Przemytnicze szlaki peerelu. Co przewozili polscy handlarze?

Anita Czupryn
arciwum
Niedobory PRL tworzyły rajskie warunki dla przemytu. Przemycano opony rowerowe, kożuszki, platynę, kryształowe wazony, trójrzędowe grzebyki, biseptol a nawet politurę do mebli czy klej

Zjawisko to do czekało się swojej nazwy: handel turystyczny, żeby na stałe wejść do popkultury. Fenomen ten w sposób dość przewrotny reżyser Jerzy Gruza wykorzystał nawet w serialu „Czterdziestolatek", wysyłając Stefana Karwowskiego z polskim chodliwym kryształem do Budapesztu.

Handlem turystycznym zajmowali się bowiem niemal wszyscy, którzy mieli możliwość wyjazdu za granicę. Możliwość ta wydatnie zwiększyła się po odwilży w 1956 r, głównie do bratnich krajów tzw. bloku wschodniego, ze szczególnym uwzględnieniem ZSRR. Ideą komunistycznej władzy była chęć integracji obywateli państw demokracji ludowej, dzięki czemu wyjazdy zagraniczne wydatnie obywatelom ułatwiono. Można było poruszać się po sąsiednich krajach dzięki specjalnym kartom, które wydawały lokalne władze, albo -później - za pomocą tzw. wkładek paszportowych ważnych z dowodem osobistym.

W latach 70. można było już wyjechać „na dowód", w którym znajdował się obowiązkowy wpis upoważniający do przekraczania granicy. Zniesiono też obowiązek wizowy. Polacy wyjeżdżali do Czechosłowacji, NRD, na Węgry, do Bułgarii, Rumunii, no i oczywiście do Związku Radzieckiego. A w każdym z tych krajów upłynniali bez problemów własny towar, nieomal od ręki, zaopatrując się wte artykuły, które akurat „chodziły", czyli były atrakcyjne w PRL.

Stanisław Milewski, dziennikarz i pisarz, w artykule „Specjalność PRL-u - przemyt" przypomina jednak, jak w 1957 r. na fali odwilży i związanej z nią rzekomej jawności życia publicznego „Trybuna Ludu" opisała przypadek dwóch dygnitarzy - dyrektora Centralnego Zarządu Aptek i dyrektora gabinetu prezesa Głównego Urzędu Statystycznego - którzy zorganizowali sobie wyjazd do ZSRR. „Pierwszy zaopatrzył się w kilkanaście kompletów damskiej bielizny, męskich koszul, kilka garniturów, kilka pluszowych kap, parę swetrów i dwa płaszcze gabardynowe. »Spylił« to wszystko w Moskwie za 8 tys. rubli, ale nie kupił nic za tę kwotę, bo już go celnicy odnotowali. Szef gabinetu prezesa GUS-u miał pecha jeszcze większego. Wywiózł wprawdzie tylko 500 serwetek z plastyku, które mu skonfiskowano - nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie to, że w Odessie, gdzie poleciał z Moskwy, by kupić platynę i indyjskie szmaragdy znaleziono za podszewką jego walizki ponad 93 tys. rubli i cztery złote damskie zegarki. Tamtejszy sąd skazał go na siedem i pół roku więzienia".

To jednak nie zrażało przedsiębiorczych, pełnych inicjatywy i talentów do ryzyka Polaków. Żaden wyrok i żadna kara nie mogły ich powstrzymać, bo też rynek w Polsce ogołocony był niemal ze wszystkiego, a w takich na przykład Czechach rarytasy, jak gumy do żucia, nylonowe skarpetki czy biżuteria, choćby sztuczna, w każdym sklepie. Nic więc dziwnego, że z roku na rok przemyt narastał. O ile początkowo handlujących turystów można było liczyć w tysiące, to przy końcówce lat 80. były to już miliony. Wyjeżdżali sportowcy, muzycy, aktorzy, studenci, były organizowane przez zakładowe związki „turystyczne" wycieczki dla grup, ale też indywidualne wyjazdy przeciętnych Kowalskich, przekraczających granice, zdobytym na talon małym fiatem. Indywidualni handlarze w późniejszym dopiero okresie otrzymali miano „mrówek" - drobnych, detalicznych przemytników potrafiących przejść kilka razy na dobę granicę, w tę i z powrotem, z plecaczkiem czy torbą. W czarnym handlu PRL-u swoją rolę odegrali też marynarze, dyplomaci i studenci, którzy dostali się na uczelnie bratniego Kraju Rad.

