Wycieczki na handel w czasach PRL

Ewa Bilicka
Nikt nie wymagał od ówczesnych autokarów nadmiernego komfortu...
Nikt nie wymagał od ówczesnych autokarów nadmiernego komfortu... Archiwum S. Młodeckiego
Jeszcze trzydzieści lat temu wyjazd za granicę był sportem ekstremalnym. Trzeba było zdobyć paszport, książeczki dewizowe i obłaskawić służby graniczne. I jeszcze dobrze było na kanikule zarobić.

W Rumunii od polskich turystów oczekiwano właściwie każdego towaru. Gum do żucia i cukierków dla żebrzących na ulicach dzieci, a dla dorosłych - chociażby biseptolu. Ten medykament był słabo dostępny w krajach demoludu (dla młodszych czytelników: demoludy to kraje tzw. demokracji ludowej), a miał
opinię bardzo skutecznego.

- Był środkiem antybólowym, przeciwgorączkowym i zapalnym, to jeszcze poszła swego czasu fama, że dobrze działa na męską potencję. Wtedy biseptol to dopiero szedł, kupowali go w ciemno! - mówi inny z doświadczonych przewodników z Opola, Marek Skrzydło. Hurtowo schodziły też prezerwatywy.

Biseptol a la viagra to niejedyna "reklamowa" podpucha. Opolscy doświadczeni pracownicy branży turystycznej wspominają taką oto anegdotę: ktoś puścił w obieg informację, niezupełnie prawdziwą, że w Bułgarii dobrze sprzedają się polskie widły. Więc w lukach bagażowych autokaru polskiej wycieczki pojawiły się widły, a zdumieni "pogranicznicy" usłyszeli, że autokarem jadą rolnicy oraz członkowie zespołu folklorystycznego. Aby łatwiej im było w tę wersję uwierzyć, otrzymali dwie flaszki koniaku.

- Bardzo modne za granicą były skórki z lisów - wspomina Mołodecki. - Tylko jak je przewieźć? Ale Polak potrafi, szybko opatentowano metodę obwiązywania skórkami wewnętrznej strony ud pod spodniami.

Skórki lądowały też w termosach, pod podszewkami walizek, toreb.

W ZSRR, podobnie jak w Rumunii, szło wszystko. Bywało, że w ostatni dzień pobytu polskiej wycieczki, do hotelu przychodzili "przyjaciele" i kupowali od Polaków większość ciuchów, pozostawiając to, w czym turyści wracali do kraju.

- Nawet okulary słoneczne, niemal z nosa brali - uśmiecha się Mołodecki. - Sam miałem taką przygodę.
Nowa Trybuna Opolska

Ponoć pewien radziecki celnik powiedział, że na świecie sę dwie niezwyciężone potęgi: Armia Czerwona i polski turysta handlowy. Turystyka handlowa w latach 80. i 90. to faktycznie była specjalizacja głównie Polaków. Obecnie też funkcjonuje, ale bardziej w formie turystyki przygranicznej i mocno detalicznej.

Na Węgrzech było eldorado. Bazar koło dworca centralnego w Budapeszcie szybko przekształcił się w bazar polski. Hitem były tam między innymi polskie rowery składaki. Poza tym tekstylia w każdej postaci i sprzęt elektroniczny. I jeszcze cukierki krówki.

Niejeden polski turysta jechał też z pełnym wyposażeniem na kemping nad Balatonem - z namiotem, kuchenką turystyczną, krzesełkami i stołem turystycznym. Wracał pustym autem, bez sprzętu turystycznego. Bo wszystko sprzedał na kempingu.

- Na Węgrzech sprzęt turystyczny był dostępny w sklepach, ale kosztował o wiele drożej niż na polu kempingowym u Polaka - mówi Mołodecki. W Bułgarii kieszonkowe zasilały Polakom dochody ze sprzedaży perfum "Być może" oraz kremu "Nivea".

Ale najpierw trzeba było zdobyć dokument upoważniający do wyjazdu z kraju. Dziś zwykle bierzemy do kieszeni dowód osobisty, a i tak nikt o niego nie prosi na granicy, no, chyba że na lotnisku. Kiedyś bez paszportu albo bez tzw. wkładki paszportowej dołączanej do dowodu osobistego - ani rusz. Dokument wcale nie spoczywał w domu, w szufladzie, tylko u służb bezpieczeństwa.

- Pisało się wnioski z mocnym uzasadnieniem. Czasami warto było mieć też zaproszenie od bratniej instytucji. Można je było nawet spreparować, na przykład wymyślano fikcyjną współpracę z zagraniczną uczelnią, jako dowód podpinano widokówkę wysłaną rzekomo z tej uczelni. Niektórzy z nas podczas pobytu za granicą kupowali widokówki, wypełniali lipną notę zaproszeniową i wysyłali. Tych "podkładek" i tak nikt nie sprawdzał a szanse na dokument upoważniający do przekroczenia granicy rosły - wspomina Mołodecki.

Trudno było paszport zdobyć, łatwo - stracić.
- Kolega otrzymał paszport do Niemiec Zachodnich, przebywał przy granicy niemiecko-holenderskiej, więc wyskoczył do Holandii. Po powrocie milicja zapowiedziała, że paszportu już nigdy nie otrzyma - opowiada Mołodecki. - Bo dokument został wykorzystany "niezgodnie z przeznaczeniem".

Dziś mamy strefę Schengen, przejeżdżamy przez granicę i właściwie tego nie zauważamy. Kiedyś przejazd przez granicę to dopiero były emocje: najpierw postój w kolejce do szlabanu. Pecha mieli ci, co trafiali dodatkowo na zmianę służby celników - do czasu postoju trzeba było jeszcze doliczyć czas zmiany służby.

Bywało, że jadąc na urlop czy wczasy, na samej granicy np. polsko-czechosłowackiej (bo wtedy Czechy i Słowacja stanowiły jeden kraj) czy do NRD lub ZSRR traciło się i pół dnia urlopu.

Te przestoje Polacy starali się skracać różnymi metodami. - Trzeba coś dać! - to było dyżurne hasło w zbliżających się do granicy autobusach czy pociągach. Celnicy też wiedzieli, że trzeba coś wziąć.

- Kiedyś jechaliśmy pociągiem do ZSRR, dostałem paczkę kawy od małżeństwa turystów, to - mogę śmiało stwierdzić - byli jedyni turyści w całej kilkudziesięcioosobowej grupie, z jaką jechałem, to była grupa na handel. No więc ta kawa stała na wierzchu w przedziale, gdy wszedł radziecki funkcjonariusz z informacją, że należy się przygotować do kontroli. Spojrzał na kawę, wziął ją i skomentował: Oj, słabo się przedział przygotował - mówi Marek Skrzydło.

Polacy w innych przedziałach byli lepiej przygotowani. Odprawa przebiegła szybko, sprawnie, a torby nie były dokładnie sprawdzane.
Przewodnicy twierdzą, że najmniej pazerni byli polscy celnicy. Czechosłowaccy potrafili nawet żądać... polskiego piwa. A na stwierdzenie "Macie przecież swoje" - odpowiadali: "Ale chcemy porównać". A najbardziej nieprzewidywalni - celnicy enerdowscy.

- Potrafili kazać się rozebrać, schylić się i sprawdzali odbytnicę - mówi pan Bogusław z Opola - generalnie jednak opłacało się ryzykować. Jak raz pojechałem na handel, to miałem przez trzy miesiące z czego utrzymać żonę i dwójkę dzieci! Opłacało się też wymieniać dolary na marki zachodnie u Niemców z NRD. U nich był korzystny przelicznik, dwa razy lepszy niż w Polsce.

W czasach przełomu szukali pogranicznicy kontrabandy. Do tego stopnia, że bagaż jednej z turystek jadącej z córką za granicę wzbudził u celników czechosłowackich zainteresowanie z powodu przewożonych w nim książek sensacyjnych - na okładce był wizerunek karabinu oraz maszyny do pisania. Walizka została dosłownie wywrócona do góry nogami w poszukiwaniu "bibuły" czy znaczków "Solidarności". Trochę czasu trzeba było też, aby wyjaśnić, że książka to nie podziemne wydawnictwo Polski Walczącej, tylko lektura na plażę.

