"Nieszczęsne życie". Wspomnienia Heleny Prus z czasów II wojny światowej

Bogdan Nowak
Zdjęcie wykonane na Zamojszczyźnie przez nieznanego, niemieckiego fotografa
Zdjęcie wykonane na Zamojszczyźnie przez nieznanego, niemieckiego fotografa Archiwum Państwowe w Zamościu
Takie dokumenty są dzisiaj bezcenne. Gdy wybuchła II wojna światowa, Helena Prus miała 13 lat (urodziła się 26 listopada 1926 r. we Wronowicach). Jej rodzina mieszkała w Sahryniu Kolonii (gmina Werbkowice). Po spaleniu wsi podczas walk polsko-ukraińskich w 1943 r. członkowie rodziny Prusów przeprowadzili się do okolicznych miejscowości. Mieszkali m.in. w Czermnie i Turkowicach. Pani Helena była m.in. łączniczką w oddziałach Armii Krajowej. W 1950 r. wyszła za mąż za Jana Zająca, rolnika z Trzeszczan. Zamieszkała w domu męża. Mieli czworo dzieci: Krystynę, Alfreda, Czesława i Romana.

W 1995 r. pani Helena została odznaczona przez Prezydenta RP Krzyżem Armii Krajowej. Rok później (3 listopada 1996 r.) zmarła w hrubieszowskim szpitalu.

W latach 80. ub. wieku pani Helena spisała wspomnienia z czasów wojny. Są wzruszające, tragiczne, ale także pełne jakiejś niesamowitej, żywotnej siły. Odnalazła je Krystyna Godzisz, córka autorki. Te opowieści przez ponad 20 lat przeleżały w rodzinnym archiwum. Autorka nadała im tytuł „Nieszczęsne życie” (podobno marzyła o ich wydaniu).

Zapiski jakiś czas temu trafiły do mnie dzięki uprzejmości córki autorki. Prezentujemy ich obszerne fragmenty. Autorka opowiada w nich m.in. o losach polskiej ludności w gminach Werbkowice i Tyszowce. Wspomnienia rozpoczynają się w 1939 r.

Czerwone opaski

Mojego ojca zabrali na front i zostałyśmy z mamą same. Ja byłam najmłodszą, piątą dziewczynką w rodzinie. W październiku ktoś powiedział mi, że wojsko polskie będzie w sąsiedniej wiosce, więc poszłam tam. Stałam może trzy godziny i patrzyłam, jak Rosjanie rozbrajają naszych żołnierzy (…).

Pewnego dnia zauważyłam w parku obok szkoły konia. Na tylnej nodze miał ranę wielkości dłoni. Zaprowadziłam go do naszego gospodarstwa. Mama okładała mu ranę ziołami i kaczym smalcem. Po dwóch tygodniach koń był już prawie zdrowy.

W tym czasie grasowała w okolicy grupa opryszków w czerwonych opaskach. To byli po prostu zbrodniarze. Zaraz nam tego konia zabrali, choć mama i najstarsza siostra nie chciały go oddać. Tato wrócił już wtedy do domu, ale był ciężko ranny i leżał w łóżku. Któregoś wieczoru, po zajściu z koniem, przyszło kilku z nich, oświadczając, że są siłą porządkową. Kazali mamie i siostrze iść z nimi (…). Zabrali je do więzienia, mieszczącego się w Sahryniu, przy gminie.

Na drugi dzień poszłam do mamy. W małym pomieszczeniu było mnóstwo ludzi, pokrwawionych i posiniaczonych. Tak postępowała banda „czerwonych opasek”. Naszego sąsiada Kubika wyprowadzili w pole i kazali mu wykopać dół. Potem związali mu z tyłu ręce rzemieniami i zakłuli go w tym dole bagnetami. Zrobili to tylko dlatego, że był Polakiem.

Po trzech tygodniach od aresztowania mama, zbita i skopana, wróciła do domu. Okazało się, że to wszystko za to, że nie chciała oddać polskiego sztandaru i radia, schowanego pod deskami na górze. Siostra wciąż pozostawała w areszcie. Podobno mieli ją rozstrzelać (sędziami byli Ukraińcy z Pasieki). Jednak wyszło nowe rozporządzenie. W nocy ci działacze (chodzi o komunistów, czyli „czerwone opaski”) wyjechali do Związku Radzieckiego. Poszłam do więzienia, ale już nikogo tam nie było.

Zaczęłam strasznie płakać. Wtedy podszedł do mnie jakiś człowiek i powiedział, że siostra jest już w drodze do domu. Dopędziłam ją na łąkach, pod sahryńską kolonią. W domu wszyscy z radości płakali (przyszli nawet do nas ksiądz Zwolak, wójt, sekretarz, komendant policji i inni). Tato chodził już wtedy o kuli po mieszkaniu.

Ludzie uciekali w popłochu

Niemcy też zaczęli wydawać różne rozporządzenia. Zabierali bydło i zboże. Wyznaczali tzw. kontyngenty. Nam najpierw zabrali jedną krowę, a potem drugą — ostatnią. W Modryniu przy młynie mieszkał Niemiec o nazwisku Lak. Odbierał wymierzony kontyngent, a gdy ktoś nie miał co oddać, był bity nahajkami przez dwóch SS-manów. Zimą Lak wypędzał ludzi do lasu, aby wywozić drewno.

Pierwszego lub drugiego stycznia 1941 r. Niemcy napadli na sahryńską kolonię. Ludzie uciekali w popłochu. Śnieg sięgał po pas. Młodzi mogli uciekać, ale starsi i niedołężni byli łapani przez SS-manów i ciężarówkami wywożeni do obozu w Majdanku pod Lublinem. W naszym domu schroniło się 13 osób. Utkwiła mi w pamięci rodzina Pawęskich. Mieli tylko jednego syna Wojtka. Był wysoki, niebrzydki i podobał się mojej siostrze Michasi. Jego mama była malutka i bardzo chuda, a stary garbaty i bardzo dowcipny.

Ze swego domu zdołał zabrać tylko skrzynkę z narzędziami szewskimi, a jego żona kilka łaszków. Siedział więc stary i reperował buty komu trzeba. Ich syn gdzieś się ukrywał, ale pewnego dnia przyszedł i przyprowadził jałówkę, którą ukradł volksdeutschom. W nocy ją zarżnęli i mięso w beczce zakopali w ziemi. Skórę tato zawiózł do krzywego Antka. On mieszkał w środku lasu i zajmował się wyprawianiem skór na buty.

Pewnego wieczoru przyszedł Wojtek. Zawołał mojego i swojego tatę i coś mu po cichu tłumaczył. Bali się, żebym czegoś nie usłyszała. Ja jednak słuchałam przyłożywszy ucho do drzwi. Wojtek mówił, że istnieje Polska podziemna, że przepędzą Niemców i znów będzie wolność.

Wojna z Rosją

Partyzanta Wojtka zaczęli ścigać urszucy — utworzona przez Niemców ukraińska niby-milicja. Powiedzieli tacie, żeby więcej do nas nie przychodził ten partyzant, bo wszystkich nas wybiją i spalą dom. Wojtek jednak nadal przychodził, żeby coś zjeść i przebrać się, choć jego rodziny już u nas nie było.

Wczesną wiosną 1941 r. wyjechała w stronę Biłgoraja. Najstarsza siostra poszła pracować jako kucharka do domu starców w Hrubieszowie. Druga siostra poszła do pani Czesławy Stawińskiej, której mąż był w niewoli, a ona miała dwoje dzieci i potrzebowała pomocy (…). Jakieś dwa miesiące po wyjeździe najstarszej siostry, Wojtek przyszedł nocą do naszego domu. Mówił, że Niemcy ruszają na Rosję.

Po kilku dniach do wsi przyjechało dużo niemieckich samochodów. Porozjeżdżały się po okolicznych podwórkach. U nas przed domem stała bardzo duża grusza. Pod tą gruszą Niemcy zaparkowali aż sześć aut. To byli żołnierze frontowi. Nikogo nie zaczepiali. Chodzili po domach, kupowali jajka i mleko. Narzekali, że im ta wojna niepotrzebna.

Jeden starszy Niemiec codziennie wołał mnie i częstował czekoladkami. Mówił do mnie „mein kind” i tłumaczył na migi, że ma podobną do mnie córkę. Płakał. Po tygodniu postoju Niemcy ruszyli dalej do Rosji.

Nasza partyzantka zaczęła dawać o sobie znać, ale i Ukraińcy też. Polacy chcieli na tych ziemiach Polski, a Ukraińcy — Ukrainy. Kiedyś przyszedł do nas Wojtek z trzema innymi partyzantami. Powiedzieli tacie, żeby wszystko zakopał: zboże, ubrania i co tylko można, bo spalą naszą wieś.

Tłumaczyli, że w okolicy jest bardzo dużo banderowców, którzy będą mordować Polaków (…).

Wieś w płomieniach

Było to 4 października 1943 roku. Tego dnia mama i ja kopałyśmy kartofle. Pomagały nam ciocia z córką, które przyszły na kilka dni, bo mieszkały dziesięć kilometrów od nas (…). W nocy o godz. pierwszej ktoś zaczął dobijać się do drzwi. W końcu po którymś uderzeniu wyleciały z zawiasów.

Do naszego domu weszło dwóch mężczyzn. — Kto tu mieszka? — pytali. Mama odpowiedziała, że rodzina Prusów. A oni na to: — Zły przewodnik, nie trafiliśmy. Nie bójcie się. Wyszli i zaczęli krzyczeć. — Tu nie palić!

Ale już wszystko było w ogniu: obora, stodoła i szopa. Pod szopą spał tato, nie wiedziałam, czy udało mu się uciec. Ciocia z córką zaczęły uciekać, ale córkę któryś z mężczyzn zatrzymał i dał jej malutkie, półroczne dziecko. To było dziecko sąsiadki. Ktoś ją zabił, a maluch wypadł jej z rąk (…).

Moja mama wybiegła z domu z wnuczką Danusią, córką najstarszej siostry. Ja i siostra zostałyśmy. Gdy dom zaczął się palić, siostra uciekła, a ja ze strachu nie wiedziałam, co robić. W mieszkaniu było już bardzo dużo dymu. Zaczęłam strasznie krzyczeć, ale nikt mnie nie słyszał.

Jakoś udało mi się otworzyć drzwi i wybiegłam na podwórko (…). Z jednej strony strzelali partyzanci, z drugiej urszucy. Udało mi się dojść do ogrodu za domem. Od ognia było widno jak w dzień. Paliły się też domy sąsiadów. Słychać było krzyk ludzi, ryk bydła i rżenie koni. Leżałam na ziemi, a gdy próbowałam się podnieść, jedna kula zraniła mnie w twarz, druga w rękę. Doczołgałam się poza zabudowania.

Niedaleko było jeziorko i krzaki łoziny, tam siedział już tato. Miał poparzoną twarz i ręce. Zapytał, czy wszyscy żyją, ale ja nie wiedziałam (…). Po pewnym czasie wszystko ucichło (…). Było słychać śpiew kilkunastu mężczyzn: „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”. Śpiewając poszli w głąb lasu.

Gdy było już jasno, przyjechali Niemcy. Połazili, poszwargotali i pojechali. Wtedy zaczęliśmy szukać swoich. Mama z wnuczką Danusią siedziały przy pogorzelisku naszego domu i płakały. Siostrę znalazłam prawie obłąkaną. Powtarzała: — Wszyscy zginęli, wszystko się spaliło, po co ja zostałam sama… Zaczęłam jej tłumaczyć, że wszyscy żyją, ale ona mi nie wierzyła.

Dzieci na sprzedaż

Na drugi dzień tato odwiózł mnie, siostrę i małą Danusię do szpitala w Hrubieszowie. Założono mi opatrunki na rękę i twarz. A siostrze podawano środki uspokajające. Gdy siostra poczuła się lepiej, dali jej pracę. Zajmowała się cerowaniem szpitalnej pościeli i bielizny.

Kiedy wyzdrowiałam, zaczęłam pracować w pralni szpitalnej. Miałam wtedy 15 lat. Wstawałam o trzeciej rano, kładłam się spać o 11 wieczorem. Zarządzała nami Frania Mydlak. Pracowały tam też dwie Żydówki Krysia i Henia oraz Klimcia i gruba Stefcia z Mircza.

Głód dokuczał. Na śniadanie była tzw. siwa kawa i kromka chleba z marmoladą albo z jedną ósmą kostki margaryny. Na obiad dostawaliśmy krupnik z robakami (były w kaszy), a na kolację przeważnie krupnik jaglany, zasiwiany (…).

Pewnego dnia przyszedł do mnie tato i powiedział, że on i mama mieszkają u cioci w Czermnie i żebym tam przyszła. Zrobiłam, jak mi kazał (…). Szłam na piechotę 20 kilometrów przez zaspy. Dotarłam do Terebinia. Wioska nie była jeszcze spalona. Nagle drogę zastąpiło mi dwóch Ukraińców z karabinami. Zaczęli wypytywać, skąd jestem i gdzie idę. A że umiałam trochę mówić po chachłacku (była to miejscowa gwara, mieszanina języka polskiego i ukraińskiego — dop. autor), nic mi nie zrobili. Jeden powiedział: — To pewnie nasza.

Nocą doszłam do mojej rodzinnej wioski (Sahrynia Kolonii). Tam w jednym z ocalałych domów, przy świetle karbidówki, siedzieli moi znajomi i kuzyni. Tak się cieszyłam, że mogłam najeść się do syta (…). Wieczorem długo rozmawialiśmy. Kuzyn opowiadał, jak to z moim tatą jeździł do Zamościa, aby wykupić chłopców z transportu. Niemcy sprzedawali wtedy ludzi (30 zł za osobę). Tato bardzo chciał mieć syna, a i u kuzyna były tylko cztery dziewczyny.

Do Zamościa mieli przywieźć trzy wagony dzieci. Kiedy przyjechali na miejsce, musieli czekać jeszcze pięć godzin. Wreszcie przywieziono dzieci w bydlęcych wagonach. Wszystkie były martwe, tylko dwoje: braciszek i siostrzyczka, żyli. Trzymali się za ręce. Tato prosił, żeby chłopczyk szedł z nim, a jakiś pan chciał wziąć dziewczynkę. Dzieci za nic nie chciały się rozłączyć. W końcu tamten wziął obydwoje.

Na drugi dzień było mroźno i słonecznie. Po śniadaniu poszłam do moich rodziców, którzy mieszkali w Czermnie pod Tyszowcami. Dotarłam tam wieczorem. Karbidówka pykała, a wszyscy siedzieli cicho, byli przestraszeni. Dzień wcześniej Niemcy zabrali ciocię i partyzanta Wojtka, za to, że dali jeść niby to ruskiemu żołnierzowi, a to był przebrany Niemiec. Podjadł sobie i poszedł. Rano przyszedł z żandarmami i powiedział: - Poznajecie Ruskiego? No to się zbierajcie. Ciocia była w obozie ponad rok i jakoś wyszła, bo jeden chłopak z Czermna był na Majdanku strażnikiem i jej pomagał. Natomiast Wojtek przepadł bez śladu.

Było już coraz bliżej wiosny 1944 r. Wiedziałam, gdzie są partyzanci. Codziennie wieczorem albo wcześnie rano jechali furą przez wieś, prosili o chleb i mleko. Co kto mógł, to dawał. W marcu Ukraińcy zaczęli palić okoliczne wsie, w których mieszkali Polacy. Najwięcej Ukraińców było w Turkowicach, Wronowicach i Malicach. Jednak ich stolicą na tych terenach był Sahryń (…). Przyszła wiosna (…). Ja, tato i starsza siostra mieszkaliśmy w Czermnie, natomiast mama przeprowadziła się do Turkowic, do wolnego mieszkania po naszej kuzynce. Czermno i okoliczne wioski nie były w tym czasie jeszcze spalone, bo chroniła je silna partyzantka. Ludzie w tej okolicy byli raczej zgodni. Ukraińcy i Polacy niby trochę warczeli na siebie, ale jakoś się nie zabijali.

Straciłam nadzieję…

Czasem do mojej siostry przychodził z lasu Heniek, partyzant. Kiedy trzeba było do sąsiedniej wioski przenieść jakiś meldunek, to przychodził do mnie i mówił: - No, wiewióreczko, wędruj.

Miałam wtedy kasztanowe włosy, w które wpinałam małe karteczki z meldunkami (…). Ukraińcy w tym czasie nieco się uspokoili, więc ojciec postanowił pójść do Sahrynia Kolonii, na nasze pole, kopać i orać. Heniek ostrzegał, że może już nie wrócić, że to jest za polsko-ukraińską granicą, która teraz jest na Huczwie. Ale tato nie zważał na przestrogi.

Rankiem 4 maja wyruszył w drogę. Tego dnia zasiał kawałek pola jęczmieniem i na noc poszedł spać do domu kuma. W nocy Ukraińcy zamordowali tatę. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero kilka dni później. Wszyscy płakaliśmy przez całą noc (…). Rano w niedzielę, 8 maja, poszłam do Turkowic zawiadomić mamę o śmierci ojca (…). Ubrałyśmy się najładniej, jak tylko mogłyśmy i poszłyśmy urządzić tacie pogrzeb. Za Huczwą wszędzie była tylko pustynia spalenisk, nigdzie nie widać było żywego człowieka. Jakoś doszłyśmy szczęśliwie do Sahrynia Kolonii, do domu kuma. Weszłam do pokoju przez kuchnię, a tam… siedzi na stołku jeden z banderowców, nasz dawny sąsiad, i czyści karabin.

— Władek, czy to prawda, że mój tato zabity? — zapytałam.

A on na to: — Jak chcesz, to i ciebie razem z twoim tatą zaraz położę!

Złożył szybko karabin i kazał mi wychodzić. Jak zobaczył, że na podwórku czeka mama, to aż ręce zatarł z uciechy (…). Zaprowadził nas do ciała ojca, które leżało na podwórku, przykryte kurtką. Jego głowa była roztrzaskana w kawałki. Zemdlałam. Kiedy się po chwili ocuciłam, zobaczyłam, jak mama zbiera szczątki tatowej głowy i składa do białego fartuszka (…).

Ten Ukrainiec gdzieś przepadł, lecz po chwili przyszedł z sześcioma uzbrojonymi po zęby upowcami. Na szczęście nie mieli czasu, żeby się przy nas zatrzymać. Właśnie od strony Wronowic rozległy się strzały i pobiegli w tamtą stronę (…). Po pewnym czasie podjechał do nas wozem dawny sąsiad i kolega taty:

— Kładźcie ojca i uciekamy — powiedział. — Zanim tamci wrócą.

Jechaliśmy szybko, przez pola i krzaki, na cmentarz do Malic. Tam zrzuciliśmy ciało. Sąsiad inną drogą wrócił z powrotem (…). Przy płocie cmentarza rosły brzózki. Pomyślałam, że tu pochowamy tatę, ale mama powiedziała:

— Nie, tu córciu nie dasz rady, bo tu są korzenie, a łopatka byle jaka. Odsuń się trzy kroki i kop.

Wykopałam mogiłę, może nie taką, jak trzeba, ale w dole rozścieliłam snopek. Obie z mamą położyłyśmy ciało ojca. Przykryłam go kurtką. Łamałam ręce, chodziłam dookoła tej mogiły i nie mogłam rzucić łopatką ziemi. Wreszcie mama zaczęła dół zasypywać. Kiedy skończyła, słońce było już nad lasem.

Nie modliłam się nad mogiłą, bo straciłam nadzieję, że jest gdzieś Bóg.

Wstawaj Wiewiórko!

W tydzień po śmierci ojca, banda Ukraińców napadła na pobliską Kazimierówkę. Upowcy strzelali tam m.in. z kul zapalających. Ludzie ładowali, co mogli, na furmanki i uciekali: Ukraińcy do Werbkowic, a Polacy do Tyszowiec, do Krasnegostawu, do Klątw, Przewala i do Komarowa. Moją siostrę Heniek zabrał do swoich rodziców, a ja zostałam sama.

Noc była bardzo ciemna. Wszyscy jechali z dziećmi i dobytkiem po cichu, fura za furą, w stronę lasu. Gdzieś w górze słychać było warkot silników niemieckich bombowców, które leciały na Związek Radziecki. Kiedy wyjechaliśmy na tzw. groblę, ktoś z uciekinierów błysnął raz i drugi światłem. Niemcy zaraz zaczęli bić z karabinów maszynowych. Na szczęście nikogo nie trafili. Ludzie chowali się w krzakach i tam siedzieli do świtu.

Nie wiedziałam, gdzie iść. Myślałam, że najlepiej byłoby udać się do mamy (do Turkowic), ale już wtedy były tam bandy ukraińskie (…). To był straszny czas. Spałam przez trzy noce po stodołach, głodowałam (…). Na czwarty dzień siadłam w lesie i zasnęłam. Nagle poczułam, że ktoś mnie szarpie za ramię i woła:

— Ej, wiewióreczko!

Patrzę i oczom nie wierzę. Nade mną stoi Reginka, dziewczynka, z którą bawiłyśmy się, jak miałam może z dziesięć lat.

— Chodź biedaku, zginąć ci nie dam — powiedziała.

Dowódca truskawek

Po pewnym czasie przyjechali furmanką partyzanci i zabrali mnie do lasu (…). Jedni siedzieli pod drzewami, drudzy wędzili kiełbasę. Reginka ugotowała krupnik i podała mi z kromką chleba, której smaku nigdy nie zapomnę (…). I tak zostałam w tym lesie.

Za kilka dni, razem z innymi osobami, które dołączyły w tym czasie do oddziału, złożyłam przysięgę i otrzymałam pseudonim „Wiewiórka”. Obie z Reginką przenosiłyśmy meldunki (…). Pewnego dnia przyszło zarządzenie, aby partyzanci wybrali się na Dąbrowę koło Tomaszowa, bo tam Niemcy mieli wieźć transport ludzi za druty. Zaczęły przychodzić do lasu oddziały partyzanckie, Bataliony Chłopskie, AK i jacyś ludowcy. Zebrało się ich ponad półtora tysiąca.

W głębi lasu zrobiono ołtarz i tam ksiądz z Tyszowiec odprawił mszę. Była spowiedź polowa i partyzanci przystępowali do komunii św. Potem wszyscy ruszyli na akcję. Zostało tylko kilku starszych mężczyzn i ja z Reginką. Na drugi dzień zaczęły wracać z wyprawy oddziały. Niestety, tych ludzi z transportu nie odbili. Przyprowadzili tylko jednego ruskiego chłopca, który nazywał się Pietia i miał 16 lat. On uciekł oknem z bydlęcego wagonu.

W lesie, na polanie rosło trochę truskawek i partyzanci dla żartu zrobili z tego chłopca dowódcę tych truskawek. Dali mu stary niesprawny karabin. Pietia mówił, że teraz wszystkich Niemców, którzy zamordowali jego rodzinę, wystrzela (…).

W lesie nocowałyśmy z Reginką w drewnianym domku, na sofce. Było tam bez liku pluskiew. Gryzły niesamowicie. W drugim pokoju spali, na słomie rozścielonej na podłodze, partyzanci, którzy wracali z wart. Były one wystawiane od strony Czermna, Tyszowiec i Turkowic. Wszy było u tych partyzantów tak dużo, że łaziły nawet po ścianach. Rano chłopcy rozbierali się i zawszone ubrania trzepali o drzewa.

Tak jest, panie wachmistrzu!

(W połowie czerwca 1944 r., na skutek zatargu z komendą obwodu tomaszowskiego AK, chorąży Marcin Pilarski ps. „Grom” został pozbawiony funkcji dowódcy kompani „Tyszowce”. Jego miejsce zajął sierżant Władysław Rybczyński ps. „Konrad”. Po zmianie dowódcy część partyzantów opuściła oddział. W uszczuplonym składzie kompania działała aż do jesieni 1945 r. — przyp. red.).

