Zapomniana gwiazda kina

Iwona Kłopocka-Marcjasz
"Ryszard Bolesławski - umrzeć w Hollywood"
Decydujący wpływ na ukształtowanie nowoczesnego amerykańskiego aktorstwa miał Polak, Ryszard Bolesławski. 70 lat temu napisał książkę o istocie aktorskiego kunsztu. Po raz pierwszy na język polski przetłumaczył ją opolski aktor Mirosław Połatyński.

Chłopak spod Płocka, który niewymawialne dla obcokrajowców nazwisko Srzednicki zamienił na Bolesławski (od drugiego imienia) w latach 30. ubiegłego wieku należał do czołówki hollywoodzkich reżyserów.

Na długo, nim pojawił się tam Roman Polański, kręcił kasowe filmy z największymi gwiazdami epoki - Clarkiem Gable, Gretą Garbo, Marleną Dietrich.

Z 21 jego filmów 11 miało nominacje do Oscara. I choć - ku jego rozgoryczeniu - nigdy nie zdobył złotej statuetki - zyskał inny wyraz uznania: własną gwiazdę na Walk of Fame, czyli Promenadzie Sławy na Hollywood Boulevard. Gwiazda Bolesławskiego sąsiaduje z tą przyznaną Waltowi Disneyowi.
Lekcja Stanisławskiego

W 1908 roku 19-letni Ryszard Bolesławski stawił się na egzamin do Moskiewskiego Teatru Artystycznego. 187 kandydatów walczyło o trzy miejsca w słynnym Mchacie, prowadzonym przez reformatora sceny Konstantego Stanisławskiego.

Jedno z nich dostał młody Polak, który od gimnazjalnych lat udzielał się w amatorskich teatrzykach Odessy. Nie powalił Stanisławskiego na kolana, który jego grę określał jako sentymentalną i prowincjonalną, ale zapatrzony w swego mistrza i jego metodę aktorską, opartą na przeżywaniu, robił błyskawiczne postępy.

Metoda Stanisławskiego, nazywana biblią teatru i filmu, odkrywała nowe środki techniki aktorskiej oparte na realizmie psychologicznym postaci. Aktor miał wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby znalazł się w konkretnej sytuacji, czerpać z własnych przeżyć i obserwacji, reagować na grę partnera, być gotowym na improwizowanie.

W 1912 roku przy Teatrze Artystycznym z myślą o młodych uczniach Stanisławski założył I Studio MChAT. Trafił do niego i Bolesławski, który zamierzał sprawdzić się nie tylko jako aktor, ale i reżyser. Wiernego ucznia i jego mistrza poróżniła jednak kilka lat później... "Balladyna" Słowackiego. Stanisławski wstrzymał premierę Bolesławskiego, zarzucając mu brak realizmu i nadmiar poetyckości oraz symboliki.

Panowie rozstali się w niezgodzie, Bolesławski porzucił MCHAT. W 1922 roku wyjechał do Nowego Jorku, lecz Ameryka nie przyjęła go gościnnie. Aby zarobić na życie, pracował fizycznie. Kiedy rok później z gazety dowiedział się, że na tournée do USA przyjeżdża teatr jego mistrza, zaoferował się organizatorom trasy jako tłumacz.

Nie był pewien reakcji Stanisławskiego, ale ten, schodząc z trapu statku, ledwie przywitał się z amerykańskimi gospodarzami, natychmiast wziął w ramiona stojącego za ich plecami dawnego ucznia. Ten gest sprawił, że Polak z anonima od razu stał się "tym Bolesławskim".

Amerykanie dowiedzieli się, że to wybitny aktor, reżyser i pedagog. W trakcie tournée MCHAT-u Bolesławski dał serię wykładów na temat metody Rosjanina i grał z nim na zmianę rolę w "Na dnie" Gorkiego.

Namaszczony przez Stanisławskiego, założył prywatną szkołę aktorską - Amerykański Teatr Laboratorium - która jednocześnie dawała własne premiery, niemal wyłącznie reżyserowane przez Polaka. Lekcje u Bolesławskiego zaczęły cieszyć się sporym powodzeniem.

Było to pierwsze w Stanach miejsce, gdzie można było się zapoznać praktycznie z metodą Stanisławskiego. "W USA uznaje się powszechnie, że to właśnie Bolesławski zaszczepił metodę Stanisławskiego w amerykańskim teatrze, a także w filmie, dodając do niej elementy polskie: poetyckość i symbolizm" - pisze Kazimierz Braun w "Krótkiej historii teatru amerykańskiego".