Wtedy Polacy - zajęci handlem - chyba tak naprawdę niewiele zwiedzali (co odbijają sobie teraz, będąc jednymi z najbardziej dociekliwych turystów w Europie).
- Przy okazji każdej wycieczki na Węgry organizowane były wieczorki folklorystyczne albo pobyty w termach czy wyjazdy do wesołego miasteczka - wspomina Marek Skrzydło. - Ale bywało, że na wieczorek szło 10 albo i mniej turystów. Opłaconych było zaś 40 kolacji, 40 karafek wina... Tylko że większość wciąż jeszcze "robiła biznesy".

Teoretycznie korzystali prawdziwi turyści, ale - z drugiej strony - ile można wypić tokaju i jak długo relaksować się w termach czy kręcić na karuzeli?
Na przełomie lat 80. i 90. koło przejść granicznych w Cieszynie i Zgorzelcu funkcjonowały kamienice z mieszkaniami dziuplami:

- Zdarzało się, że celnicy, uznając, że autobusy są zbyt obciążone towarem, nie pozwalali go przewozić. Ale nie konfiskowali towaru, nie chcieli zapewne dokładać sobie roboty papierkowej i wypełniać formularzy, pisać raportów. Ludzie pakowali więc bagaż przeznaczony na handel do worków foliowych i zanosili te worki do mieszkań. Tam towar był przechowywany przez kilka dni, za odpowiednią opłatą, aż do powrotu właściciela z wycieczki - wyjaśnia Mołodecki. - Człowiek wychodził z takiego mieszkania objuczony workami niczym św. Mikołaj.

Stosunkowo niedawno na wycieczce po Budapeszcie opolski przewodnik miał w grupie turystkę, która jeździła na Węgry także wcześniej, ale na handel:
- Powiedziała mi: Dopiero teraz widzę, jak piękny to kraj i jak piękne miasto. Podczas poprzednich wyjazdów tego nie dostrzegałam - mówi.

Wojciech Kwiecień z Kędzierzyna-Koźla jest zapalonym miłośnikiem gór, zdobył podwójną koronę Polski. Skromnie mówi: lubię chodzić po górach. Robi to od 30 lat. - Turystyka górska kiedyś a dziś to dwie różne sprawy - uśmiecha się. - Kiedyś miało się na plecach niewygodny wór z metalowym ocierającym plecy stelażem, spało na polach biwakowych, a nawet na łąkach, w namiocie z tropikiem, po okopaniu się saperką... Ale zawsze na trasę szło się w wygodnych traperskich butach.

Wojciech pamięta, jak wybrał się na szlak Drogą Przyjaźni Polsko-Czechosłowackiej (dziś szlak czerwony). To była kultowa dla górskich turystów droga - dzięki jej otwarciu turystom polskim udostępniono czeskie Karkonosze, a turystom czeskim - polskie oraz zachodnią część ziemi kłodzkiej i Jezioro Otmuchowskie.
Wycieczki do Czech obwarowane były jednak licznymi ograniczeniami.

- Pogranicznicy potrafili sprawdzać turystę co 5,10 minut - mówi Wojciech. - Pytali, co mam w plecaku, czy rum tuzemsky, czy esencję herbacianą - to były takie dyżurne sprawunki przywożone z Czechosłowacji. - Podobnie jak czekolada z bakaliami.

Rum ten przywozi się zresztą do dziś - bo faktycznie jest bardzo aromatyczny, a może i z powodu sentymentu.
- Bywało też, że interesowali się moimi dżinsami albo nawet butami - dodaje miłośnik gór. - Zdarzało się też szukanie nielegalnych wywrotowych materiałów.

Stróże pogranicza musieli być czujni, bowiem w latach 70. i 80. w rejonie Drogi Przyjaźni odbywały się nielegalne spotkania opozycji polskiej z czechosłowacką (m.in. pierwsze spotkanie Jacka Kuronia z Vaclavem Havlem w 1978 roku). W czasie stanu wojennego Droga Przyjaźni została zamknięta. Na Śnieżkę wchodziło się wyłącznie z przewodnikiem, zaakceptowanym przez lokalne wojsko i milicję. - Brzmi jak bajka - ale tak właśnie było, i to wcale nie tak dawno, dawno temu - mówi Kwiecień.

EWA BILICKA, Nowa Trybuna Opolska

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia