami i potępiające agresję. U nas ta działalność opozycyjna brała się po prostu z domu. A jeśli chodzi o „SW” - warto zacząć od tego, że byłam etatowym pracownikiem zarządu regionu NSZZ „Solidarność” w 1981 roku. Pracowałam w redakcji „Z Dnia na Dzień”. 13 grudnia 1981 r miałam mieć dyżur w redakcji, zamieniłam się z koleżanką i dlatego nie zostałam internowana. Po mojego ojca Służba Bezpieczeństwa przyszła w nocy z 12 na 13 grudnia. Na szczęście nie było go w domu i dlatego uniknął aresztowania.
To był chyba trudny czas dla całej rodziny?
Owszem. 1 grudnia 1981 roku zmarł nasz kochany dziadek, który mieszkał w „Kornelówce”, którą wybudowali wspólnie z ojcem. Tato się ukrywał, ja też nie mieszkałam w domu, a mama została sama z trójką jeszcze nieletnich dzieci: Marysią, Mateuszem i piętnastoletnią Martą. Było jej ciężko, dlatego podjęłam decyzję, że na Święta Bożego Narodzenia mimo wszystko wrócę do domu.
Ryzykowne. Opłaciło się?
Tak. Byliśmy razem. Wydawało się, że nawet Służba Bezpieczeństwa odpuściła. Przed Sylwestrem pojechałam do Pęgowa (do "Kornelówki") załatwić sprawy związane ze śmiercią dziadka. Kiedy wróciłam, mama powiedziała, że mnie szukają „smutni panowie”, Kamienica w której wtedy mieszkaliśmy miała wielkie, podwórze z wieloma wyjściami, udało mi się wyjść niepostrzeżenie od tyłu, bo esbecy stali od ulicy. Wtedy trafiłam do domu na Zalesiu, w którym spędziłam ładnych parę miesięcy z innymi działaczami niepodległościowymi, m.in. Romualdem i Heleną Lazarowiczami, Krystyną Wójcik (obecnie Jagoszewska)i Jarosławem Twardowskim.
Co robiliście w ukryciu?
Pierwszą naszą działalnością było drukowanie pisma „Z Dnia na dzień”. Potem tak się stało, że nie po drodze było nam z linią, którą obrał Regionalny Komitet Strajkowy „Solidarność” na czele z Władysławem Frasyniukiem, narodziła się idea powstania nowej organizacji: Solidarności Walczącej. Zostaliśmy zapytani, czy chcemy współpracować z SW , wszyscy się na to zgodziliśmy.
Czy Pani nazwisko było przeszkodą, czy ułatwiało działalność konspiracyjną w tamtym czasie?
To nazwisko raz ułatwia, raz utrudnia życie. (śmiech) A gdy działałam w opozycji, byłam po prostu Agatą. Miałam fałszywe dokumenty i używałam nieprawdziwych danych, jak wszyscy. Nie posługiwaliśmy się prawdziwymi nazwiskami, a raczej pseudonimami. Oczywiście przyjaciele wiedzieli, jak się nazywam i że jestem córką Kornela. Nie miało to większego znaczenia ani wpływu na jakość mojego życia. Po latach w dokumentach esbeckich znalazłam informację, że nazywano mnie „rzecznikiem SW”. Trochę tak było, kiedy przestałam się ukrywać i wróciłam domu, mój telefon bardzo często służył do przekazywania informacji. Oczywiście dbając o zasady bezpieczeństwa, bo stacjonarne telefony były na podsłuchu. Później Powstała Wschodnioeuropejska Agencja Informacyjna (na linii Węgry- Czechy-Polska). Rozmawialiśmy z naszymi czeskimi przyjaciółmi (przede wszystkim z nieżyjącym już Petrem Uhlem) o sytuacji w naszych krajach, o aresztowania czy demonstracjach. Mnóstwo różnych wiadomości przeszło przez moją linię telefoniczną. Z tym się wiąże ciekawa anegdota. Dużo później, na początku lat 90. okazało się, że w centrali mieli taką adnotację przy moim numerze telefonu, jeszcze sprzed 1980 roku: „pod żadnym pozorem nie wyłączać”.
Jakie były Pani zadania w ramach struktury „SW”?
Razem z ekipą innych działaczy siedzieliśmy w konspiracji w domu na Zalesiu - dla niepoznaki mówiliśmy, że na Gądowie - gdzie wydawaliśmy gazetę pt. „Solidarność Walcząca”. Mieliśmy tam maszyny do pisania, powielacz. Zajmowaliśmy się pisaniem, redagowaniem i pisaniem tekstów na matrycach, które potem też szły w świat. Bo nie tylko my drukowaliśmy.
Kiedy to wszystko robiliście, za dnia czy w nocy?
Raczej nocą, ale z różnymi perypetiami, w różnych miejscach i konfiguracjach. Na Zalesiu właściwie konspirowaliśmy w trzech domach. Jeden był opuszczony, bo właścicieli nie było w Polsce, z oknami zabitymi dechami. Dwa domy obok mieszkała pani Anna, która bardzo nam wtedy pomagała. Do dzisiaj z nią jesteśmy związani. To zapomniana i cicha bohaterka, a takich ludzi przy organizacji było mnóstwo. O nich się potem już nie słyszało. A szkoda. Cieszę się, że udało mi się doprowadzić do tego, że mój ojciec Kornel Morawiecki wręczył pani Annie krzyż „Solidarności Walczącej”.
Byliście bezpieczni w tych domach na Zalesiu?
Kiedyś padło podejrzenie, że zostaliśmy namierzeni, że SB wie, gdzie jesteśmy. My z Krysią mieszkałyśmy wtedy u pani Anny. I ona powiedziała do nas” „Dziewczyny, uciekajcie przez ogród, ja zostanę, bo mnie jest wszystko jedno, po której stronie krat siedzę”. Te słowa zrobiły na mnie duże wrażenie. Do dzisiaj mam do p. Anny olbrzymi szacunek.
Nie wychodziliście z ukrytych reakcji i drukarni?
Praktycznie nie, choć braliśmy udział w demonstracji 13 czerwca 1982 roku. Pierwszej dużej manifestacji, do której nawoływała „SW”. Wtedy nasze uczestnictwo okazało się sporym ewenementem, gdyż przekazywaliśmy informacje praktycznie na żywo z tego, co się dzieje na ulicach. Czyli tworzyliśmy audycję na bieżąco i puszczaliśmy ją w eter. To była pierwsza audycja Radia Solidarność Walcząca. Po wszystkim udało się nam wrócić spokojnie do domu. Ale jakbym powiedziała, że się nie baliśmy, to bym skłamała. Nie uważałam się za wielką działaczkę czy bohaterkę. Sądziłam, że to, co robię, jest moim obowiązkiem.
Zdawaliście sobie sprawę z niebezpieczeństwa?
Myślę, że tak, ale należy podkreślić, że byliśmy młodzi. Teraz sobie myślę, że nie miałam poczucia, że robię coś dużego, jak mi usiłują momentami wmówić. Z drugiej strony wszyscy musieliśmy podjąć decyzję, najczęściej była ona taka: „trudno, najwyżej pójdziemy siedzieć”. Trzeba pamiętać, że na początku stanu wojennego wyroki rzeczywiście były bardzo wysokie. Zgodnie z dekretem groziła nawet kara śmierci. Ale też nie mieliśmy wątpliwości, co należy i co trzeba robić. „SW” była tak skonstruowana, że Służba Bezpieczeństwa bardzo długo nie wpadała na żaden trop.
Czy spotykała się Pani z ojcem w czasie tych zaawansowanych działań opozycyjnych?
Z nim spędziłam pierwsze święta wielkanocne w stanie wojennym. Z tym wiąże się piękna anegdota. Wszystko było dograne, by ojciec zjawił się w domu w którym się ukrywaliśmy. Miało go przywieźć kilka samochodów. Czekamy na umówiony sygnał. Mija godzina, dwie, a jego nie ma. Jesteśmy przekonani, że go zamknęli. W końcu wpada Tadeusz Świerczewski, niezwykle zdenerwowany. Rzuca czymś, co miał pod ręką o ścianę i krzyczy: „Cholera! Kornel dzwoni tu od dwóch godzin, a wy nie otwieracie!” Okazało się, że się zepsuł dzwonek do drzwi. Mój tato wobec takiego obrotu spraw sobie poszedł na spacer nad Odrę. Wszystko skończyło się dobrze. Spędziliśmy te święta razem. Zresztą, wtedy toczyliśmy pierwsze rozmowy o „SW”, która, jak czas pokazał, powstała kilkadziesiąt dni później. Długo rozmawialiśmy o idei tego ruchu. Uważaliśmy, że Kornel ze swoją koncepcją silniejszego oporu wobec władz miał rację i że nie warto iść na kompromisy, bo one z komunistami nigdy dobrze nie wychodziły.
Bezkompromisowość w tamtych czasach brzmi groźnie.
Ale to też nie było tak - jak się usiłuje czasami wmówić – że „SW” latała z karabinami po mieście i patrzyła, co by tu w powietrze wysadzić. Myśmy tylko przyjmowali, że w momencie, kiedy to będzie konieczne, nie wykluczamy takiej działalności. Natomiast ani Kornel, ani jego współpracownicy z bronią nie biegali.
Chciałbym, żeby Pani przedstawiła sylwetkę swojego ojca z perspektywy córki i uchyliła trochę rąbka tajemnicy, jakim był ojcem?
Ja uważam, że był fantastycznym człowiekiem i najlepszym ojcem na świecie. Miałam też dużo szczęścia. Tata powiedział kiedyś: „Wiesz córeczko, ja cię najdłużej na siodełku rowerowym woziłem”. To prawda, bo jestem najstarszym dzieckiem Kornela, chociaż on czasami złośliwie mnie przedstawiał, mówiąc, ze jestem najmłodszą córką z jego czwórki dzieci….Warto pamiętać, że tato był starszy ode mnie tylko o 18 lat! Muszę przyznać, że przeżyłam fantastyczne dzieciństwo. Tato mnie zabierał na wycieczki w góry. I rzeczywiście woził na siodełku rowerowym. Ojciec zawsze starał się rozmawiać z nami, swoimi dziećmi jak z partnerami. Nie dawał nam do zrozumienia, że jesteśmy tylko dziećmi i niewiele jeszcze o życiu wiemy. Zawsze uważnie słuchał. To było bardzo ważne i dużo, przynajmniej mnie, dało.
Jako ojciec był równie szalony, w pozytywnym sensie tego słowa, jak w działaniach antykomunistycznych?
Owszem, miewał szalone pomysły. Jeździliśmy na wycieczki rowerowe, które zaczynały się we Wrocławiu, a kończyły… nad Morzem Bałtyckim. Trwały cały miesiąc. Dwa razy się wybrał z nami w taką podróż. Raz jechała z nami mama, potem jego brat i kuzyn. To było duże przedsięwzięcie. Nie tak jak dzisiaj, że na Bookingu zamawiało się noclegi. Musieliśmy mieć całe wyposażenie przy sobie: garnki, namioty, pościel oraz inne rzeczy, które pozwalały nam przeżyć. Plus trójka dzieci, więc to było naprawdę spore wariactwo z jego strony. Ale właśnie takie fantastyczne wariactwo pamiętamy do dzisiaj.
Co Pani w nim imponowało najbardziej?
Kochał ludzi. Dla niego ważny był Człowiek przez duże „C”. Co się z kolei też wiązało z różnymi przygodami, bo potrafił w środku nocy przyprowadzić pijanego człowieka do mieszkania. A że mieliśmy mały metraż, kładł go w kuchni na środku i pomagał mu. Nierzadko rozbierał takiego niespodziewanego gościa z brudnych i cuchnących ubrań, kąpał... To było wyzwanie w naszych warunkach, ponieważ nie mieliśmy łazienki, a toaleta znajdowała się na korytarzu. Trzeba było do cynowej wanny nagrzać wody. Tata nierzadko oddawał temu potrzebującemu swoją koszulę. Dla rodziny dobre serce ojca bywało trudne. Ja nie wiem, czy bym potrafiła zrobić tak jak on. Starał się w nas zaszczepić wrażliwość na drugiego człowieka.
Człowiek, który, tak jak Kornel, walczy o Polskę całym swoim życiem, chcąc nie chcąc poświęca rodzinę…
To chyba nie jest dobre postawienie sprawy, bo jego najbliższa rodzina to także Ojczyzna, to także kraj. Daleka jestem od takiej perspektywy. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że albo będziemy żyć w wolnym kraju, albo nie. A żeby żyć w wolnym kraju, to trzeba o niego zawalczyć i ktoś to musi robić.
To znaczy, że zawsze było zrozumienie dla działań ojca? Myślę, że te wielkie ideały mierzą się w pewnym momencie z trudną codziennością i nie jest już tak patetycznie.
Dlatego warto podkreślać i doceniać rolę matek, żon, dzieci, które zostawały wtedy same. Na mojej mamie spoczął wówczas ciężar wychowania trójki dzieci, co w tamtych czasach nie było łatwe. Ja byłam już dorosła, ojciec się ukrywał, więc na pewno matka stanęła przed sporym wyzwaniem. Nie była też odosobnionym przypadkiem. Tak żyło wiele rodzin, więc należy doceniać te osoby, które przejmowały na siebie trudne obowiązki. Notabene to przecież też było toczenie walki o dobrą i wolną ojczyznę. Wychowywanie dzieci jest bowiem ciężką pracą na rzecz kraju. Od tego zależy, jaką Polskę będziemy mieć później.
Ktoś Panią uczył działania w konspiracji? Przechodziła Pani jakieś szkolenia?
Bardzo często się mówiło, że „Solidarność Walcząca” nie wpadnie, bo z wariatami jeszcze nikt nigdy nie wygrał. Szczególnie z moim ojcem. (śmiech) Prowadziliśmy jakieś rozmowy, były instrukcje, bo wiedzieliśmy, że jak wpadniemy, to nas pozamykają. Człowiek bardzo szybko się uczy działania w takich warunkach. Wiedziałam, że ojciec jest najbardziej poszukiwanym człowiekiem w Polsce przez służby. I jego bezpieczeństwo zależy od naszej ostrożności oraz uwagi. Pamiętam, jak wyszliśmy z Heleną na spacer na Zalesiu. Stwierdziłam: „Jeju, popatrz, narcyzy rosną!”, a ona na to: „Już dawno! Nie mów tego głośno”. (śmiech) Wydano co prawda poradnik „Mały konspirator”, ale to życie nas głównie uczyło, jak należy postępować. No i oczywiście serial „Stawka większa niż życie” (śmiech). Pamiętam taką scenę, kiedy skończyliśmy pracę, a Romek Lazarowicz włączył telewizor i krzyczał: „dziewczyny, chodźcie szybo, bo w telewizji Kapitan Kolss radzi…”
Widywała się Pani z ojcem w czasie stanu wojennego?
Kilka razy dopóki ja nie wyszłam z ukrycia. Pierwszy raz podczas wspomnianych świąt wielkanocnych. A potem chyba jeszcze cztery czy pięć razy. Później, jak już działaliśmy bardziej oficjalnie, to także spotkaliśmy się kilka razy, ale to już były duże przedsięwzięcia logistyczne. Za każdym razem szczęśliwie udało nam się wyprowadzić w pole Służbę Bezpieczeństwa.
Śledzili Panią w jakimś czasie?
Tak. Mieszkałam wtedy w konspiracyjnym lokalu na Biskupinie poruszałam się z nieswoimi dokumentami. Zobaczyłam pewnego razu, że jest jakiś niepokojący ruch wokół mnie, np. chodziły panie z pustymi wózkami. Byłam przekonana, że chodzi o mnie. Przekazałam, że nie mogę się za bardzo poruszać, bo nie jestem pewna, czy nie mam ogona. Kornel doskonale wiedział, że tam mieszkał Władysław Frasyniuk. Ostrzegł go, ale Władek nie wziął sobie tego do serca i wpadł. Zamknęli go do więzienia. Wtedy okazało się, że jednak chodzi im o kogoś znacznie ważniejszego niż ja.
Jak sobie Pani radziła ze strachem?
Nie było tak, że tylko siedzieliśmy i się baliśmy, byliśmy młodzi i zapewniam, że nie zawsze bardzo poważni. Lubiliśmy się wszyscy, przyjaźnimy się do dzisiaj. Czasem oczywiście chodziły nam po głowach myśli, co będzie, jak wpadniemy. Sądzę, że było mi łatwiej, bo nie miałam dzieci ani jeszcze swojej rodziny. Mnie nie dotyczyło takie poświęcenie, jak u mojego ojca. Jako 22-latka uważałam, że świat będzie taki, jaki sobie wywalczymy. Wiedziałam, że z komunistami pertraktować nie należy. Nie popierałam Okrągłego Stołu, który moim zdaniem do niczego dobrego nie prowadził. My wszyscy byliśmy gotowi na to, że jeżeli trzeba będzie się poświęcić bardziej, to to zrobimy. Na szczęście nie zaszła taka potrzeba. Ideały „SW” i koncepcja świata, którą zaszczepili w nas rodzice , są mi bliskie.
Czy spotykały Panią jakieś nietypowe sytuacje w związku z konspiracją?
Naturalnie. Przeżyłam stresującą i przepełnioną grozą sytuację, gdy miałam zanieść przed manifestacją 13 czerwca 1982 roku do mieszkania przy ul. Kazimierza Wielkiego sprzęt. Wymyśliłam, że zrobię to tramwajem. A czasem ubecja legitymowała ludzi w komunikacji miejskiej. Miałam dosyć dobre lewe dokumenty, jednak bałam się, że zechcą zobaczyć i skontrolować torbę. Ubrałam sobie więc szeroką sukienkę, która uratowała całą misję. Miałam nosa. Gdy wysiadałam z tramwaju na placu Dzierżyńskiego – to dzisiaj pl. Dominikański – napatoczyłam się na kontrolę. Sprawdzali ludziom dokumenty i torby. Podszedł do mnie jeden funkcjonariusz, a drugi natychmiast zareagował: „Zostaw, nie widzisz, że dziewczyna jest w ciąży”. I tym sposobem wyszłam z obławy. Zaniosłam co trzeba, ale stresu się najadłam.
Często przechodziła Pani takie kontrole?
Nie, ale pamiętam, jak z ojcem kiedyś poszliśmy na spacer. Mieliśmy przy sobie fałszywe dokumenty. W pewnym momencie podjechał radiowóz. Nie spodobaliśmy się zapewne milicjantom, więc szykowała się kontrola. Ojciec stwierdził szybko: „Nie odzywaj się”. Podeszli i poprosili dokumenty. Tato przytulił mnie i powiedział do mnie: „Kochanie, daj dokumenty… a do milicjantów że wyszliśmy sobie na romantyczny spacer i że niedługo bierzemy ślub… Właściwie skończyło się na tym, że nawet nie przejrzeli tych dokumentów. To było trudne przeżycie i po wszystkim obydwoje odetchnęliśmy z ulgą.. Kamień spadł nam z serca
Jakie jest przesłanie „Solidarności Walczącej”?
Wiara, solidarność i niepodległość. Przypomina mi się transparent mojego ojca z pierwszej wizyty papieża Jana Pawła II w Krakowie. Napisał wtedy na prześcieradle „Wiara i niepodległość”. Mam taką tezę, że to wtedy właśnie zaczęła się „Solidarność Walcząca”. O tych ideach warto ciągle pamiętać.
Czy obecna Polska jest taka, o jaką walczyliście 40 lat temu?
Nie do końca. Zaprzepaściliśmy odzyskiwanie wolności w procesie Okrągłego Stołu. Jeśli się trupa zakopie w szafie, to on kiedyś w końcu z tej szafy wypadnie. Brak lustracji i rozliczenia się z przeszłością spowodował, że Polska jest dużo trudniejsza. Z drugiej strony, patrząc na to, jaki nasz kraj był w latach 70. i 80. - niebo a ziemia. Staramy się to ciągle uświadamiać naszym dzieciom , którym jest łatwo oskarżać współczesną Polskę o brak różnych swobód. Nawet jeśli czytają i znają tę historię, to mimo wszystko trudno im sobie wyobrazić, jak my żyliśmy wtedy. Dla współczesnej młodzieży „Solidarność” jest jeszcze bardziej odległa niż dla nas była II wojna światowa. Też uważaliśmy, że dziadkowie karmią nas przeróżnymi historiami, które za młodu nas niespecjalnie obchodziły. A jednak widzimy, że historia lubi się powtarzać.