Do „Konrada” wszyscy zwracali się panie wachmistrzu. Był wysoki i bardzo przystojny. Chodził w wojskowym mundurze, w butach z ostrogami i w rogatywce z orzełkiem (…). Partyzanci z oddziału bali się go jak diabła. Na apele zganiał ich nahajką, zrobioną z lipowego łyka. Pod koniec apelu zawsze powtarzał:

— Jak który skrzywdzi dziewczynę (w oddziale było nas kilka), rozwalę jak psa. Zrozumiano?

— Tak jest, panie wachmistrzu — chórem odpowiadali partyzanci.

Pewnej czerwcowej nocy 1944 r. do naszego oddziału przyjechał goniec na koniu z meldunkiem, że za kilka dni zaatakują Niemcy. Rano chłopcy zaminowali brzeg lasu, w którym stacjonowaliśmy. Jednocześnie postawiono wartę, która miała pilnować, żeby nikt z miejscowych nie wszedł na minę.

Jednak zdarzyło się nieszczęście. Wartownicy nie zauważyli idącej w stronę lasu Czarnosławskiej z Tyszowiec. Rozległ się huk. Kobieta zginęła na miejscu. Po kilku dniach znowu przyjechał goniec. Tym razem powiedział, że Niemcy będą w lesie już nazajutrz. Nasz dowódca „Konrad” zwołał oficerów na naradę (…).

Pod wieczór partyzanci załadowali część broni i trochę żywności na dwie furmanki. Dostali rozkaz, aby przewieźć je do Krasnegostawu. Nam, czyli mi i Regince oraz kilku chłopcom, dowódca kazał pojechać inną furmanką (…). Reszta oddziału miała iść nad Huczwę, aby tam przeczekać atak Niemców. Kiedy dojeżdżaliśmy do brzegu lasu, jakieś 100 metrów za nami nieoczekiwanie pojawili się hitlerowcy. Nie było kiedy i gdzie uciekać.

Ostrzelany las

Partyzanci, którzy jechali furmanką za nami, rzucali karabiny w piach obok drogi. Reginka powiedziała mi:

— Weź pistolet i uciekaj!

Zeskoczyła z wozu, a oni pojechali dalej. W chwilę później, tuż za mną, pojawiło się czterech hitlerowców. Zachowywali się spokojnie. Nie podejrzewali chyba, że taka młoda dziewczyna może być partyzantem (…). Przez cały czas modliłam się, żeby mnie chociaż nie zabrali za druty, lepiej niech od razu zastrzelą (…).

Tymczasem Reginka z chłopcami wyjechała spomiędzy drzew w pole. Tam zobaczyli Niemców z wycelowanymi w ich stronę lufami dział. Co Reginka z chłopcami mieli robić? Cofnąć się nie było można, więc pojechali powoli w stronę hitlerowców. Gdy podjechali bliżej, młody Niemiec zapytał, czy nie widzieli w lesie partyzantów.

— Oczywiście — powiedzieli — że nie. No i stał się cud. Przejechali przez obławę (…).

Udałam się w stronę wsi Podbór, za mną szło czterech hitlerowców. Kiedy dotarłam do zabudowań, skręciłam w stronę jednego z gospodarstw. Pobiegłam pod jakąś szopę, w której składowano drzewo. Tam się ukryłam. Niemcy, jak gdyby nigdy nic, poszli dalej. Nagle z wielkim hukiem odezwały się hitlerowskie działa, które zaczęły bić w las. Po chwili nadleciały samoloty. Kiedy kanonada ucichła, Niemcy przyszli do wsi. Zabierali ludziom bydło, świnie i co kto miał. Mieszkańcy osady płakali, krzyczeli, wyciągane z obór zwierzęta ryczały (…). Jeśli ktoś nie chciał bydląt oddać, to bili go kolbami i gnali w stronę Zamościa. Dopiero po południu zrobiło się cicho (…).

Wróciłam do tyszowieckiego lasu, tam jeszcze, od strony Turkowic, był mały oddział partyzantów, którego nie powiadomiono o ewakuacji. Po jakimś czasie dotarła do niego Reginka i partyzanci, którzy jechali z nią na wozie (…). W lesie szukaliśmy rannych partyzantów. Znaleźliśmy zabitego Kazika Misiutę i partyzanta rannego w rękę (…).

Pociski jak wróble

Minęło kilka dni. Jeden z chłopców często jeździł do Tomaszowa, do szpitala, bo było tam dwóch naszych rannych. Przywiózł kiedyś odezwę do Polaków, nie wiem przez kogo wydrukowaną. Było w niej napisane: „Bracia! Cieszmy się. Już wkrótce koniec wojny”.

Obie z Reginką szlochałyśmy, a chłopcy wyrywali sobie ten papier z rąk do rąk. Każdy czytał odezwę po kilka razy. Był już koniec czerwca 1944 r. Wciąż docierały do nas wieści, że front jest blisko (…). Od czasu do czasu słychać było huk armat, czasem nadlatywały nad las ruskie samoloty.

Pewnego dnia poszłyśmy na Podbór, do kuzyna mojej mamy. Kiedy tam dotarłyśmy, przyjechali Niemcy (…). W Podborze były moja mama i siostra. Wieczorem wszyscy poszliśmy do sadu naszego kuzyna, w którym był schron. Nikt nie miał jednak ochoty do niego wejść, oprócz dwóch zakonnic, które nie wiadomo skąd przyszły do wsi.

Nocą nadciągnęły ruskie wojska i rozpoczęła się bitwa. Siedzieliśmy w sadzie, a pociski latały nad nami jak wróble. Rankiem, gdy trochę ucichło, zobaczyliśmy, że w schron trafił pocisk i rozwalił go. Ale zakonnice przeżyły (…). Niemcy opuścili wieś. Po kilku dniach chłopcy z partyzantki przynieśli wiadomość, że w okolicy już nie ma hitlerowców. — Są ruskie i polskie wojska — wykrzykiwali.

Całowaliśmy się i ściskali z radości, kobiety płakały. Gdy wkroczyła Armia Czerwona, partyzanci bratali się z żołnierzami jak ze swoimi najbliższymi (…). Poszliśmy do Tyszowiec, żeby zobaczyć, co tam się dzieje. Na polach leżało wielu martwych rosyjskich żołnierzy. Niektórzy mieli azjatyckie twarze i skośne oczy. Okazało się później, że pozabijał ich Niemiec, który siedział z karabinem maszynowym na strychu jednego z domów. Nigdzie nie było widać zabitych hitlerowców, tylko jeden leżał w wodzie, pod mostem.

(Wojna miała się już ku końcowi, ale w okolicach Tyszowiec nadal było bardzo niebezpiecznie. W niedalekim terebińskim lesie stacjonował duży oddział UPA — przyp. red.).

Kawaler Paweł

Pewnego dnia upowcy zabrali z okolicznych wiosek siedmiu chłopów. Nikt nie wiedział, co się z nimi stało, nie było wiadomo, gdzie ich szukać. Dopiero w czerwcu 1945 r. znaleziono ich zmasakrowane ciała w pobliskim lesie (…). Po wyzwoleniu przez Sowietów zamieszkałyśmy we wsi Podbór. Tam zajęłyśmy pożydowską chatę, która stała przy drodze. Ja, siostra, mama, pewna pani z dwojgiem małych dzieci i dorosłą córką Jadzią, dwie zakonnice i jedna stara panna. Jednym słowem — babiniec. Chłopa jak na lekarstwo.

Przychodził do nas starszy, 36-letni miejscowy kawaler, Paweł. Jak tylko widziałyśmy, że idzie, chowałyśmy się na strych. Gdy Paweł się o tym dowiedział, powiedział mamie: — Pożałują tego. Wiedział, że bałyśmy się kozaków, którzy stacjonowali we wsi. Bo byli nachalni i uganiali się za dziewczynami. Żadna z nas nigdy nie wychodziła na drogę, bo wiadomo, czym to mogło grozić (…).

Pewnego razu zobaczyłyśmy, że Paweł prowadzi w naszą stronę trzech ruskich żołnierzy i palcem wskazuje na nasz dom. Po chwili Ruscy zaczęli dobijać się do drzwi. Mama nie chciała im otworzyć, a pozostałe starsze kobiety kazały nam schować się na zapiecku. Przykryły nas ubraniami. Żołnierze w końcu dostali się do mieszkania i zaczęli wypytywać: - Gdzie dziewuszki?

Gdy mama chciała dowiedzieć się, kto im powiedział, że w domu są młode dziewczyny, Rosjanie odparli, że zrobił to Paweł. Mama, niewiele myśląc, wskazała palcem na zakonnice i starą pannę, a wszystkie miały dobrze ponad 60 lat. Sołdaci posmutnieli… Jednak jeden z nich usiadł pomiędzy babkami i machnął ręką: — Dla biednoho sałdata i staraja charosza.

Na szczęście jednak nie zaczepiali staruszek. Na drugi dzień dostało się Pawłowi z dwóch stron. Od sołdatów, że ich oszukał, i od nas, że nam ruskie wojsko sprowadza. Więcej już do nas nie przychodził.

Egzema

Przeprowadziłyśmy się z mamą i siostrą do Czermna, do budynku, w którym mieszkał kiedyś rządca. Nie byłyśmy tam same. W sumie dom zajmowało dziewięć rodzin. Głód ciągle nam dokuczał. Od czasu do czasu jedliśmy tylko kartofle i jabłczankę (…).

Była już połowa sierpnia, a zboże wciąż niezżęte. Więc mama nakazała mi, abym poszła do naszego domu (w Sahryniu Kolonii) i odnalazła zakopane na polu sierpy.

Nie była to łatwa wyprawa. Wszędzie hulały bandy ukraińskie. Nareszcie dotarłam do celu. Na pogorzelisku, gdzie kiedyś był nasz dom, rosły pokrzywy, łopuchy i bodiaki, tak duże, że spoza nich nie było widać drzew owocowych. Przedarłam się z wielkim trudem przez ten zagajnik. Nagle w oddali zobaczyłam kilku moich dawniejszych szkolnych kolegów, a teraz członków UPA. Zaczęli strzelać w moim kierunku. Kule gwizdały mi koło uszu, ale dzięki Bogu żadna nie trafiła. Jakoś udało mi się uciec. Wróciłam do Czermna okrężną drogą przez las.

Wkrótce po tej przygodzie straciłam wzrok. Siostra zaprowadziła mnie do szpitala w Hrubieszowie (…). Położono mnie tam w baraku, gdzie był oddział dla najciężej chorych. Rano przyszli lekarze, ale ja ich nie widziałam, tylko słyszałam.

— Egzema na całą parę — powiedział jeden z nich. Ciało miałam w strupach. We włosach miałam wszy. Obcięto mi włosy i głowę polano denaturatem. Na moją chorobę nie było w szpitalu lekarstwa. Gdy przychodzili na oddział lekarze, pytali innych pacjentów, czy jeszcze żyję. Do mnie już nawet nie podchodzili (…). Mijały dni, a ja ani żyłam, ani umierałam. Cierpiałam strasznie (…).

Pewnego dnia podczas wizyty dyrektor szpitala powiedział do innych lekarzy:

— Chodźmy do tej kobiety z lasu.

Wszyscy stanęli przy moim łóżku. Młodziutki doktor Cygańczuk powiedział:

— Przecież to bardzo młoda dziewczyna, trzeba ją ratować.

Dyrektor ciężko westchnął i zawołał:

— Przynieście talku. Może da się coś zrobić. I po chwili ciszej dodał: — Ale to bardzo słaba nadzieja.

Przynieśli taki śliski proszek i obsypali mnie nim. Oczy nasmarowali mi jakąś maścią. Po kilku dniach zaczęłam odzyskiwać wzrok, dochodziłam do siebie. Martwiło mnie, że nie mam włosów. Po wyzwoleniu partyzanci obcinali je panienkom, które zadawały się z Niemcami, a ja przecież do nich nie należałam. W szpitalu byłam dziewięć tygodni.

Wrocław nie dla mnie

Polacy, którzy przeżyli wojnę, zaczęli wracać do swoich wiosek. Ja, po odzyskaniu zdrowia, z mamą i siostrą poszłam do Sahrynia Kolonii. Kiedyś ta wieś liczyła kilkadziesiąt domów, teraz zostały tylko trzy gospodarstwa niespalone. Trzeba było brać się do roboty. Mieliśmy 16 morgów ziemi po ojcu i jego siostrach. Nasze pole to teraz były prawdziwe ugory, porośnięte chwastami. Wszystko trzeba było karczować (…).

Na wiosnę (…) wiele osób zaczęło wychodzić do pracy w polu, zbliżał się czas siewów. Wszyscy się bali, ponieważ w okolicy grasowali jeszcze banderowcy. Gdy do wsi docierała wiadomość, że Ukraińcy pojawiali się gdzieś w pobliżu, to każdy Polak wiał, gdzie mógł (…). Przez dwa lata orałyśmy te ugory (sąsiad pożyczał nam czasem byka, którego zaprzęgałyśmy do pługa). To była straszna mordęga. Któregoś dnia nie wytrzymałam tej harówki i zapowiedziałam mamie, że wyjadę na zachód, szukać pracy.

Wkrótce pojechałam do Wrocławia. W tym czasie mieszkała tam moja najstarsza siostra. Jechałam pociągiem, w bydlęcym wagonie, trzy dni i trzy noce (…). Tłok był straszny. Słynny szklany dach na dworcu kolejowym był rozbity, a dworzec był w gruzach. Przeszłam przez zrujnowany plac Grunwaldzki i wreszcie dotarłam na ul. Kościuszki, do domu siostry (…). Długo nie mogłam znaleźć pracy (siostra była zatrudniona w miejscowym szpitalu jako kucharka). Robota była jedynie dla mężczyzn, przy usuwaniu gruzów (…).

Po pewnym czasie odechciało mi się miejskiego życia. Postanowiłam wracać do swoich ugorów. Wróciłam i już nigdy nie myślałam o wyjeździe ze wsi. W 1950 r. wyszłam za mąż i przeprowadziłam się do Trzeszczan. Mój mąż umarł, najstarszy syn zginął w kopalni (wspomnienia pisane były na początku lat 80. ub. wieku — przyp. red.). Mam jeszcze dwóch synów i córkę. Kocham ich nad życie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Edukacja

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia