Czego od Januszka Niemca chciały komunistyczne służby bezpieczeństwa?
I tutaj zaczyna się ta historia. Bo moi rodzice to Antoni Żubryd i Janina Żubryd.
Żubryd? Ten z "Ogniomistrza Kalenia"?
Tak, ten, który przez kilka dekad PRL-u był symbolem, przepraszam za cytat, reakcyjnego podziemia. Był symbolem band, z którymi walczyli tacy komunistyczni herosi jak generał Karol Świerczewski.
Nawet dziś, w dobie uznania zasług Żołnierzy Wyklętych, historycy piszą, że Żubryd nie był postacią jednoznaczną.
Dla mnie ta postać była i jest jednoznaczna. I żeby to zrozumieć, trzeba poznać biografię mojego ojca. Absolwent szkoły podoficerskiej w Śremie, obrońca Warszawy w kampanii wrześniowej. Po rozwiązaniu pułku, schronił się w Sanoku i tam rozpoczął działalność w ruchu oporu. Środki do życia zdobywał, trudniąc się przemytem przez linię demarkacyjną między Rosjanami i Niemcami. Podczas jednej z takich wypraw, złapany przez bolszewików, zgodził się zostać ich szpiegiem. Za co zapłacił po ataku Hitlera na Rosję, gdyż Niemcy znaleźli jego teczkę, agenta "Zucha", i aresztowali jako rosyjskiego szpiega. Z wyrokiem śmierci, ze związanymi rękoma, mój ojciec uciekł znad grobu, powalając niemieckiego żołnierza, który miał strzelić mu w tył głowy. Do wyzwolenia działał w konspiracji w okolicy Sanoka. Natychmiast zameldował się u nowych władz, powołując na swoją przeszłość, zgłosił akces do Służby Bezpieczeństwa. W Powiatowym Urzędzie Bezpieczeństwa był w grupie walczącej z UPA, hitlerowskimi kolaborantami i zdrajcami narodu.
Na razie to biografia stalinowskiego aparatczyka.
To tylko pozory. W czerwcu 1945 roku mama podjeżdża ciężarówką przed więzienie w Sanoku, a ojciec wyprowadza dziesięciu więzionych tam żołnierzy AK. Zresztą już wcześniej, tak zeznawali świadkowie, było widać, że ojciec nie jest zwolennikiem komuny. Wraz z tymi uwolnionymi AK-owcami zakłada oddział NSZ "Zuch". A ja zaraz po tej ucieczce trafiłem wraz z babcią do więzienia. Ojciec, w odwecie, zaatakował posterunek milicji w Haczowie. Zagroził, że zabije siedmiu milicjantów, jeśli jego syn i teściowa nie zostaną wypuszczeni. Wyszliśmy na wolność...
Od tego czasu nie widział pan rodziców?
Wręcz przeciwnie, rodzice starali się mnie widywać. Moja najstarsza kuzynka, wówczas jedenastolatka, na kilka dni zawoziła mnie do rozmaitych miejsc, gdzie ukrywali się rodzice. Ja tego nie pamiętam, ale świadkowie opowiadali, że na czele oddziału Żubryda często maszerował kilkuletni szkrab z bronią w ręku. To byłem ja.
Janina i Antoni Żubrydowie. Zginęli podstępnie zastrzeleni przez agenta UB
(fot. Archiwum rodzinne)
Przez lata przekonywano nas, że była to klasyczna banda kierowana przez renegata z UB.
To był batalion Narodowych Sił Zbrojnych, liczący ponad dwieście osób. Dzielił się na trzy grupy zbrojne operujące w Bieszczadach. Dokonały one ponad dwustu akcji zbrojnych. W zdecydowanej większości były to przeprowadzane z zaskoczenia zasadzki na funkcjonariuszy UB, MO, urzędy gmin, stacje kolejowe, pociągi, sklepy. Zdarzały się także akcje sabotażowe, rabunkowe i rekwirowanie żywności. W sumie, jak naliczono, zginęło 78 przedstawicieli komunistycznych władz. Jednak podstawowym zadaniem zgrupowania była obrona polskiej ludności przed atakami UPA.
Jak to się stało, że tak długo pozwolono im działać?
Przede wszystkim - za sprawą poparcia miejscowej ludności. Później, po akcji Wisła, gdy coraz więcej wsi było spalonych, trudniej było znaleźć to oparcie. Jednak wbrew temu co mówiono, to nie ludzie go wydali, a powodem śmierci rodziców była zdrada. Zdradził ich jeden z najbliższych, który był ochroniarzem rodziców. Okazało się, że mimo akowskiej przeszłości, był prowokatorem UB. Podstępnie zastrzelił matkę i ojca, gdy żegnali się już z podziemną działalnością, mieli zamiar wyjechać na Zachód. Był 24 października 1946 roku. Gajowy z Malinówki, gdzie to się stało, przewiózł zwłoki taty i mamy przed sklep, skąd zabrało je UB. Później leżały złożone na kupie węgla, by zniknąć. Nie wiem, gdzie moi rodzice zostali pochowani.
Wtedy siedział pan w więzieniu?
Tak, od Wielkanocy 1946. Aresztowano nas: mnie, babcię i ciocię Krysię, która przyjechała do nas z Krakowa. To był efekt ofensywy, jaką rozpoczęto w całym regionie. Pamiętam, jak oficer posadził mnie na swoich kolanach. Ale nie był to objaw czułości, traktował mnie jak żywą tarczę. W dokumentach było zapisane, że aresztowano mnie za... współpracę z bandą Żubryda NSZ. Babcię zabrano zapewne tylko dlatego, aby klawisze nie musieli podcierać mi tyłka. Mieli wyraźnie problem z zakwalifikowaniem mnie, jako pięciolatka. Nie mogli napisać, że - i znów cytat - szczenię Żubryda jest zakładnikiem.
Pięciolatek więźniem politycznym?
Z tego czasu pozostało mi kilka wspomnień. Smrodu, bo na naszym piętrze była zapchana kanalizacja, smaku wiśni, które przemycał nasz znajomy, i hulajnogi, którą pozwolono mi dostarczyć. Taką ręcznie struganą. Jeździłem po spacerniaku. Stamtąd miałem widok na kuchnię, gdzie stały ogromne kotły...
Po wyjściu z więzienia został pan z babcią?
Nic podobnego. Elementom reakcyjnym nie można było powierzyć wychowania dziecka, i to jeszcze z tak skażoną krwią. Trafiłem do sierocińca w Sanoku prowadzonego przez siostry zakonne. I pewnie tak spędziłbym całe dzieciństwo, dorósłbym jako janczar, gdyby nie ciocia i wujek, którzy po opuszczeniu obozów koncentracyjnych, gdzie trafili za działalność w podziemiu, odwiedzili babcię. Wcześniej, jeszcze w czasie okupacji, mama i ciocia, działając w konspiracji, obiecały sobie, że jeśli którejś z nich coś się stanie, zajmą się dziećmi. Ale nie mam pojęcia, jak to się stało, że cioci, czyli mojej drugiej mamie, udało się mnie wydobyć z tego bidula. W każdym razie znalazłem się na Śląsku. Z opowieści już wiem, że gdy ciocia zapytała, czy z nią pójdę, ja odpowiedziałem, że tak jeśli... da mi trochę kartoflów. Słyszałem, że później pół Sanoka szalało, że zniknęło Żubrydowe szczenię.
I stał się pan Januszem Niemcem?
Nieco później. Nauczycielka w szkole poradziła tacie i mamie, bo tak wówczas ich nazywałem, by mnie adoptowali. Że tylko to i zmiana nazwiska może mnie uratować. To był przecież początek lat pięćdziesiątych. Później o tym przy mnie nie rozmawiano, to był temat tabu. Tłumaczono mi, żebym nie wygadał się w szkole. Zapomniałem.
Aż do...
Aż do czasu, gdy mieszkaliśmy w Warszawie i w moje ręce trafiła książka "Łuny w Bieszczadach". To był szok, tam pojawiła się historia moich rodziców. Ale w jakim kontekście! Byli mordercami, bandytami. A później jeszcze ten film "Ogniomistrz Kaleń", który utrwalił wizerunek. Cóż, nawiasem mówiąc, zabójca moich rodziców był reżyserem w wytwórni filmowej "Czołówka". Najsmutniejsze, że na przełomie lat 80. i 90., gdy mogłem ustalić najwięcej faktów, byłem na kontrakcie w Nigerii. Później wiele szczegółów poznałem podczas procesu katów moich rodziców, w którym byłem oskarżycielem posiłkowym.
Czy nie myślał pan o tym, by wrócić do nazwiska Żubryd.
Przez chwilę, gdy byłem już dorosły. Jednak pomyślałem wówczas, że byłoby to nie w porządku wobec rodziców, którzy mnie wychowali. Ale mój syn to zrobił. On i mój wnuk noszą nazwisko Żubryd. Jestem szczęśliwy, że mogą być z niego dumni.
Jednak nie wszystkim nazwisko Żubryd dobrze, bohatersko się kojarzy. Nawet w Sanoku.
Cóż, jest trudno się przebić nawet z propozycją nazwy ulicy, ronda. Ale w Sanoku rządzi SLD. Na dodatek - za sprawą biografii - postać mojego ojca jest niezwykle kontrowersyjna. Był agentem bolszewików i funkcjonariuszem UB, co sprawia, że dziwnie na niego patrzą nawet niektórzy kombatanci. Z drugiej strony, to renegat, który później walczył o niepodległą Polskę. Czy łatwo to zrozumieć?
Jak to jest dziś: być najmłodszym więźniem politycznym, kombatantem NSZ?
Czasem muszę się tłumaczyć, gdy w pociągu pokazuję legitymację osoby represjonowanej i wynika z niej, że byłem pięcioletnim więźniem. Konduktorzy wietrzą wtedy oszustwo.
rozmawiał Dariusz Chajewski, Gazeta Lubuska