Sportowcy, zwłaszcza najlepsi, wyjeżdżający za granicę na liczne zawody czy na olimpiady, mieli dość ułatwioną sprawę - nawet przyłapani na przemycie, jak oszczepnik Janusz Sidło czy Władysław Komar - najlepszy polski miotacz kulą, mistrz olimpijski z Monachium w 1972 r. - mogli liczyć na przymknięcie oczu przez władzę i uznanie sprawy za niebyłą. Gorzej, kiedy do przemytu, zwłaszcza dewizami, brali się mniej znani sportowcy z mniej popularnych dyscyplin, jak np. brydżyści, sprawy skończyły się procesami i wyrokami. No, ale było i tak, że sportowcy, którzy wrócili do Polski po olimpiadzie zimowej w Grenoble w 1968 r., nie tylko nie przywieźli medali, ale na dodatek i kożuszków, w które wyposażył je PKOL. Okazało się, że posprzedawali je po 180-200 dolarów.

Polski trener kolarzy w 1974 r. sprzedał w Wiedniu 200 opon rowerowych z państwowych zapasów, za co kupił używanego volkswagena busa. Co prawda woził nim kolarzy na zawody, a przed sądem tłumaczył się, że związek kolarski nie mógł im kupić auta, bo nie miał na to pieniędzy. Sprawę również zatuszowano.

W uprzywilejowanej sytuacji byli dyplomaci, oficerowie wywiadu i kurierzy MSW - ci bez problemu przemycali do Polski złote dwudziesto-dolarówki, sztabki złota czy tysiące dolarów.

Z nostalgią wspominają swoje trasy koncertowe po krajach bloku wschodniego czy na Zachodzie polscy artyści estradowi, znani muzycy czy zespoły. Jechali nie tylko po sławę, ale też materialne dobra, za które, bywało, mogli się utrzymać w Polsce wiele miesięcy. Marek Karewicz i Marcin Jacobson w książce „Big-beat" zawarli mnóstwo anegdot z tamtych czasów. Na przykład o najsłynniejszym polskim wokaliście tamtych czasów Czesławie Niemenie, który - będąc w Londynie, gdzie nagrywał płytę - miał możliwość poznać światową śmietankę artystyczną. Przedstawiciel wytwórni załatwił mu zaproszenie na bankiet Roda Stewarta, absolutnie topowego brytyjskiego piosenkarza rockowego i popowego. Ale polski wokalista zignorował zaproszenie - zamiast na bankiet, wybrał się na przedmieścia Londynu po opony do samochodu, na które była akurat promocja.

W ZSRR trasy koncertowe polskich artystów trwały szczególnie długo. I wszystkich to niezmiernie cieszyło - zarabiali w rublach transferowych, które były wymienialną walutą. No i, co miało niebagatelne znaczenie - zagraniczne honoraria nie były w Polsce opodatkowane: ale ci, którzy mieli dodatkową smykałkę do interesów, nie pogardzili też handlem. Za zarobione pieniądze robili zakupy i szmuglowali do Polski z tych artystycznych wojaży złoto, brylanty czy ikony.

Maryla Rodowicz wielokrotnie w wywiadach przyznawała, że jej międzynarodowa kariera dotyczyła głównie krajów bloku wschodniego. - Pieniądze, które przywoziłam w latach 80. wystarczały na pół roku, grałam dwumiesięczne trasy koncertowe w największych halach. Podobnie było z pieniędzmi zarobionymi w klubach polonijnych w Chicago, Nowym Jorku. Potem mogłam siedzieć z dziećmi w domu. Pamiętam pierwszy wyjazd do Stanów w 1978 r. Obiad w McDonaldzie z czerwonym dachem, znanym z filmów - to było przeżycie - opowiadała. Nasza gwiazda szczególnie popularna była w ZSRR, na jej koncerty przychodziło po 10 tys. ludzi. A po koncertach bankiety do rana, suto zastawione stoły kawiorem i wędzonymi jesiotrami, mięsami w liściach winogron.

W NRD z kolei marki, które dostawała za koncerty, wywoziła do Berlina Zachodniego ukryte w butach i wymieniała na zachodnie. Stamtąd przywoziła też ciuchy - hipisowskie z indyjskich sklepów, które w siermiężnej Polsce mogły być prawdziwą egzotyką, czy wojskowe ubrania z amerykańskiego demobilu.

Znany powieściopisarz i dramaturg Janusz Głowacki w swojej barwnej autobiografii „Z głowy" wspomina: „Pożyczałem w Warszawie parę złotych, kupowałem kryształowe wazony, które dobrze szły w Czechach, oraz bieliznę pościelową i trójrzędowe plastikowe grzebyki, na które był popyt w Bukareszcie. I jeżeli celnicy przymknął oko, upłynnialiśmy towar na ulicach, a także chodząc po domach. Następnie udawaliśmy się do sklepów w Pradze. Najlepiej się do tego nadawał legendarny dom towarowy Biały Łabędź. Tam nabywaliśmy francuskie składane fajki marki Briar, które w Polsce wstawiało się do komisu na Nowym Świecie przy Chmielnej za dwieście pięćdziesiąt złotych sztuka oraz niedostępną w Polsce luksusową politurę do mebli, która się w Czechach nazywała pozlatka.
To się z kolei upychało w stolarskich zakładach rzemieślniczych na Bagnie".

Polacy równie chętnie, co demoludy odwiedzali kraje państw zachodnich, jak Austria czy Szwecja, gdzie również zniesiono dla nas wizy. Atrakcyjnym kierunkiem podróży turystyczno-handlowych były też Jugosławia i Turcja. W rzeczy samej, mało kto oglądał tam zabytki czy krajobrazy, i bez zbędnych ceregieli. Biura podróży organizujące tego typu wycieczki - oczywiście nieoficjalnie - miały skrócony program zwiedzania, by grupa turystów mogła w wielu znanych przez przewodników centrach miejscowego czarnego rynku załatwić interesy. Stąd też nierzadko były to dworce kolejowe czy autobusowe. Piloci tych wycieczek musieli te miejsca uwzględniać w programach.

Jeden z późniejszych dyplomatów studiujący wiatach 70. w ZSRR, opowiada, jakim wzięciem cieszyły się u Rosjan dżinsy, i to wcale nie te markowe, zachodnie, ale nasze słynne odry, którymi handlowano już w czasie podróży słynnymi „pociągami przyjaźni". To dzięki nim dorobił się wtedy niemałego majątku. Za ruble zaś kupował kawior czy koniaki.

W latach 80., kiedy wyjazdy handlowo-turystyczne stały się nieomal codziennością, nierzadko studenci, szczególnie ci, którzy dość szybko założyli rodzinę, rzucali uczelnie, by zająć się tym, co przynosiło im prawdziwy dochód. Z Węgier przywozili damskie sweterki i dezodoranty, pachnące gumki, no i węgierskie forinty zamieniali na prawdziwą walutę w Wiedniu - jak przypomina Jerzy Kochanowski, historyk dziejów najnowszych z Uniwersytetu Warszawskiego, autor wielu publikacji o czasach PRL, w tym książki „Tylnymi drzwiami. Czarny rynek w Polsce 1944-1989", wydanej w 2010 r, forint nazywany był podkarpackim dolarem. Z Berlina Zachodniego szły do Polski magnetofony jamniki i czekolady. A wszystko to szybko upłynniali głównie w akademikach i to na pniu.

Informacje o tym, gdzie i co schodzi najlepiej rozprzestrzeniały się błyskawicznie. - Z informacjami na ten temat było tak jak z dowcipami; po prostu się rozchodziły. Socjolog Jan Węgleński, prowadzący na początku lat 60. badania nad handlem turystycznym, opisuje przypadek pani, która poszła do krakowskich Sukiennic kupić kapę. Sprzedawczyni zapytała ją: „Na Związek Radziecki czy na Bułgarię?". Po prostu istnieje pewna wiedza społeczna, która zmienia się wraz z okolicznościami - mówił w jednym z wywiadów.

Stąd też wiadomo było, że do Turcji jedzie się po skóry i kożuchy oraz słynne, za to trochę obśmiane dziś tureckie sweterki. W Rosji - też wiadomo - tanio można było dostać złoto i np. aparaty fotograficzne. Rodacy potrafili też kupić kilka ogromnych i ogromnie ciężkich telewizorów Rubin i przewieźć je w wagonie pociągu. Z NRD wieziono towary tak w Polsce wtedy luksusowe, jak rodzynki wiórki kokosowe czy pasty do zębów. W latach 70. i 80. chodliwy był sprzęt elektroniczny. Potem przyszedł czas na pierwsze komputery. Ale były też hity, które dawały ogromne wręcz przebitki cenowe. Takim hitem, jak wspomina Stanisław Milewski, były swego czasu globulki Zet, czyli polskie środki antykoncepcyjne, które zagranicą robiły oszałamiającą karierę. W Polsce lat 60. produkowano je niemal chałupniczym sposobem, sama ich promocja była dość tajemnicza- „Globulka Zet zapobiega" - enigmatycznie informowała prasa, bo seks był tematem tabu. W Polsce paczka kosztowała 7 zł, w Jugosławii - 10 nowych dinarów, czyli prawie dolar. Niestety hit globulek przestał być atrakcyjny, kiedy podczas jednej z autokarowych wycieczek do Jugosławii pewne małżeństwo w schowkach nad siedzeniami upchnęło pokaźny zapas globulek, które pod wpływem gorąca stopiły się, kapiąc na głowy turystów. Handlarze ulepili je więc na nowo i sprzedali, tyle że kupujący wrócili z reklamacją.

Otrzaskani bywalcy turystycznego handlu mieli swoje własne kupieckie trakty - do Turcji udawali się przez kilka krajów, zaliczając Lwów gdzie sprzedawali dżinsy, a kupowali tam ten towar, który akurat cieszył się popularnością na Węgrzech czy w Rumunii. To dzięki najróżniejszym artykułom przywożonym zza granicy w Polsce niczym grzyby po deszczu wyrastały wspomniane już komisy ale najczęściej jednak sprzedaż odbywała się przez siec własnych, prywatnie budowanych kontaktów. Władza częstokroć przymykała na to oko, wpisując czarny handel we wspomaganie rynkowych niedoborów, ale handlarze niejednokrotnie musieli dysponować łapówkami dla celników czy straży granicznej. - Opłacało się wszystkich, na każdej granicy - wspomina jeden z obecnych właścicieli sieci sklepów z odzieżą, który od turystycznego handlu w latach 80. rozpoczynał swoją biznesową działalność.

Oficjalnie jednak celnicy mieli przykazane, aby tępić tę prywatną inicjatywę rodaków. Sprawami związanymi z przemytem zajmowała się Służba Bezpieczeństwa, skrupulatnie odnotowując wywożone czy zatrzymane towary Historyk Paweł Sowiński w książce. Wakacje w Polsce Ludowej. Polityka władz i ruch turystyczny (1945-1989)" wydanej w 2005 r. podał jako przykład, co w 1974 r. wywiozła do Egiptu 92-osobowa wycieczka: 68 kryształów, 38 żelazek, 21 zegarków Ruhla, 17 wentylatorów, a wszystko o łącznej wartości 53 tys. zł. Członkowie wycieczki przywieźli zaś towary warte dziesięć razy tyle - czyli pół miliona złotych.

Bagaże na lotniskach czy granicach były więc precyzyjnie przepatrywane, ręcznie, bo nie było wówczas skanerów. Nic więc dziwnego, że pomysłowi handlarze robili, co mogli, aby wywieźć,apotem przywieźć do kraju jak najwięcej towaru. Legendarne stały się specjalne schowki w prywatnych samochodach. Towar pakowano w kola, pod deskę rozdzielczą, montowano dodatkowy bak. Ciuchy nakładano na siebie (jednej pani udało się włożyć 15 kożuchów, które wiozła - jak powiedziała celnikom na własne potrzeby), złoto wciskano w mydlą, nadziewano nim kiełbasy albo pakowano w obcasy butów. Aby przemycić wiertła do Jugosławii, przemytnicy szyli specjalne kamizelki z kieszonkami wewnątrz, w które je upychali. Pomysłowość Polaków nie znała granic.

To z tamtych też czasów „zielone", czyli dolary, albo inaczej dewizy, których wymiana czy sprzedaż była nielegalna po kursie czarnorynkowym, stały się początkiem wpisanego w PRL zawodu cinkciarza. Oficjalnie można było kupić tzw. bony PeKaO, którymi płaciło się tak luksusowych sklepach jak Pewex, stąd też w gazetach nierzadko można było przeczytać ogłoszenia: „Bony kupię". Oczywiście chodziło o dolary.

Jak mówił w wywiadach profesor Jerzy Kochanowski, z pewnością Polacy mają żyłkę do przemytu i handlu, ale podobnie jak większość społeczeństw z czasów komunizmu. Na przykład na głowę bili nas obywatele Jugosławii. Chodziło o jedno: utrzymać rodzinę, ale też nierzadko zrealizować cel o własnym, prywatnym biznesie i niezależności. Wielu drobnym przemytnikom z tamtych czasów to się udało.

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia