W Rumunii od polskich turystów oczekiwano właściwie każdego towaru. Gum do żucia i cukierków dla żebrzących na ulicach dzieci, a dla dorosłych - chociażby biseptolu. Ten medykament był słabo dostępny w krajach demoludu (dla młodszych czytelników: demoludy to kraje tzw. demokracji ludowej), a miał
opinię bardzo skutecznego.
- Był środkiem antybólowym, przeciwgorączkowym i zapalnym, to jeszcze poszła swego czasu fama, że dobrze działa na męską potencję. Wtedy biseptol to dopiero szedł, kupowali go w ciemno! - mówi inny z doświadczonych przewodników z Opola, Marek Skrzydło. Hurtowo schodziły też prezerwatywy.
Biseptol a la viagra to niejedyna "reklamowa" podpucha. Opolscy doświadczeni pracownicy branży turystycznej wspominają taką oto anegdotę: ktoś puścił w obieg informację, niezupełnie prawdziwą, że w Bułgarii dobrze sprzedają się polskie widły. Więc w lukach bagażowych autokaru polskiej wycieczki pojawiły się widły, a zdumieni "pogranicznicy" usłyszeli, że autokarem jadą rolnicy oraz członkowie zespołu folklorystycznego. Aby łatwiej im było w tę wersję uwierzyć, otrzymali dwie flaszki koniaku.
- Bardzo modne za granicą były skórki z lisów - wspomina Mołodecki. - Tylko jak je przewieźć? Ale Polak potrafi, szybko opatentowano metodę obwiązywania skórkami wewnętrznej strony ud pod spodniami.
Skórki lądowały też w termosach, pod podszewkami walizek, toreb.
W ZSRR, podobnie jak w Rumunii, szło wszystko. Bywało, że w ostatni dzień pobytu polskiej wycieczki, do hotelu przychodzili "przyjaciele" i kupowali od Polaków większość ciuchów, pozostawiając to, w czym turyści wracali do kraju.
- Nawet okulary słoneczne, niemal z nosa brali - uśmiecha się Mołodecki. - Sam miałem taką przygodę.
Nowa Trybuna Opolska
Ponoć pewien radziecki celnik powiedział, że na świecie sę dwie niezwyciężone potęgi: Armia Czerwona i polski turysta handlowy. Turystyka handlowa w latach 80. i 90. to faktycznie była specjalizacja głównie Polaków. Obecnie też funkcjonuje, ale bardziej w formie turystyki przygranicznej i mocno detalicznej.
Na Węgrzech było eldorado. Bazar koło dworca centralnego w Budapeszcie szybko przekształcił się w bazar polski. Hitem były tam między innymi polskie rowery składaki. Poza tym tekstylia w każdej postaci i sprzęt elektroniczny. I jeszcze cukierki krówki.
Niejeden polski turysta jechał też z pełnym wyposażeniem na kemping nad Balatonem - z namiotem, kuchenką turystyczną, krzesełkami i stołem turystycznym. Wracał pustym autem, bez sprzętu turystycznego. Bo wszystko sprzedał na kempingu.
- Na Węgrzech sprzęt turystyczny był dostępny w sklepach, ale kosztował o wiele drożej niż na polu kempingowym u Polaka - mówi Mołodecki. W Bułgarii kieszonkowe zasilały Polakom dochody ze sprzedaży perfum "Być może" oraz kremu "Nivea".
Ale najpierw trzeba było zdobyć dokument upoważniający do wyjazdu z kraju. Dziś zwykle bierzemy do kieszeni dowód osobisty, a i tak nikt o niego nie prosi na granicy, no, chyba że na lotnisku. Kiedyś bez paszportu albo bez tzw. wkładki paszportowej dołączanej do dowodu osobistego - ani rusz. Dokument wcale nie spoczywał w domu, w szufladzie, tylko u służb bezpieczeństwa.
