Pzenosimy się do miejscowości Prosówce, powiat Zbaraż, województwo Tarnopol. W chatce po rodzicach żyli tu Anna z domu Lyseczka i Bartłomiej Hładynowie oboje rocznik 1888) z synami Piotrem (1914) i Wacławem (1928). - Mieszkaliśmy nad samym Zbruczem, na granicy. Mieliśmy trzy pokoje i taką kuchnię. Dom, stajnia, obora, pięć hektarów i 60 arów ziemi. Koń ze źrebakiem, krowa i jałówka, kury, gęsi - wylicza pan Wacław.
Wieś Prosówce - jakieś sto numerów, połowa Ukraińców i połowa Polaków. - Kościół był rzymskokatolicki. Ukraińcy nie mieli swojego domu modlitwy, to Polacy pomagali im przy budowie tej cerkwi. Świadczy o tym jeszcze dziś figura z napisem po polsku - zaznacza pan Wacław. - Przed wojną pobudowaliśmy dom imienia Józefa Piłsudskiego. Z kamieni, blachą kryty. W tym domu była wielka sala, kółko rolnicze się znalazło. Na Zbruczu była strażnica WOP-u, wojsko miało narty, to zimową porą jeździło się z pagórka.
W Prosowcach mały Wacek zaczął chodzić do szkoły. Jeszcze przed wojną poszedł do Pierwszej Komunii Św. - Parafia nasza należała do wsi Toki, dużej, 900 osób. I tam odbyła się komunia, strój cały przygotowywała matka - wspomina pan Wacław. - W Tokach nieraz ten zamek zwiedzaliśmy
- Wiśniowieckiego. I tam też była strażnica na granicy. W roku 1938 zmarł ojciec i gospodarzyć zaczął brat Piotr. - Zajmował się rolnictwem: orał, siał. We wsi była taka maszyna do omłotu zbóż. Jak żniwa się zebrało, to zamawiało się maszynę, płaciło i zboże się wymłóciło - opowiada pan Wacław.
Pan rozumie kto jawreje?
- U nas wojna rozpoczęła się 17 września o 4.00 rano. Zaraz po drugiej stronie granicy, w Wołczkowcach, Rosjanie most przerzucili. Żołnierze mieli przy sobie dużo zapałek i rozdawali. Wojsko było biedne, z karabinami na sznurku, jak to się mówi - uśmiecha się pan Wacław. - Pamiętam, jak do piekarni zaszedł jeden, bułki takie długie się piekło, to kupował od razu 20 albo więcej, żeby pokarmić towarzyszy. Za tydzień czasu sklepy były ogolone. Rubel był zrównany ze złotym, więc za parę groszy mógł kupić skórę na buty albo skórzany płaszcz. Za tydzień, dwa w sklepach było alleluja.
Niebawem w okolicy zaczęło pracować NKWD. Bogaci gospodarze byli "zapraszani" do wstępowania do kołchozów, ale nie tylko. - Ludzie już piekli chleb i suszyli, żeby w czasie wywózki na Sybir móc coś zabrać - nie ukrywa pan Wacław. - W tym roku zima była bardzo ostra. Tych bogatych ładowali na wagony. Pamiętam, że przed Bożym Narodzeniem już pierwsze transporty były przez NKWD wybierane. Od listonosza i gajowego - to tych brali na sam przód. Bo tak - listonosz doręczał pisma, czytać umiał, a gajowy kubikował drewno, gospodarz leśny.
Niedaleko Prosowiec był jeden majątek w Skorykach i drugi w Medynie. - Tam jeden gospodarz umarł, a reszta pouciekała, jak weszli Niemcy w 1941. To byli jawreje. Pan rozumie, kto to jawreje? W Związku Radzieckim nie można było mówić "Żyd" - tłumaczy pan Wacław i zaczyna kolejny rozdział wojennej historii.
Kula w łeb - nie ma co
- Niemcy wkroczyli do mnie. Byłbiirger- meister i on na roboty do Niemiec przeważnie Polaków wysyłał, Ukraińców nie ruszał. Ja byłem w pierwszej linii. Zawsze ukraińska policja z Niemcami przyjeżdżała i łapanki robili - przyznaje pan Wacław. Gdy wpadł po raz pierwszy, został najpierw przewieziony do miejscowości Koszlaki. Tam poznał innych chłopaków, porozmawiał i już wiedział, co się święci. Udało mu się zwiać. Dwa tygodnie później kolejna łapanka i transport do Zbaraża. Tam znów czmychnął. Za trzecim razem obstawa była silniejsza, zabrali chłopaka do Tarnopola i... j esz- cze jedna ucieczka. Łapanka czwarta i podróż do Lwowa, skąd - rzecz nieprawdopodobna - też dał radę zbiec! Odzyskał wolność, ale...
- Trwało to niedługo i znowuż kolegów, dziewczyny brali i wywóz do Zbaraża. Jajuż był przyzwyczajony do ucieczki, ale przyjechało gestapo likwidować Żydów z getta
- pan Wacław ostrzega, że widział rzecz makabryczną.
- Rano, gdzieś 3.00 była, zrobił się ruch i zaczęli tych Żydów wypędzać. A wcześniej były już rowy wykopane. Ludzie chodzili i pytali, po co. Niemcy powiedzieli, że będzie przebudowa stacji kolejowej. Czwórkami tych Żydów pędzili. Mnie się trafiło, że zobaczyłem, jak Żydówka jednak uciekła. No, takie dziecko jeszcze. Miała może 12-13 lat. To Niemiec zdjął giwerę, jak pociągnął po nogach, to nogi odleciały. Ta dziewczyna leżała i jęczała. Jak krew zeszła, to przestała... Żydów, jak któryś ruszył w prawo, w lewo, to Niemiec zza cholewy pistolet wyjął i trzask! trzask! trzask! Zapędzili Żydów do tych rowów i tam wytłukli. Strachu takiego tam nabrałem... Bo kula w łeb - nie ma co. Po tej rzeźni żydowskiej zdecydowałem, że jadę na Deutschland.
Diabli mnie tam ponieśli
Ze Zbaraża ruszyli do Lwowa, a stamtąd do Niemiec. Podróż trwała trzy dni. - Zajechałem ja do dużego obozu w Wuppertalu. Zaprowadzili nas do łaźni. Tam na odwszawianie tak mocno polali mi oko, że zaciągnęło białkiem. Na drugi dzień siostra zalała mi czymś: "Widzisz?". A ja nic nie widzę. Zwariować można! Tu człowiek dopiero zaczyna żyć, a już ślepy - zżyma się pan Wacław.
Dwa dni później podzielili wszystkich na grupy i zawieźli do Eschweiler. - Czwórkami prowadzili nas do obozu. Zakratowane okna, jedno wyjście. Zatrzymał mnie felczer, podłożył mnie oczy żółtą maścią. Na rano ja wstać nie mógł. Przyszedł tłumacz: "Wstawaj szybko, na kopalnię idź, bierz lampę, twój numer szósty, i zjeżdżaj na kopalnię, bo inaczej to cię wyrzucą". To ja raz, lampę wziął, garnitur roboczy - relacjonuje pan Wacław. - Kopalnia pochyła, w korytarz trzeba było wejść na czworaka, strach. Ale trzeba. Skończyła się szychta, pojechałem do góry, umyłem się, patrzę na oczy-widzę!
Chłopak za wszelką cenę próbował jednak wymigać się od roboty. W holu przy sprzątaniu znalazł sodę kaustyczną, nazbierał i poprosił kolegę, żeby natarł mu plecy... - Z pracy nas sprowadzają i felczer zatrzymał mnie znowu, zawołał do pokoju: "Rozbieraj się!". Zdjąłem koszulę - całe ciało wysypane wrzodami. Zadzwonił do szpitala, wzięli mnie na leczenie, na miesiąc - podkreśla pan Wacław.
Gdy się wykurował, został przerzucony do tego samego przedsiębiorstwa, ale do nowej kopalni, w okolicach Aachen. Tam zgłosił się jako ślusarz . - Nie wiedziałem, jak gwóźdź zrobić kowalski. Kawałek drutu, bierze się, na cztery kanty, łepek... Jeden poznaniak nauczył mnie, pokazał - instruuje pan Wacław.
Spod Aachen grupa przymusowych robotników ruszyła w kierunku Bielefeldu. Tam wyzwolili ich Amerykanie. - Chłopcy wstępują do wojska i diabli mnie tam ponieśli. Dostałem przydział do 5. Młodzieżowej Kompanii. Oficerowie przyjeżdżają, tłumaczą, jak podzielili Polskę, mówią o wojnie z Japonią, to się słuchało. Ja przemyślał sprawę tak: wojnę przeżyłem, biedę przeżyłem, kula niejedna leciała za mną, po co mi Japonia? Wojna się skończyła, mnie się chce zobaczyć z matką, z rodziną... Utną mi Japończycy głowę, na co mi to? - nie owija w bawełnę pan Wacław. Zwolniony z wojska, ruszył do domu.
Z uśmiechem to robili
Brześć, Sarny, Łuniniec, Kamieniec Podolski, Lwów. Okopany w wagonie z węglem, Borszczów. - Grudzień, na dworcu babka sprzedaje mleko gorące: "Babka, daj, bo umieram". Jakżem wypił, to skóra z języka zeszła - kręci głową pan Wacław. Z pociągu wyskoczył w Podwołoczyskach. - I spotykam chłopaka po sąsiedzku na robocie: "Wacław, to ty? Nie idź do domu". Odwrócił się i poszedł.
W Podwołoczyskach było już pół Prosowiec. Ja się skontaktował z nimi, nie idę do domu. A czas mija, czas mija... Podpytuję, dowiaduję się, że chłopaki zebrali się w Podwołoczyskach i zrobili wypad na Prosowce, to po drodze kilku zabili - kiwa głową pan Wacław.
To grasowali banderowcy. - Oczy wykłuć, piersi poobcinać czy piłką brzuch rozpłatać - z uśmiechem to robili - stwierdza pan Wacław. Ale przezwyciężył strach i poszedł do Prosowiec, odnalazł matkę. W 1946 roku ruszyli na zachód. - Wiosna, czerwiec, to już trawa zielona była - próbuje skojarzyć pan Wacław. Dotarli do Krosna Odrzańskiego. Matka zmarła w Gubinie, brat w Janiszowicach. - A ja z Krosna przeprowadził się do Zielonej Góry, tu okobiciał. Mam dwóch synów, dwie wnuczki, dwóch wnuków - kończy z nutką dumy pan Wacław.
Szymon Kozica
GAZETA LUBUSKA