Tato mi mówił: „Miasta i kraju nigdy nie wolno zostawić”

Rozmawiał Janusz Waliś
Agresja sowiecka września 1939 r. była dla Krzemieńca początkiem Apokalipsy
Agresja sowiecka września 1939 r. była dla Krzemieńca początkiem Apokalipsy Archiwum prywatne
Rozmowa z Elizą Wójtowicz, Krzemieńczanką, byłym członkiem zarządu Towarzystwa Przyjaciół Krzemieńca im. J. Słowackiego, córką kawalera Orderu Wojennego Virtuti Militari i Krzyża Niepodległości, Legionisty Piłsudskiego - Gustawa Wawrzyszaka zamordowanego przez Niemców na Górze Krzyżowej.

Ile Pani miała lat w 1939 r.?
9 lat.

Co Pani pamięta z dzieciństwa w Krzemieńcu?
Gdy po 50 latach pojechałam wreszcie do Krzemieńca, pamiętałam każdą ścieżkę, podwórko i skrót przez ogród. Odnalazłam także mój dawny dom.

Co się działo w 1939 r. w Krzemieńcu?
Jeden z pracowników taty zabrał mnie do siebie. Dom był na wzgórzu, co było bezpieczniejsze podczas bombardowania. Tam też nocowałam i tam przyszli później moi rodzice. Zapamiętałam blaszany dach, na który spadały jabłka, co mnie przerażało po bombardowaniach. Pamiętam również autokary z uciekającym Rządem RP. Nasz dom był tuż koło starostwa, więc zatrzymywały się tuż koło nas, a ja byłam szczęśliwa, że mogłam im podać picie jak prosili. Pamiętam wejście Sowietów. Rodzice powiedzieli, że uciekamy do Zbaraża na granicę rumuńską. W Zbarażu czekałyśmy z Mamą na Ojca, ale nie dotarł, więc wróciłyśmy.

Dlaczego tata został?
Tata był komornikiem sądowym, nie chciał opuścić Krzemieńca jako jeden z urzędników odpowiedzialnych za miasto. Mówił: „miasta i kraju nie wolno zostawić”. Polskę zalała zaraza sowiecka. Inaczej tego nie nazwę, ziemia powinna się pod nimi rozstąpić. Jak wiedziałyśmy, że tata nie dojedzie do nas, wracałyśmy do Krzemieńca. Pamiętam fale sowieckich żołnierzy, tę biedę z nich bijącą i jak zatrzymali nasz wóz i kradli z niego, co się dało.

Pamięta Pani jak przyszli po ojca?
To była Wielkanoc, ja spałam, mój tatuś siedział i malował dla mnie pisanki. Zabrali ojca do więzienia, moja mama szalała
dosłownie, zabrała mnie do znajomych i tam zostawiła, a sama poszła się dowiadywać, gdzie tata, zabiegać, prosić i walczyć o ojca.

Całą okupację sowiecką spędził w więzieniu krzemienieckim?
Tak, mama nosiła mu paczki, ale nie wiem, czy mieli kontakt, może ze względu na starania i pisma mamy Sowieci zrobili nawet proces, oczywiście pokazowy. To była zima 40/41. Pamiętam sąd i ciemne ławy, i pamiętam ojca idącego na salę. Sowieci na proces sprowadzili chłopów z okolicy, ale nikt o ojcu nie powiedział złego słowa, mówili: „to był baćko, dobry Pan”. Dlatego musieli go uniewinnić, a po uniewinnieniu puścić do domu. Jednak najpierw kazali Ojcu zabrać rzeczy z więzienia, jak poszedł, tak już nie
wrócił.

Jak to się stało, że część osób przeżyła sowiecką masakrę więzienną?
Sowieci chcieli wszystkich pogonić na Sybir, bądź rozstrzelać na miejscu. Gdy Niemcy atakowali, władza i obsługa więzienia uciekły. Wtedy ludzie z zewnątrz pomogli otworzyć bramę i więźniowie zaczęli uciekać. I tu przydała się wiedza ojca z legionów, wyszkolenie wojskowe. Wszyscy uciekali do domów i do kościoła, gdzie dopadli ich Sowieci, a ojciec uciekł na cmentarz żydowski i tamtędy górami na cmentarz tunicki.

Jak pamięta Pani zmianę okupanta?
Kiedy weszli Niemcy, tata wrócił do domu. Zdawało się rodzicom, że jak jedni zamknęli, to drudzy dadzą spokój. Pamiętam jeden spacer z ojcem. Pamiętam, że poszłam się bawić do koleżanki lalkami, czego potem nie mogłam sobie darować, bo przyszła milicja
ukraińska i zabrała ojca do sprawdzenia. Zabrali tak wszystkich, i tych co przeżyli Sowieta, i nowych. Niemcy zabierali na podstawie listy od kolaboranta ukraińskiego. Tacie jako jedynemu udało się przesłać gryps. Czytając go, wiedziałyśmy, że to
już koniec. Tata nie miał wątpliwości. Wraz z profesorami krzemienieckimi został rozstrzelany pod koniec lipca na Górze Krzyżowej.

W 1944 r. wyjechała Pani z mamą do Polski. Jak potem odnalazła Pani grób taty?
Pod koniec lat 80. polska działaczka z Krzemieńca Irena Sandecka napisała do Polski do Krzemieńczan, że woda wymyła kości na Górze Krzyżowej. Wystarałam się o zaproszenie i pojechałam. W Krzemieńcu starałam się zorganizować pochówek. Część kości pochowano na innych cmentarzach, a o reszcie mógł zadecydować tylko I sekretarz. Dla załatwienia sprawy ubrałam obcasy
(śmiech – przy 60-letnich chodnikach i górzystym terenie był to wyczyn), i zamiast się prosić, pewnie weszłam do biura partii, mijając dwie wartownie bez słowa. W sekretariacie po polsku mówię, że muszę się widzieć z I sekretarzem. Wszyscy chyba byli w szoku, bo sekretarka wyszła bez słowa i po chwili poinformowała mnie, że I sekretarz czeka. Rozmowa była polsko-rosyjska,
moim najważniejszym pytaniem było, jak mam wrócić do Polski i powiedzieć dzieciom, małżonkom i rodzinom pomordowanych przez Niemca, że na Górze Krzyżowej na zboczu walają się kości ich bliskich, które psy roznoszą. Obiecał załatwić sprawę. I rzeczywiście w ciągu miesiąca dostaję wiadomość z Krzemieńca, że położono kamień z informacją o zbrodni - po ukraińsku oraz otoczono mogiłę płotkiem, co prawda z czerwonymi gwiazdami, ale lepiej takim niż żadnym. Liczę, że kiedyś stanie tam tablica
polska i biało-czerwone ogrodzenie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia