Tam, wychodząc z domu na dłużej, nie zamykało się drzwi wejściowych. Zostawiało się na stole chleb i wodę, bo a nuż pod nieobecność gospodarzy przyjdzie głodny gość. Szanowało się wiarę innowierców, zwyczaje innych narodowości, przez pokolenia Polak żenił się z Ukrainką, Ukrainiec z Czeszką, Czech brał Polkę za żonę. Tak było do wczesnej wiosny 1943 roku.
Tak kolonię Edwardówka na Wołyniu zapamiętała z relacji rodziców Bożena Oborska spod Rzeszowa. Bo to, co wydarzyło się potem, lepiej było zapomnieć. Ale zapomnieć się nie dało.
Zanim przyszła pożoga
Wcześniej nic nie zapowiadało, że będą "rezat Lachiw". Owszem, od roku już po wsiach i miasteczkach okupowanego przez Niemców Wołynia policja ukraińska ścigała Żydów ochoczo, ale Polaków jeszcze nie ruszano.
- Matka wspominała, jak na wiejskiej drodze natknęła się na uciekającą żydowską kilkuletnią dziewczynkę - opowiada pani Bożena. - Pędziła za nią grupka jej ukraińskich rówieśników, niektórzy byli od niej starsi. Wykończone ucieczką dziecko padło do nóg mojej matki, chwilę potem grupa chłopców już była przy niej, a każdy z nich miał w dłoni kamień. Matka kazała im iść precz. Widać - wystraszyli się, bo odeszli.
To była tylko zapowiedź tego, co miało się wydarzyć w następnych miesiącach w Edwardówce w powiecie dubnieckim.
U Feliksa i Nadziei Oborskich ukrywał się młody Żyd. Dawid przychodził o świcie, zaszywał się w piwnicy Oborskich, żeby go ludzkie oczy nie widziały. Bo "ludzkie oczy" mogły donieść ukraińskiej policji i Dawid poszedłby do ziemi, a Oborscy pewnie też.
Późna jesień była, Dawid przyszedł tego dnia nad ranem, matka pani Bożeny wpuściła gościa dyskretnie, położyła się jeszcze, bo ledwie świtało. A chwilę potem w Edwardówce zawrzało. Policja przyjechała łapać Żydów.
- Matka zeszła do piwnicy, ostrzegła Dawida, ten wypadł, pognał przez pola, byle wydostać się za wieś - opowiada córka. - Jeszcze zaczepił się ubraniem o płot, ojciec mu pomógł, chłopak pobiegł w pola. Wprost w ręce policjanta, co pilnował wozu.
A potem zaczęła się masakra. Dawida przywleczono na powrót do wsi. Żeby pokazał, kto go ukrywał, żeby miejscowym urządzić łaźnię krwi.
- Rozebrali go do naga, rzucili na kolana, w usta włożyli drut kolczasty, dosiadali go niczym konia, szarpiąc tym drutem, niczym lejcami - przytacza za matką pani Bożena. - Wlekli go od domu do domu, żeby pokazał, w którym gospodarstwie się ukrywał. Bili ludzi niemiłosiernie, do matki przyszła jej bratowa, Czeszka. Powiedziała, że jak ją zaczną bić, to wyda, kto Dawida ukrywał. W końcu do gospodarstwa rodziców dotarli. Ponoć wtedy Dawid już cały spływał krwią. W domu Oborskich wykrzyczał, że "w ogóle tej kobiety nie zna". Nie wydał mojej matki. A jednak dostała od policjanta kolbą w pierś, do końca życia to odczuwała. A potem półżywego Dawida powiesili na drzewie. I strzelili do niego. A mojemu ojcu kazali go odciąć i zakopać.
To już był czas, kiedy na Wołyniu człowiek przestał być człowiekiem, ale wkrótce przyszło jeszcze gorsze.
Wróg za płotem
Daleko stamtąd było do miejskiej cywilizacji, ale od wsi do wsi przetaczały się historie, że Ukraińcy Polaków mordują. W Edwardówce nikt nie chciał w to wierzyć, choć z niektórych domów młodzi mężczyźni znikali gdzieś w lasach na całe noce.
A nieco wcześniej starzy Ukraińcy ostrzegali Oborskich: "Uciekajcie, bo może być źle". Nie uciekli, nie wierzyli, że może być źle. Uwierzyli tamtej nocy, kiedy Edwardówka zaczęła płonąć.
- Ojciec zerwał się z łóżka, bo pies wył przerażająco, w świetle zapałki zobaczył na ściennym zegarze, że druga w nocy - opowiada pani Bożena. - Na zewnątrz taka poświata, jakby domy wokół płonęły. I rzeczywiście - płonęły, choć jeszcze nie dom moich rodziców. To znaczy, że i po nich zaraz przyjdą. Moja starsza siostra miała wtedy z pięć lat, brat - ledwie osiem miesięcy.