"Te dwa źródła otworzył szeroko dla Amerykanów, jako reżyser teatralny i filmowy, jako pedagog, twórca American Laboratory Theatre. Oddziałał w decydujący sposób na ukształtowanie się nowoczesnego amerykańskiego aktorstwa".

Jego uczniem był m.in. Lee Strasberg, współzałożyciel najpierw Group Theatre, a potem słynnego Actor's Studio. To, czego nauczył się od Bolesławskiego, przekazywał później, twórczo rozwinięte, przyszłym gwiazdom. Lista nazwisk aktorów pobierających u niego nauki to historia kina: Marlon Brando, Paul Newman, Marilyn Monroe, Jane Fonda, James Dean, Dustin Hoffman, Robert De Niro...

W 1929 roku Bolesławski zamieszkał w Los Angeles, a rok później zadebiutował tam jako reżyser.

To był jego amerykański debiut, bo reżyser miał już w dorobku kilka filmów rosyjskich i trzy polskie, w tym zamówiony przez Wydział Propagandy Ministerstwa Spraw Wojskowych "Cud nad Wisłą" (1921), w którym wystąpił kwiat polskiej sceny teatralnej: Stefan Jaracz, Wincenty Rapacki, Kazimierz Junosza-Stępowski, Jerzy Leszczyński i młodziutka Jadwiga Smosarska.

W 1932 roku Bolesławski związał się z najlepszą wówczas wytwórnią filmową Metro Goldwyn Meyer. Pisał scenariusze filmowe i reżyserował. Najpierw filmy błahe i tanie, ale szybko poznano się na jego możliwościach i już dwa lata później mógł w swoim CV wpisać "reżyser Grety Garbo", co znacząco windowało jego pozycję.

Co prawda nieco wcześniej zagrał u niego Clark Gable, ale w 1934 przyszły Rhett Butler dopiero stał w "przedpokojach gwiazdorstwa" i mimo starań Bolesławskiego w "Ludziach w bieli" nie chciał być nikim więcej niż kolejnym wcieleniem amanta, tyle że w lekarskim kitlu. Co innego "boska Garbo".

Była wówczas najlepiej opłacaną w Hollywood aktorką. Za film dostawała astronomiczną sumę 270 tys. dolarów. Dla porównania Bolesławskiemu MGM płaciło 750 dolarów za tydzień. Scenariusz "Malowanej zasłony" nie był najmocniejszą stroną filmu. Na dodatek producentom najbardziej zależało na tym, by efektownie pokazać Garbo w chińskich dekoracjach, a to, że były one bardziej wytworem fantazji niż odbiciem rzeczywistości, też im nie przeszkadzało.

Reżyser w tamtym czasach i tamtym systemie producenckim nie miał na to wpływu. Jedyne, co mógł zrobić, to wykazać się pracą z aktorem. I Bolesławski to zrobił: "Greta Garbo zachowuje się i mówi bardziej po ludzku (...) niż w wielu innych filmach" - pisała prasa. Film osiągnął sukces kasowy. Powodzenie miał także w Europie. Tylko w Niemczech trzeba było pokonać opory ministra propagandy Goebbelsa, który miał za złe Bolesławskiemu antyniemieckie fragmenty jego książki "Szlakiem ułanów".

"Bolesławski dobrze czuł się w scenariuszach dających pole do popisu sztuce aktorskiej i wydobywał z aktorów to, czego nie spodziewali się po nich producenci. A nawet - czego nie przewidywali sami aktorzy" - pisze jego biograf, Marek Kulesza. - "W pracy potrafił zapalać wyobraźnię aktora i kilkoma wyraźnymi, precyzyjnie dobieranymi określeniami wprowadzić go w nastrój kręconej sceny".

System kręcenia filmów nie pozwalał na korzystanie w pełni z metody Stanisławskiego (kręcono bardzo szybko i nie po kolei). Bolesławski koncentrował się na przedstawieniu aktorowi zadania, które obejmowało daną scenę, a koncepcję całej roli sam miał w głowie i pilnował, by była konsekwentnie realizowana. Nie powiodło mu się tylko z Gary Cooperem (pamiętnym szeryfem z późniejszego o dwie dekady "W samo południe"), który rzadko zwracał uwagę na motywację działania postaci.

W 1935 Bolesławski zekranizował "Nędzników" Wiktora Hugo, o którym krytycy głosili: "Film z pewnością wejdzie do historii kina jako jedno z najważniejszych dzieł wszystkich czasów". Z tej okazji w Nowym Jorku ceny w kinach były najwyższe od pięciu lat. I słusznie, bo pod koniec roku "Nędznicy" okazali się jednym z dziesięciu najbardziej kasowych filmów sezonu.

Oscara film nie dostał, mimo czterech nominacji, za to reżyser znalazł się w gronie 15 najwybitniejszych filmowców nagrodzonych przez American Institute of Cinematography - w towarzystwie Walta Disneya, George'a Cukora, Kinga Vidora, Bette Davis, Franka Capry.

Jedną z najbardziej kapryśnych gwiazd, z jakimi przyszło mu pracować, była Marlena Dietrich, znana z tego, że najchętniej pracuje z tymi, których zna. Bolesławskiego nie znała, więc szybko usiłowała na produkcji wymusić jego wymianę na Josefa Sternberga ("Błękitny anioł"). Intryga się nie udała, ale Bolesławski też poniósł porażkę, bo nie oderwał Dietrich od wypracowanej pod kierunkiem Sternberga maniery i gwiazda na własne życzenie wypadła bezbarwnie i płasko. Ale w filmie, który razem kręcili - "Ogród Allaha" - nie to było najważniejsze.

To był jeden z pierwszych filmów zrobionych w Technicolorze i wszyscy ekscytowali się barwami na ekranie. "Prawdę mówiąc, tylko kolor jest atrakcją tego filmu" - pisano. Technicolor z mety podbił kinematografię, za co jego właściciele powinni postawić pomnik Bolesławskiemu. Tylko w Polsce na kolorowe obrazki kręcono nosem. "Stanowczo technika kolorowych filmów (...) jest męcząca i zgoła niepotrzebna w filmach o długim metrażu. Zwłaszcza w filmach o treści poważnej" - pisano w polskiej prasie.

Bolesławski dzięki "Ogrodowi Allaha" stał się tak popularny, że dostał propozycję udziału w reklamie... golarek. Zwykle takie oferty dostawali słynni aktorzy i sportowcy. Propozycja koncernu kosmetycznego dla znanego tylko z nazwiska twórcy była ewenementem.
U szczytu artystycznych możliwości Ryszard Bolesławski, bliski już wytworzenia własnego stylu, zmarł na zawał serca w 1937 roku, mając zaledwie 48 lat.
Sześć lekcji dla wszystkich

Jednak już cztery lata wcześniej pozostawił po sobie pomnik trwalszy niż wszystkie jego filmy. W 1933 ukazała się, pisana przez 9 lat, książka "Acting. The First Six Lessons". Napisana w formie dialogów mistrza z adeptką, zwaną Istotą, zawierała sześć rozdziałów: Skupienie, Pamięć emocjonalna, Działanie sceniczne, Charakterystyczność, Obserwacja i Rytm.

Bolesławski przedstawił w niej metodę Stanisławskiego i własne jej modyfikacje. Prezentował także przemyślenia na temat filmu. Sporo miejsca poświecił uwagom o reżyserii, powadze zawodu aktorskiego i różnicom między sztuką teatralną i filmową.

"Jest to książka, za którą możemy być autorowi wdzięczni. W dziedzinie gry aktorskiej (...) odkrywa więcej niż jakakolwiek jednotomowa książka na ten temat wydana od lat" - pisali znawcy. Do dziś doczekała się grubo ponad 30 wydań w Stanach. Drukowano ją także w Anglii, Czechosłowacji, Danii. Ale nie w Polsce.

Na język polski po raz pierwszy przetłumaczył ją opolski aktor, przez 20 lat związany z Teatrem Kochanowskiego - Mirosław Połatyński. Próby zainteresowania jej wydaniem Ministerstwa Kultury spełzły na niczym. W końcu mieszkający od 10 lat w Toronto opolanin wydał ją w drukarni położonej w polskiej dzielnicy Toronto - Missisauga.

Połatyński, który ukończył na York University w Toronto reżyserię, a także prowadził tam ze studentami zajęcia z podstaw aktorstwa oraz monologów, w ramach programu studiów zetknął się właśnie z książką Bolesławskiego. - Zrozumiałem, że moi pedagodzy, w tym takie sławy jak Dawid Rotenberg i Paul Lampert, opierają się w dużej mierze na metodzie Stanisławskiego zmodyfikowanej i wdrożonej niegdyś w amerykańską rzeczywistość przez Bolesławskiego - mówi Mirosław Połatyński. - I postanowiłem przywrócić jego dzieło polskiemu czytelnikowi, uzupełniając tę niezrozumiałą lukę w historii polskiego teatru.
Książką już zainteresowały się polskie szkoły teatralne.

"Serdecznie polecam. Wszystkim. Nie tylko tym, którzy poważnie szykują się do uprawiania aktorstwa" - napisał w przedmowie wybitny polski aktor Janusz Gajos.

IWONA KŁOPOCKA-MARCJASZ, Nowa Trybuna Opolska

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia