W roku 1787, w pięknej nadmorskiej miejscowości Dinant sur Meuse w Belgii urodził się chłopiec o imieniu Alexander, od którego zaczęła się ta cała zupełnie niewiarygodna historia.
Od tego to ślicznego kurortu przyklejonego do strzelistych skał położonych tuż nad Mozą wzięła się też nazwa rodu, który w przeciągu 150 lat aż cztery razy zmieniał swój język i świadomość narodową. Ilości zmienianych krajów nie uda się nam już nawet zliczyć.
Zapatrzony w Napoleona
Na początku XVIII w. Belgowie dostali się pod bezpośrednie panowanie austriackich Habsburgów. Zniechęceni rządami butnych i ultrakatolickich Austriaków na swoich ziemich wywołali w 1789 r. narodowe powstanie, którego wynik na krótko pozwolił im utworzyć Zjednoczone Stany Belgijskie. Niestety, od 1795 r. dostali się tym razem pod władzę silniejszego sąsiada ze wschodu i aż do kongresu wiedeńskiego w 1815 r. pozostali częścią Francji.
Dlatego nie jest też dziwne, że młodziutki belgijski Walończyk Alexander Dinant, zafascynowany niesłychaną już wówczas potęgą Francji i kultową już wtedy postacią Napoleona I - zaciągnął się do wojska i wnet zaczął robić błyskotliwą karierę w armii francuskiej. W krótkim też czasie został osobistym adiutantem księcia Hieronima Bonaparte, brata cesarza Francuzów Napoleona I! Razem z Hieronimem uczestniczył w wielu kampaniach wojennych Francji.
Prawdopodobnie brał też udział w zamorskim poselstwie Hieronima do Stanów Zjednoczonych. Następnie wziął udział w wojnie z Prusami w 1807 r., kiedy to wojska francuskie dowodzone przez Hieronima zdobywają i okupują Śląsk. Cesarz Napoleon w tym samym czasie utworzył Związek Reński, czyli sojusz kilku państewek niemieckich, które wystąpiły z Rzeszy Niemieckiej i przyjęły bezpośredni patronat Bonapartego. Dzięki temu jego brat Hieronim zostaje władcą nowo powołanego przez cesarza Francuzów Królestwa Westfalii jako król Hieronimus I.
Miłość do Ślązaczki
Szczęście opuściło Napoleona podczas kampanii rosyjskiej 1812 r. Pośpiesznie przygotowana i obliczona na nagłe oraz błyskawiczne rozstrzygnięcia francuska operacja wojskowa spowodowała jednakże, iż wielka, wielonarodowa, 600-tys. "niezwyciężona armia" ugrzęzła w błotach, bagnach oraz na nieprzebytych stepach olbrzymiej Rosji.
Ponadto niezwykle sroga zima panująca w 1812/1813 r., ogromne i dotkliwe niedobory zaopatrzenia wojskowego oraz wyżywienia, ale przede wszystkim brak jednoznacznie rozstrzygającej bitwy spowodował klęskę Wielkiej Armii na tych niezmierzonych rosyjskich pustkowiach. Wniwecz obróciły się buńczuczne słowa Napolena: "Jestem tu, aby raz na zawsze skończyć z tym barbarzyńskim kolosem Północy. Szpada została już dobyta. Trzebaich zapędzić jak najdalej w ich lody, aby przez najbliższe 25 lat nie byli w stanie mieszać się w sprawy cywilizowanej Europy"
W krótkim czasie odwrót wynędzniałych niecałych 100 tys. Francuzów i ich sojuszników zamienił się w bezładną i chaotyczną ucieczkę brudnych, chorych i wygłodniałych maruderów żywiących się tym, co upolowali po lasach, zrabowali na polach, czy też po wiejskich obejściach. Tacy to właśnie nędzni, obdarci i chorzy Francuzi dotarli i na Górny Śląsk - przedzierając się przez gęste i zalesione połacie Borów Stobrawskich - w pobliże wsi Zagwiździe obok Pokoju, gdzie 15 z nich postanowiło zanocować w starej, opuszczonej wiejskiej kuźni.
Po dłuższym niż zwykle, bo dwudniowym odpoczynku, żołnierze owi pomaszerowali dziesięć kilometrów dalej i trafili do leśnej osady Zawiść. Tutaj zabiedzonym i chorym Alexandrem zaopiekowała się jedna z miejscowych śląskich rodzin - przygarnęła go pod swój dach, dając mu wikt, opierunek oraz bezpieczne schronienie.
Tam młody Francuz poznał śliczną młodziutką Ślązaczkę, która stała się wybranką jego serca. Dlatego też postanowił, jak wielu jego współtowarzyszy, pozostać już na stałe na Śląsku. Niebawem, bo już w 1815 r., Alexandrowi i jego wybrance narodził się ich pierworodny syn Henryk, którego ochrzczono w parafialnym kościele w nieodległych Fałkowicach.
Istnieje też inna rodzinna legenda, która mówi, iż maszerujący na Moskwę Francuzi przechodzili przez Śląsk dokładnie tymi samymi stronami, którymi bezładnie wracali rok później. Stąd też aż do tej pory jedna ze śródleśnych dróg jest nazywana przez starszych ludzi traktem napoleońskim. Ponoć także to wtedy obrabowana została i - zrujnowana - ostatecznie przestała istnieć słynna śródleśna karczma "Wilcza Buda". Właśnie to wówczas młodemu Francuzowi miała wpaść w oko jedna śliczna Ślązaczka. Miał też jej solennie obiecać, że jeśli przeżyje cało tę wojnę, to wróci ponownie na Śląsk i ją sobie weźmie za żonę!
Trudne początki francuskich kolonistów
Alexander Dinant - protoplasta śląskiej gałęzi rodu
(fot. archiwum prywatnie)
Władze pruskie bardzo niechętnie zgadzały się na osiedlanie się byłych żołnierzy Napoleona na terenie Prus, w tym także na Śląsku. Jeśli do tego sporadycznie dochodziło, to starano się ich lokować z dala od istniejących już osiedli miejscowej ludności, jak też i z dala od wszelakich szlaków komunikacyjnych, często lokując ich wprost pośrodku gęstych lasów, a zwłaszcza tam, gdzie występowała "najlichsza" ziemia.
Z tego też powodu najwięcej żołnierzy napoleońskich osiedlono w rejonie Domaradza oraz Paryża, który przyjął swą nazwę właśnie na cześć tychże niezwykłych osadników. Co innego weterani armii pruskiej - tym król Fryderyk I nadawał hojnie i obficie żyzne, urodzajne oraz - co najistotniejsze - bezleśne ziemie w rejonie nieodległego Karlsruhe (czyli Pokoju).
Jednak trudy pionierskiego osadnictwa, choroby, głód i ciężka praca spowodowały, iż wielu Francuzów pomarło w krótkim czasie w samym Paryżu i jego okolicy. Miejscowa ludność chowała ich w dwóch zbiorowych grobach, po których śladem pozostały posadzone w miejscu ich pochówku dwa dęby, a pośrodku postawiono dwa wielkie krzyże. O miejscach tych do tej pory starsi mieszkańcy mówią jako o mogiłach bądź dębach napoleońskich. Dostając się równocześnie pośród dominujący na tym terenie polski żywioł Alexander i inni Francuzi szybko się zasymilowali, przejmując język i obyczaje miejscowych Polaków, zaś po kilkunastu latach jedynym obcym śladem pozostały ich z francuska brzmiące nazwiska i... akcent.
Syn Alexandra Henryk Dinant wziął sobie za żonę Józefę, z domu Skrzypietz i urodził im się w1840 r. syn Carl. Z kolei 29-letni Carl zawarł 18.05.1869 r. związek małżeński z 19-letnią Marią z domu Korol. Z tego to małżeństwa pochodzi, urodzony 27.07.1875 r. w Damratsch Hammer (Domaradzkiej Kuźni) mój pradziadek Wiktor Dinant. O Wiktorze mamy najwięcej informacji.
Ożenił się z pochodzącą z niedalekich Kozubów Julianną z d. Merder (także będącą potomkinią francuskich osadników), z którą miał ośmioro dzieci. W czasie I wojny światowej został zmobilizowany do armii pruskiej - i posłany na zachód Europy walczył na okrutnym i morderczym froncie zachodnim (znowu pojawia się w dziejach rodziny ta Francja!).
Czując zbliżający się bliski koniec wojny, postanawia - tak samo, jak całe rzesze poddanych cesarza Wilhelma - nie czekać już na dalsze rozkazy Prusaków, więc wraz z kolegami dezerteruje z cesarskiej armii i... pieszo przez kilkanaście tygodni, przemierzając ponad 1500 km, dociera późnym końcem 1918 r. szczęśliwie do domu!
Czy tato żyje?
Powróciwszy na Śląsk, Wiktor wpada w sam środek politycznych zawirowań, jakie towarzyszły tworzącym się wówczas ruchom narodowowyzwoleńczym w tej części Europy. Jako świadomy Polak bierze udział w przygotowaniach do powstań, w których potem aktywnie uczestniczy. W III powstaniu dostaje się do niemieckiej niewoli i na ponad rok zostaje wtrącony do więzienia w Cottbus.
Był to niezwykle dramatyczny okres w życiu rodziny, bowiem idący w tym właśnie czasie do I Komunii jego syn Teodor nie wiedział nic o swym ojcu: czy żyje i czy kiedykolwiek wróci do domu. Za to Wiktor - żarliwy katolik - gorąco modlił się w niemieckim więzieniu do Boga i ślubował mu uroczyście, że jeśli wróci cały i zdrowy w rodzinne strony - to ufunduje ze swych pieniędzy wielką figurę św. Antoniego do ich parafialnego kościoła w Fałkowicach.
Niestety, nie do końca było mu to dane zrealizować, bowiem wróciwszy na Śląsk on i jemu podobni powstańcy oraz ich rodziny stali się natychmiast obiektem ataków bojówek niemieckich, których hasłem przewodnim było "walczyliście za tą swoją Polską, to teraz wynocha do niej!".
W obliczu strachu o życie i zagrożenia losów rodziny Wiktor Dinant oraz siedem innych polskich rodzin z Paryża (m.in. Kainka, Urban, Warzecha i Stodółka) zdecydowali się sprzedać cały swój majątek i wyjechać do nowo powstałej Polski. Osiedlili się jednakże całkiem niedaleko, bo tuż za nowo powstałą polsko-niemiecką granicą we wsi Pomiany, między Rychtalem a Kępnem. - Kiedyś ta zawierucha minie, więc będziemy mieli blisko w swe rodzinne strony - mawiał ponoć pradziadek. A obiecaną przed Bogiem figurę ufundował w kościele parafialnym, ale... w Trzcinicy, niedaleko Pomian. I znajduje się tam ona aż do dnia dzisiejszego!
Czas represji
Okres międzywojnia i okupację niemiecką cała rodzina przeżyła szczęśliwie, ale dramat nastąpił tuż po wojnie. Ci, którzy walczyli za Polskę w powstaniach i przelewali za nią krew - zostali teraz uznani przez nowe "władze" za kolaborantów, wyzywani byli od volksdeutschów, a także stali się obiektem wzmożonej inwigilacji i uciążliwego "zainteresowania" komunistycznej bezpieki.
Być może z tego powodu oraz w ramach represji został aresztowany syn Wiktora, powstańca śląskiego, a brat mojej śp. babci Anastazji - Ignacy Dinant. Uwięziono go bez żadnego powodu ani nie przedstawiając zarzutów w celi kępińskiego aresztu UB wczesną jesienią 1945 r. W owym czasie na tym terenie bardzo prężnie działała niepodległościowa grupa partyzancka Franciszka Olszówki ps. "Otto".
W znanej kępińskiej restauracji "Pod Łabędziem" jego oddział wykonał wyrok śmierci na dwóch wysokich rangą ubekach - Hetmanie oraz Tarce - okrutnych katach miejscowej ludności. W odwecie ubowcy aresztowali właściciela restauracji wraz z rodziną oraz wyciągnęli z aresztanckich cel na chybił-trafił dziewięciu przypadkowych więźniów i jeszcze tej samej nocy zastrzeli li wszystkich na terenie nieodległego cmentarza strzałami w plecy. Wśród zamordowanych był też Ignacy Dinant.
Według relacji świadka tamtych wydarzeń Idziego Gatnera sytuacja wyglądała następująco: "To było jesienią 1945 roku. Wtedy ubewiaki razem z szefem przyszli do więzienia, gdzie się znajdował mój kuzyn [Józef] Łyko, Błotek i [Ignacy] Dinant. We wspólnej sali więźniów było z dwudziestu. Ubewiaki wybierali sobie ich, jak im się podobało. Ośmiu czy dziewięciu z nich wzięli, tych najlepszych. [...] Wszystkich powystrzelali w parku bez dania racji. Został zastrzelony Dinant, wszyscy wybrani z celi. Nie wiadomo, gdzie ich pochowali. Powiadali, że oni mogą robić, co im się podoba. Wszystko za to, że tamten został zastrzelony..."
Do tej pory, czyli blisko 70 lat od tej tragedii, nikt z rodziny nie poznał miejsca pochówku wuja Ignacego, a zastraszanie, terror i ciągłe groźby spowodowały, że w niedługim czasie większość rodziny wyjechała na stałe do Niemiec. A moja babcia Anastazja do samej śmierci nie mogła zrozumieć, dlaczego nie dane jej było nigdy poznać ostatniego miejsca spoczynku jej ukochanego brata Ignaca.
Jarosław Dziadek
NOWA TRYBUNA OPOLSKA