Adam miał wtedy 15 lat i większą "świadomość polityczną". O dwa lata młodszy Krzysiek traktował tę eskapadę jak przygodę.
Krzysiek był na premierze "300 mil do nieba" w Paryżu. Widownia roniła łzy, on wyszedł z seansu z mieszanymi uczuciami. Bo nie wszystko wyglądało tak, jak w życiu.
Adamowi nie chciałoby się uciekać od komuny, gdyby nie nastroje patriotyczne w domu Zielińskich. Gdyby Krzysiek nie był ciekawy świata, nie powiedziałby wtedy "tak". Bo Adam lojalnie zaprosił brata do tej wariackiej ucieczki. Był najstarszy z ósemki rodzeństwa.
- Z komuny niewiele pamiętam - przyznaje Krzysztof. - Tylko Jaruzelskiego w telewizji i radość, że w poniedziałek nie muszę iść do szkoły. Taka była wtedy moja świadomość polityczna - z uśmiechem rozkłada ręce. - Ale w liście napisanym ze Szwecji do klasy nazwałem wszystkich komunistami i wspomniałem o cukierkach, zabawkach i pomarańczach. A pomarańcze były wtedy w Polsce symbolem dobrobytu.
Co wykorzystała peerelowska propaganda, która ustami rzecznika prasowego rządu, Jerzego Urbana, oświadczyła, że Zielińscy zostali przez kapitalistów przekupieni pomarańczami.
Nie było wielkich przygotowań. Trochę ubrań i pieniędzy ze skarbonki. Bezużytecznych na Zachodzie złotówek.
- Musiałem podrobić podpis mamy, żeby odzyskać swoje 4 tysiące złotych ze szkolnej kasy oszczędnościowej - wspomina Krzysztof. - Adam miał trzy tysiące. Jak na dzieciaki - fortuna. I przez całą tę drogę nie przyszło mi do głowy, że robimy coś nieodwracalnego. Czułem się, jakbym w każdej chwili mógł wrócić do domu.
Nie wytrzymali. Wtajemniczyli trójkę szkolnych kolegów. Nawet założyli się z nimi o 100 dolarów, że ucieczka im się uda. Zakład uroczyście spisano na trzech karkach wyrwanych z zeszytu. Trójka kumpli zobowiązała się nie puścić pary z ust.
Z domu wykradli się nocą. Na stole zostawili list: "Kochana Mamo, prosimy, żeby przez trzy dni nie wzywać milicji, bo grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo".
Krzysztof: - Dopisałem, że to nie wina Adama, że to była moja decyzja.
I która matka po takim liście siedziałaby cierpliwie trzy dni? Od razu, niemal w stanie przedzawałowym, Zielińska pobiegła na milicję, potem do szkoły. Trzech kolegów braci wzięto na spytki. Nie obyło się bez "środków bezpośredniego przymusu" na tyłki, bo lojalne chłopaki szły w zaparte. Tylko jeden przebąkiwał o wycieczce za granicę, ale nie potraktowano go poważnie.
To wcale nie miała być Szwecja. Miało być daleko od komuny. Najlepiej - USA. I najlepiej - samolotem. Nielegalnie, oczywiście. Obaj nie mieli pojęcia, że dwóch nastolatków, bez opieki rodziców, bez jakichkolwiek dokumentów nie wpuszczą nawet do sali odpraw na Okęciu. Kiedy nocnym pociągiem dotarli do Warszawy, okazało się, że lotnisko obstawione jest przez wojsko i milicję. To był koniec planu. Tylko do domu głupio było wracać. Do kolegów też, bo wstyd i… weksle na 100 dolarów.
- Wtedy przypomnieliśmy sobie o koledze, który spędził wakacje nad morzem. Mówił, że ze Świnoujścia na Zachód kursują promy - opowiada Krzysztof.
Na Dworcu Centralnym "podrażnili się" trochę z samootwierającymi się drzwiami i wsiedli do pociągu do Świnoujścia.
- W porcie pytaliśmy chłopców, co pływa, dokąd i kiedy. Że niby z ciekawości, bo my pierwszy raz nad morzem.
Plan powstał błyskawicznie: schowają się pod tirem, w ten sposób trafią na prom i będą się modlić, żeby na właściwy.
Znaleźli tira, ale wopista złapał ich, sklął i wsadził w pociąg powrotny do Warszawy. W pociąg osobowy, więc chłopcy wyskoczyli na pierwszej stacji. W godzinę znów byli przed parkingiem dla tirów w Świnoujściu. Tym razem uważali już nie tylko na wopistów, ale też na ich psy.
- Adam miał pomysł, żeby iść do cepeenu i oblać się ropą, żeby psy nie wyczuły - wspomina Krzysiek.
Skończyło się tym, że wymazali się smarem samochodowym z osi tirów.
- Śmierdziało, jak cholera!
Wytypowali tira. Każdy wybrał sobie jedną oś, na której w półśnie i półjawie wisiał do trzeciej po południu następnego dnia. Niewiele brakło, znów plan wziąłby w łeb.
- Polski celnik z latarką w dłoni zaglądał pod samochody i był moment, że zaświecił mi w twarz. Chwilę patrzyliśmy sobie w oczy - opowiada Krzysztof. - Do dziś nie wiem, czy mnie widział, czy nie chciał widzieć.
Potem tir wjechał na prom. Spędzili pod nim 26 godzin. Budził ich tylko odgłos zapalanego silnika. Po raz ostatni silnik ryknął, kiedy tir zjeżdżał z promu. Zwlekli się w środku nocy na portowym parkingu.
Morze, tiry, pustka, cisza. Tylko w oddali migotały miejskie światła, toteż w tamtym kierunku ruszyli. O trzeciej w nocy krążyli po obcym mieście w obcym kraju. Brudni od samochodowego smaru, umordowani. Na ulicach mijali ich roześmiani ludzie. Ale chłopców nie interesowali ludzie, ale wystawy sklepowe. Było tam wszystko! Jak w filmach, jak w marzeniach. A oni od kilkudziesięciu godzin nie jedli, nie pili. Znaleźli pustą butelkę i poszli napić się do fontanny. I wtedy zatrzymał się przy nich samochód.
- Wysiadł brodaty facet i coś gadał po swojemu - opowiada Krzysztof. - Po czapce poznaliśmy, że albo policjant, albo strażnik. Adam znał pięć słów na krzyż po angielsku. Powiedział, że mieszkamy w hotelu i wskazał ręką gdzie. Brodacz zapakował nas do samochodu i zawiózł na komisariat.
Zrobiło się zbiegowisko! Policjanci zadzwonili po tłumacza, ten przez telefon zapytał chłopaków, ile mają lat. Kiedy odpowiedzieli, po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. Dostali herbatę, coś do jedzenia i poszli do łóżek.
Krzysztof opowiada: - Baliśmy się, że odeślą nas do Polski, więc Adam wymyślił, żeby zniszczyć wszystkie "dowody winy". Poszliśmy do ubikacji i zjedliśmy kartkę. Tę z zakładem z kolegami ze szkoły.
Bo bratersku zjedli - po połowie.
Szwedzi nie chcieli ich zatrzymywać, bo nie chcieli konfliktu z Polską.
- A Komuna domagała się naszych głów - tłumaczy Krzysztof. - Ale Polonia szwedzka zrobiła piekło...
Trafili do obozu dla azylantów. Tu "wyłowiła" ich lokalna gazeta, potem telewizja i w szwedzkich mediach rozpętało się piekło. Decyzje zapadały na najwyższym szczeblu, bo to już była nie tylko barwna ucieczka dwojga dzieciaków, ale awantura międzynarodowa. W końcu premier Olof Palme musiał zaakceptować, że przybyło mu dwóch obywateli.
Dostało się za to rodzicom. Władza ludowa chciała urządzić im proces pokazowy. Omal nie pozbawiono ich praw rodzicielskich. Skończyło na zawieszeniu.
Krzysztof: - Nie mieliśmy pojęcia, że nad naszymi głowami szaleje burza dyplomatyczna. Adam trochę się orientował, wiedział, co to azyl. Przed przesłuchaniami ustaliliśmy zeznania. Bo przecież musieliśmy podać jakiś powód ucieczki. Adam wymyślił - prześladowania polityczne. Tłumaczył, że z przysposobienia obronnego miał w szkole niskie oceny i że miał kłopoty, bo nie był na obowiązkowym pierwszomajowym pochodzie. Wymyślił, że milicja spałowała go, jak wracał z koncertu grupy punkowej.
Trafił w dziesiątkę, bo Szwedzi mają uczulenie na tle swobód obywatelskich. A uderzenie dziecka, to dla nich grzech śmiertelny. Z końcem 1985 roku zapadła decyzja: Zielińcy zostają w Szwecji.
Trafili do dwóch różnych polskich rodzin zastępczych, takich "świeżych", z korzeniami solidarnościowymi. Ze "starą" rodzina utrzymywali kontakt, choć łatwo nie było. Słali listy jeden po drugim, ale pierwsza rozmowa telefoniczna była dopiero po roku pobytu. Dzisiaj Krzysiek przyznaje ze wstydem, że zapatrzył się w te wystawy sklepowe, w słodycze i zabawki.
- W szwedzkiej telewizji powiedziałem, że nie tęsknię - opowiada. - A potem połapałem się, że tak nie wypada, więc dodałem, że trochę jednak tak. Ale Adam tęsknił bardzo. Trudniej aklimatyzował się w nowej rzeczywistości.
Z czasem to Krzyś zaczął tęsknić "do korzeni". A Adam coraz bardziej wtapiał się w tamtą społeczność. Do wolnej już Polski jeździł coraz rzadziej. Krzysiek przyjechał do Żyrakowa po raz pierwszy po 10 latach. Teraz bywa coraz częściej. Przyjeżdża trochę zawodowo, bo jest wykładowcą na sztokholmskim uniwersytecie, a tematem jego pracy doktorskiej są "polskie warunki gospodarcze". Adam też poniekąd zawodowo bywa w Polsce - ma kierownicze stanowisko w firmie budowlanej, która w kraju nad Wisłą ma swój oddział.
Krzyśkowi pasja poznawcza nie minęła. Zwiedza cały świat. Nauczył się grać na fortepianie i na skrzypcach i mówi w kilku językach.
- Ale myślę tylko po polsku.
ADAM PLĘS, Nowiny