Ojciec złapał syna na ręce, córkę chwycił za dłoń, wypadli we czwórkę na zewnątrz, w ciemność, byle dalej od Edwardówki. Tylko w tym, co mieli na sobie, zrywając się z łóżka. Biegli drogą, matka opowiadała, że po obu jej stronach w polu leżeli banderowcy, w ciemnościach słyszała, że coś majstrują przy broni. Dopiero kiedy ubiegli kilkadziesiąt metrów, posypały się za nimi kule.
Uciekli do wioski, w której dominowali Czesi. Czechów banderowcy nie tykali, więc tu byli w miarę bezpieczni. Choć przecież i "czeskie" wioski nawiedzane były przez banderowców i ukraińską policję, więc ta "czeska pomoc" nie była entuzjastyczna. We czwórkę - prędzej czy później - zwróciliby czyjąś uwagę, postanowili się rozdzielić.
Jedno dziecko pozostawili u jednej rodziny, drugie - u drugiej. Rodziny często zmieniały miejsca. Sami też ukrywali się osobno. Na ogół w lasach i pośród niskich wczesnym latem zbóż. Jeszcze tylko chcieli sprawdzić, co się stało z ich domem. A najważniejsze - z matką Nadziei i z ojcem, którzy zostali w płonącej Edwardówce.
Niech ciało rozszarpią ptaki
Nadzieja sama dotarła do wsi rankiem. Dom stał, ale jego wnętrze napastnicy wywrócili do góry nogami, rodzinne zdjęcia i dokumenty hulały z wiatrem po podwórku. Matkę Nadziei znaleźli w stodole.
- Brzuch miała rozpłatany nożem, jeszcze żyła - pani Bożena przytacza opowieści matki. - Mama szukała w sąsiednich wsiach lekarza, znalazła się rosyjska felczerka, ale babcia zmarła przed nadejściem pomocy. Dziadek ocalał. Kiedy po nich przyszli, wczołgał się pod krzewy, nie znaleźli go.
Babcię trzeba było pochować. Na pogrzebie nie brakowało Ukraińców, którzy od pokoleń mieszkali po sąsiedzku i którym Polacy wciąż byli braćmi. I chyba nikt nie spodziewał się, że ta smutna uroczystość stanie się powodem do kolejnego ataku. Przecie pogrzeb to ceremonia religijna, to nie czas i miejsce na mord. Oni jednak przyszli.
- Dziadek zdołał wybłagać litość, ale jego syna banderowcy związali i wyprowadzili do lasu - opowiada pani Bożena. - Tam go zastrzelili. We wsi zakazali go grzebać pod karą śmierci. Ciało rozszarpały ptaki.
Jej matka przez trzy następne tygodnie ukrywała się po polach, lasach, wiejskich stodołach. Jej ojciec podobnie. Nawet nie widzieli się przez te trzy tygodnie. Tak się umówili: jeśli któreś z nich zginie, to może to drugie ocaleje dla dzieci. A dzieci były w miarę bezpieczne w okolicznych przysiółkach, u czeskich rodzin.
Przecież w nieskończoność tak nie można było. Wracać nie było do czego, ich dom rodzinny w każdej chwili mogli nawiedzić banderowcy. Po trzech tygodniach spotkali się przez przypadek na polnej ścieżce pod lasem.
I postanowili, że trzeba stąd wyjechać na zawsze. Zebrali dwójkę maluchów, dostali się do Stojanowa, wsiedli do pociągu i ruszyli na zachód. Wysiedli w Łańcucie. Pani Bożena mówi, że zupełnie nie wiedzieli, dlaczego właśnie tu, w obcym miejscu. I potraktowano ich jak obcych.
Bo to Ruscy są
Niemieckie władze okupacyjne wystawiły im dokumenty pobytowe - jak wielu innym uciekinierom ze wschodu - i pozwoliły żyć własnym życiem. A oni poza tymi dokumentami nie mieli nic, bo z niczym uciekli z Edwardówki. Byli bez pieniędzy, pracy, dachu nad głową, żywności. I jeszcze dwójka dzieci. A wkrótce urodziła się Bożena, więc już trójka była pod opieką.
- Miejscowi nazywali nas Ukraińcami albo Ruskimi, nie byli przychylni ani skłonni do pomocy - wspomina pani Bożena. - Poza doktorem Jedlińskim, który za cel postawił sobie pomoc uciekinierom. To on znalazł rodzicom i siostrom pokój, ale inaczej pomóc nie potrafił. Mama najpierw żebrała, żeby nie pomarli z głodu, potem zaczęła piec i sprzedawać. Ojciec wynajmował się do koszenia trawy, czasem do noszenia chorągwi na pogrzebach. Dlatego mojego brata nauczycielka publicznie nazwała trupkiem. Dzieci to na długo podchwyciły.
Długo czuli się obco na tej ziemi, i traktowani byli jak obcy. Nawet kiedy przez Łańcut przetoczył się front, kiedy po wojennej wędrówce ludów już nie bardzo było wiadomo, kto stąd, a kto "ze świata".
Dla jej rodziców to Edwardówka na Wołyniu zawsze była ziemią obiecaną. Ona nigdy tam nie pojechała. Nie miała odwagi.
Andrzej Plęs
NOWINY