Triumfy słynnego Dywizjonu 303 to jeden z częściej obecnych w popkulturze sukcesów polskich żołnierzy. Zaczęło się od książki Arkadego Fiedlera, o której sam autor mówił, że jest pisana pod bezpośrednim wrażeniem wypadków rozgrywających się w 1940 r. Później nadeszły piosenki - choćby zespół Elektryczne Gitary śpiewał: „Ciągle się o nich mówiło, gdy Londyn spowijał dym, najwięcej szkopów trafili - Dywizjon 303".
Losami Dywizjonu 303 zainteresowali się nawet twórcy gier planszowych: Instytut Pamięci Narodowej wydał „303", która - jak przekonują autorzy - ma przypominać wspólną walkę w obronie wolności pilotów czechosłowackich i polskich, którzy wsparli Brytyjczyków w bitwie o Anglię. Gra została ciepło przyjęta przez odbiorców. W internecie dostępnych jest również mnóstwo amatorskich komiksów traktujących o polskich siłach powietrznych.
To zainteresowanie tematem ze strony kultury masowej rzeczywiście świadczy o tym - jak stwierdził sam Winston Churchill - że jeszcze „nigdy w historii ludzkich konfliktów tak wielu nie zawdzięczało tak dużo tak nielicznym". O tym, że polscy piloci stali się legendą, wszyscy wiemy. Skupmy się jednak na mniej znanych faktach z działalności Dywizjonu 303.
Młodzi gniewni
Czarno-białe fotografie z przełomu lat 30. i 40. momentalnie przywołują skojarzenia z najlepszymi filmami wojennymi, w których młodzi żołnierze, w gruncie rzeczy wciąż jeszcze tacy beztroscy, stają w obliczu największego konfliktu zbrojnego naszych dziejów. Tacy też są członkowie Dywizjonu 303 sportretowani na słynnych zdjęciach Arkadego Fiedlera - z zawadiackim uśmiechem, nie w pełni świadomi wydarzeń, których stali się częścią. Niektórzy z nich pilotami zostali z przypadku - Witold Urbanowicz, jeden z dowódców Dywizjonu 303, znalazł się kiedyś w kawiarni w okolicach warszawskiego lotniska, gdzie powietrznym akrobacjom przyglądały się zauroczone brawurą pilotujących dziewczyny.
„Na koniu takich sztuk nie zrobisz" - miała zadrwić z Urbanowicza jedna z kobiet.
Zdaniem Wojciecha Krajewskiego, autora biografii lotnika, ta właśnie uwaga zadecydowała, że młody chłopak, wbrew planom o zostaniu kawalerzystą, rozpoczął naukę w Szkole Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie. W której zresztą kształciło się wiele późniejszych sław Dywizjonu 303 - oddziału, który mimo że przez większą część bitwy o Anglię korzystał z przestarzałych maszyn Hawker Hurricane, wykazał się tak ogromnym heroizmem i bohaterstwem. - Do każdego samolotu przypisana była grupa mechaników, która prawie nigdy się nie zmieniała To był jeden zespół: pilot i mechanicy.
- Jedni walczyli w powietrzu, zestrzeliwując wroga, drudzy dbali o to, aby maszyna nie zawiodła w najważniejszym momencie - wspominał na łamach „National Geographic" Krzysztof Cedrowski, syn Tadeusza Cedrowskiego, mechanika silnikowego związanego z Dywizjonem 303 do 1943 r. Warto w tym miejscu wspomnieć również o wizualnym przyozdobieniu rodzimych maszyn - każdy samolot oznaczono godłem: czerwoną krakuską i skrzyżowanymi kosami na tle czerwono-białych pasów i gwiazd.
Podobny los, choć już bez ingerencji rozentuzjazmowanych dziewczyn, spotkał Witolda Łokuciewskiego, który karierę w wojsku również wiązał raczej z kawalerią. Ostatecznie jednak i on wylądował w szkole w Dęblinie. To właśnie „Tolo", jak wołano na Łokuciewskiego, jest bohaterem jednej z zabawniejszych anegdot związanych z Dywizjonem 303.
Podczas jednego z zebrań oficerów zarzucono mu, że służbowym samochodem przekroczył limit przysługujących mu mil. Niepokorny polski pilot odpalił do swojego dowódcy, brytyjskiego marszałka lotnictwa: „Pan jest żonaty, a ja jestem kawalerem, sir". „Tola" zestrzelono 13 marca 1942 r. W niemieckim szpitalu, w którym go przetrzymywano, ucinał sobie pogawędki z nieprzyjacielem na temat lotnictwa. Po jakimś czasie przeniesiono go do obozu jenieckiego. Znów zasłynął, tym razem z paru prób ucieczki.
W zasadzie również Jan Zumbach, kolejna wielka postać polskiej jednostki lotniczej, pilotem został z przypadku. Wobec ogromnego sprzeciwu swojej matki, zdaniem której każdy lotnik był niezrównoważonym wariatem, wstąpił do Akademii w Dęblinie.
Choć szkołę ukończył jako jeden z gorszych adeptów, po latach przyznał, że Wojsko Polskie opancerzyło go na całe życie. Mimo że Zumbach dobrymi wynikami w nauce nie grzeszył, a dużo bardziej interesowało go życie towarzyskie, nie zmieniało to faktu, że był znakomitym pilotem. Dlatego, jak się mawiało, „trafił na myśliwce". Ta brawura, ten lotniczy sznyt objawiały się później w perfekcyjnym realizowaniu taktyki:
„Nie strzelaj, dopóki nie zobaczysz białek ich oczu".
Choć ten rozkaz już w 1775 r. po raz pierwszy wydał Israel Putnam, amerykański generał, który zasłużył się w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych, z powodzeniem aplikowano go również śmiałkom konfrontującym się z siłami Luftwaffe. Jak wspominali członkowie Dywizjonu 303, po zestrzeleniu najgorszy nie był uszczerbek na zdrowiu, nierzadko bardzo poważny, ale fakt, że przez jakiś czas zostawało się wyłączonym z walk z nieprzyjacielem. Witold Łokuciewski wspominał na antenie Polskiego Radia jedną z walk: „Płomienie ogarnęły mnie całego. Pęd powietrza wyrwał mnie z kabiny, kiedy się obudziłem, wisiałem nad kabiną, byłem cały poparzony. Dobrnąłem do brzegu".
Trudne początki
Mało jednak brakowało, a polscy lotnicy nie dostaliby szansy na zaistnienie w bitwie o Anglię. Brytyjczycy byli niechętni wobec udziału naszych pilotów.
Po pierwsze, ci nie znali języka angielskiego oraz taktyki Royal Air Force. Jedynymi słowami, które mieli początkowo znać, były odpowiedzi „yes" lub „no", zresztą mimo to często używane przez polskich pilotów w złym kontekście. Dlatego wielokrotnie dochodziło do sytuacji, kiedy polscy żołnierze po zestrzeleniu byli brani przez angielskich wieśniaków za wrogów, gdyż nie byli w stanie wytłumaczyć im, co oznacza ich biało-czerwone umundurowanie. Po drugie - latali na samolotach, które, delikatnie mówiąc, mimo ciągłych ulepszeń znacznie ustępowały pola niemieckim messerschmittom.
Mniej zwrotne, wolniejsze, gorzej opancerzone. I wreszcie po trzecie - angielscy dowódcy nie byli przekonani, czy rozbici w poprzednich starciach polscy żołnierze będą w stanie wykrzesać z siebie jeszcze siły na zwycięstwo. Jednym z najzagorzalszych przeciwników udziału Polaków w walkach był Hugh Dowding, naczelny dowódca w czasie bitwy o Anglię, który napisał nawet w tej sprawie tajny raport do Ministerstwa Lotnictwa Brytyjskiego. Nadwiślańskiemu lotnictwu zarzucano wszędobylską korupcję i handlowanie stanowiskami, co rzekomo odbijało się negatywnie na kwalifikacjach rodzimych pilotów.
To w sumie chichot historii, że ci sami brytyjscy żołnierze, tak bardzo niechętni do współpracy z Polakami, później przyczepiali do mundurów biało-czerwone flagi i podrywali Angielki na kaleczony polski akcent. Rzadko kiedy skutecznie.
Sytuacja zmieniła się w pierwszych dniach września 1940 r., kiedy Niemcy - posiadający tak świetnie wyszkolonych i wyposażonych pilotów - zaatakowali Wielką Brytanię. Zresztą gdyby nie uwarunkowania geograficzne, a konkretnie usytuowanie kanału La Manche, nazistowskie oddziały powietrzne dużo szybciej pogrążyłyby Anglików. Zdesperowana Armia Zjednoczonego Królestwa gorączkowo poszukiwała jakichkolwiek sprzymierzeńców mogących wspomóc ich w walce z siłami Luftwaffe.
Dywizjon 303, utworzony za zgodą Winstona Churchilla po wielu prośbach gen. Wladysława Sikorskiego, drogę ku sukcesowi w bitwie o Anglię rozpoczął od przypadku - kontrolerzy nawigujący polskie oddziały na skutek pomyłki skierowali je niemal w sam środek konfliktu. To wtedy porucznik Ludwik Paszkiewicz, łamiąc zasady, którymi kierowano się w RAF, zestrzelił pierwszą niemiecką maszynę. Podobno tamtego dnia Paszkiewicz - zagorzały abstynent - upił się do nieprzytomności.
Późniejsze statystki były już coraz okazalsze, a polskich lotników zaczęto nazywać aniołami zemsty, nurkującymi Polakami czy tygrysami.
- Każdy pilot Dywizjonu 303 to osobna książka. Nie chcę ich nazywać bohaterami, ale to byli mistrzowie swojego fachu. Wyszkoleni, by latać, zwyciężać i wracać, a nie ginąć jak kamikadze - oświadczył w „National Geographic" Wojciech Krajewski.
Fascynacja sukcesami pilotów znad Wisły była duża do tego stopnia, że w Wielkiej Brytanii w wielu restauracjach płacono im za posiłki, nie musieli także zaopatrywać się w bilety podczas podróży komunikacją miejską. Nie wspominając już o kontaktach z kobietami.
Co bardziej jurni lotnicy mogli za darmo korzystać z usług pań o obyczajach raczej lekkich. Aż tak były zafascynowane bohaterskimi poczynaniami Polaków. „Byli to ludzie niezwykli, nieznoszący bezczynności i bierności. Zawsze nacierali, szturmowali, atakowali i szybko podejmowali decyzje. Odznaczali się przytomnością umysłu, trafnością ocen sytuacji, wielką spostrzegawczością" - czytamy w jednym artykule z brytyjskiej prasy z lat 40.
Zimnowojenna zmiana
Dlatego wydaje się tym bardziej interesujące, że stosunkowo szybko zapomniano o tych, których nazwiska jeszcze w kilka lat po wojnie wisiały w brytyjskich domach publicznych z adnotacją: „very good". Że właściwie jakby nagle skończyły się zaproszenia na bankiety, a telegram z prośbą o pomoc w powstaniu warszawskim, zaadresowany do angielskiej monarchini, odbił się od ściany. Zapomniano o dokonaniach na przykład Jana Zumbacha - zdyskredytowanego do tego stopnia, że po wojnie musiał trudzić się przemytem złota i broni, stał się najemnikiem. Zaczęto także głośniej oznajmiać tezy i powielać relacje, według których polscy lotnicy bezlitośnie traktowali uprowadzonych żołnierzy. Zdarzały się też zestrzelania nieprzyjaciół ratujących się skokiem ze spadochronem.
Jako powód takiego stanu rzeczy podaje się zimnowojenną narrację, wedle której Rosjanie traktowali Polaków - mówiąc oględnie - nie najlepiej. Tak naprawdę jedynymi materiałami dostępnymi na szeroką skalę, niemal w pełni hołubiącymi członków Dywizjonu 303, były prace Arkadego Fiedlera: zarówno wielokrotnie wznawiana książka, jak i wspaniałe fotografie, na których polscy piloci wyglądają niczym bohaterowie filmu „Top Gun".
Jednak i pisarz spotykał się z licznymi reperkusjami, a jego „Dywizjon 303" znalazł się na indeksie ksiąg zakazanych wprowadzonym przez peerelowskie władze. Choć to dzięki publikacji Fiedlera wiele osób po raz pierwszy dogłębniej zainteresowało się poczynaniami rodzimych lotników, po latach książka jest już traktowana bardziej jako literacki hołd, aniżeli dokładna historyczna relacja. Warto przypomnieć, że w wojennych wydaniach „Dywizjonu 303" główni bohaterowie występowali pod pseudonimami.
Wojna o pamięć
Dosyć szybko zaczęto podważać także statystki dotyczące zestrzelonych przez Polaków maszyn Luftwaffe. Choć do dnia dzisiejszego dokładna liczba zniszczonych przez Dywizjon 303 niemieckich oddziałów nie jest znana, pewne jest, że początkowo podawana liczba 126 jest nieco zawyżona.
Wynika to z bardzo prostego założenia - im więcej samolotów brało udział w walkach, tym mniej dokładne były dostępne dane. Dodatkowo należy pamiętać, że największe sukcesy rodzimych lotników przypadły na moment największego natężenia walk. Często zdarzało się, że jedno zestrzelenie przypisywano dwóm pilotom, co niechybnie prowadziło do przeszacowania statystyk.
Dodatkowo w pierwszych latach po zakończeniu II wojny światowej społeczeństwo Europy miało zupełnie inne zmartwienia na głowie niż dokładne zliczenie strat nazistowskich wojsk. Ot choćby walka z klęską głodu, tak bardzo wspomagana przez siły Stanów Zjednoczonych na czele z byłym prezydentem Herbertem Hooverem.
W 2015 roku organizacja Hope not Hate zajmująca się walką z ksenofobią i rasizmem zamieściła na swoim facebookowym profilu zdjęcie z 1940 r., na którym widać maszerujących dumnie m.in. Jana Zumbacha i Witolda Łokuciewskiego. Fotografię opisano:
„Ci cholerni Polacy przybywają tu, by chronić nasze kobiety i dzieci".
Było to jasne nawiązanie do dokonań Dywizjonu 303, jednocześnie odnoszące się do współczesnej krytyki polskich imigrantów. To kolejny dowód na to, że nie tylko kultura masowa coraz chętniej podejmuje temat lotników walczących o Anglię, ale również społeczeństwo odważniej domaga się pamięci o swoich brawurowych lotnikach.
23 września 1943 r. przyjmuje się jako datę ostatniego zestrzelenia nieprzyjacielskiego samolotu przez Dywizjon 303. Trzy lata później oddział został rozwiązany, część jego członków zajęła się szkoleniem adeptów lotnictwa. Albert Kesselring, marszałek polny Luftwaffe, tak podsumował klasę osiągnięcia i umiejętności Polaków: „Należało szczególnie zwrócić uwagę zarówno na liczbę, jak i na klasę pilotów myśliwskich". Nawet wróg pozostawał pod wrażeniem.