- Pisało się wnioski z mocnym uzasadnieniem. Czasami warto było mieć też zaproszenie od bratniej instytucji. Można je było nawet spreparować, na przykład wymyślano fikcyjną współpracę z zagraniczną uczelnią, jako dowód podpinano widokówkę wysłaną rzekomo z tej uczelni. Niektórzy z nas podczas pobytu za granicą kupowali widokówki, wypełniali lipną notę zaproszeniową i wysyłali. Tych "podkładek" i tak nikt nie sprawdzał a szanse na dokument upoważniający do przekroczenia granicy rosły - wspomina Mołodecki.
Trudno było paszport zdobyć, łatwo - stracić.
- Kolega otrzymał paszport do Niemiec Zachodnich, przebywał przy granicy niemiecko-holenderskiej, więc wyskoczył do Holandii. Po powrocie milicja zapowiedziała, że paszportu już nigdy nie otrzyma - opowiada Mołodecki. - Bo dokument został wykorzystany "niezgodnie z przeznaczeniem".
Dziś mamy strefę Schengen, przejeżdżamy przez granicę i właściwie tego nie zauważamy. Kiedyś przejazd przez granicę to dopiero były emocje: najpierw postój w kolejce do szlabanu. Pecha mieli ci, co trafiali dodatkowo na zmianę służby celników - do czasu postoju trzeba było jeszcze doliczyć czas zmiany służby.
Bywało, że jadąc na urlop czy wczasy, na samej granicy np. polsko-czechosłowackiej (bo wtedy Czechy i Słowacja stanowiły jeden kraj) czy do NRD lub ZSRR traciło się i pół dnia urlopu.
Te przestoje Polacy starali się skracać różnymi metodami. - Trzeba coś dać! - to było dyżurne hasło w zbliżających się do granicy autobusach czy pociągach. Celnicy też wiedzieli, że trzeba coś wziąć.
- Kiedyś jechaliśmy pociągiem do ZSRR, dostałem paczkę kawy od małżeństwa turystów, to - mogę śmiało stwierdzić - byli jedyni turyści w całej kilkudziesięcioosobowej grupie, z jaką jechałem, to była grupa na handel. No więc ta kawa stała na wierzchu w przedziale, gdy wszedł radziecki funkcjonariusz z informacją, że należy się przygotować do kontroli. Spojrzał na kawę, wziął ją i skomentował: Oj, słabo się przedział przygotował - mówi Marek Skrzydło.
Polacy w innych przedziałach byli lepiej przygotowani. Odprawa przebiegła szybko, sprawnie, a torby nie były dokładnie sprawdzane.
Przewodnicy twierdzą, że najmniej pazerni byli polscy celnicy. Czechosłowaccy potrafili nawet żądać... polskiego piwa. A na stwierdzenie "Macie przecież swoje" - odpowiadali: "Ale chcemy porównać". A najbardziej nieprzewidywalni - celnicy enerdowscy.
- Potrafili kazać się rozebrać, schylić się i sprawdzali odbytnicę - mówi pan Bogusław z Opola - generalnie jednak opłacało się ryzykować. Jak raz pojechałem na handel, to miałem przez trzy miesiące z czego utrzymać żonę i dwójkę dzieci! Opłacało się też wymieniać dolary na marki zachodnie u Niemców z NRD. U nich był korzystny przelicznik, dwa razy lepszy niż w Polsce.
W czasach przełomu szukali pogranicznicy kontrabandy. Do tego stopnia, że bagaż jednej z turystek jadącej z córką za granicę wzbudził u celników czechosłowackich zainteresowanie z powodu przewożonych w nim książek sensacyjnych - na okładce był wizerunek karabinu oraz maszyny do pisania. Walizka została dosłownie wywrócona do góry nogami w poszukiwaniu "bibuły" czy znaczków "Solidarności". Trochę czasu trzeba było też, aby wyjaśnić, że książka to nie podziemne wydawnictwo Polski Walczącej, tylko lektura na plażę.
Wtedy Polacy - zajęci handlem - chyba tak naprawdę niewiele zwiedzali (co odbijają sobie teraz, będąc jednymi z najbardziej dociekliwych turystów w Europie).
- Przy okazji każdej wycieczki na Węgry organizowane były wieczorki folklorystyczne albo pobyty w termach czy wyjazdy do wesołego miasteczka - wspomina Marek Skrzydło. - Ale bywało, że na wieczorek szło 10 albo i mniej turystów. Opłaconych było zaś 40 kolacji, 40 karafek wina... Tylko że większość wciąż jeszcze "robiła biznesy".
Teoretycznie korzystali prawdziwi turyści, ale - z drugiej strony - ile można wypić tokaju i jak długo relaksować się w termach czy kręcić na karuzeli?
Na przełomie lat 80. i 90. koło przejść granicznych w Cieszynie i Zgorzelcu funkcjonowały kamienice z mieszkaniami dziuplami:
- Zdarzało się, że celnicy, uznając, że autobusy są zbyt obciążone towarem, nie pozwalali go przewozić. Ale nie konfiskowali towaru, nie chcieli zapewne dokładać sobie roboty papierkowej i wypełniać formularzy, pisać raportów. Ludzie pakowali więc bagaż przeznaczony na handel do worków foliowych i zanosili te worki do mieszkań. Tam towar był przechowywany przez kilka dni, za odpowiednią opłatą, aż do powrotu właściciela z wycieczki - wyjaśnia Mołodecki. - Człowiek wychodził z takiego mieszkania objuczony workami niczym św. Mikołaj.
Stosunkowo niedawno na wycieczce po Budapeszcie opolski przewodnik miał w grupie turystkę, która jeździła na Węgry także wcześniej, ale na handel:
- Powiedziała mi: Dopiero teraz widzę, jak piękny to kraj i jak piękne miasto. Podczas poprzednich wyjazdów tego nie dostrzegałam - mówi.
Wojciech Kwiecień z Kędzierzyna-Koźla jest zapalonym miłośnikiem gór, zdobył podwójną koronę Polski. Skromnie mówi: lubię chodzić po górach. Robi to od 30 lat. - Turystyka górska kiedyś a dziś to dwie różne sprawy - uśmiecha się. - Kiedyś miało się na plecach niewygodny wór z metalowym ocierającym plecy stelażem, spało na polach biwakowych, a nawet na łąkach, w namiocie z tropikiem, po okopaniu się saperką... Ale zawsze na trasę szło się w wygodnych traperskich butach.
Wojciech pamięta, jak wybrał się na szlak Drogą Przyjaźni Polsko-Czechosłowackiej (dziś szlak czerwony). To była kultowa dla górskich turystów droga - dzięki jej otwarciu turystom polskim udostępniono czeskie Karkonosze, a turystom czeskim - polskie oraz zachodnią część ziemi kłodzkiej i Jezioro Otmuchowskie.
Wycieczki do Czech obwarowane były jednak licznymi ograniczeniami.
- Pogranicznicy potrafili sprawdzać turystę co 5,10 minut - mówi Wojciech. - Pytali, co mam w plecaku, czy rum tuzemsky, czy esencję herbacianą - to były takie dyżurne sprawunki przywożone z Czechosłowacji. - Podobnie jak czekolada z bakaliami.
Rum ten przywozi się zresztą do dziś - bo faktycznie jest bardzo aromatyczny, a może i z powodu sentymentu.
- Bywało też, że interesowali się moimi dżinsami albo nawet butami - dodaje miłośnik gór. - Zdarzało się też szukanie nielegalnych wywrotowych materiałów.
Stróże pogranicza musieli być czujni, bowiem w latach 70. i 80. w rejonie Drogi Przyjaźni odbywały się nielegalne spotkania opozycji polskiej z czechosłowacką (m.in. pierwsze spotkanie Jacka Kuronia z Vaclavem Havlem w 1978 roku). W czasie stanu wojennego Droga Przyjaźni została zamknięta. Na Śnieżkę wchodziło się wyłącznie z przewodnikiem, zaakceptowanym przez lokalne wojsko i milicję. - Brzmi jak bajka - ale tak właśnie było, i to wcale nie tak dawno, dawno temu - mówi Kwiecień.
EWA BILICKA, Nowa Trybuna Opolska