- Stacha, takie ciężkie czasy, wojna, a ty sobie pozwoliłaś na dziecko? - Marysiu, nic z tych rzeczy, co myślisz - Stacha uśmiechnęła się, uchyliła poły płaszcza i pokazała pistolety automatyczne, przytroczone paskami do ciała: - Widzisz, chłopcy się "bawili", a ja odnoszę.
Stacha to Stanisława Dejmek, matka Kazimierza, reżysera słynnych "Dziadów" w Teatrze Narodowym w Warszawie w 1968 roku i ministra kultury w rządach Waldemara Pawlaka i Józefa Oleksego. Marysia - Maria Kwiatkowska*, jej szwagierka. A z tych pistoletów kilka godzin wcześniej, w Rzeszowie, na ul. Batorego, zostali zabici przez żołnierzy AK dwaj najgroźniejsi rzeszowscy gestapowcy: Friedrich Pottenbaum i Hans Flaschke, śląski folksdojcz. Stanowili oni nierozłączną parę, a ich "dorobek" to dziesiątki bestialsko zamordowanych Polaków oraz barbarzyńskie metody przesłuchań. Stąd też AK wydała na nich wyrok, który wykonano 25 maja 1944 roku.
Dwa dni i dwie noce w "kotle"
W 1943 r. Flaschke i Pottenbaum zorganizowali "kocioł" w domu rodziny Kwiatkowskich przy dzisiejszej ul. Lubelskiej. Z tym "kotłem" to było tak: córka Marii Kwiatkowskiej, Jadwiga, choć nie była członkiem AK, miała w tym środowisku wielu znajomych. Pewnego dnia zjawiło się u niej dwóch młodych AK-owców: Julian Dubas z Rzeszowa, syn profesora I i II gimnazjum, i Sławomir Roszkiewicz z Tyczyna. Prosili, by umożliwić im pozostawienie osobistych rzeczy.
- Po jakimś czasie Dubas został aresztowany przez gestapo na ul. 3 Maja w budynku nieistniejącej poczty - opowiada syn Marii Kwiatkowskiej, Wacław*. - W naszym domu Flaschke i Pottenbaum przez dwa dni i dwie noce, na zmianę, osobiście nadzorowali "kocioł", chcąc aresztować Roszkiewicza.
Domownikom nie wolno było zbyt wiele chodzić po mieszkaniu, a już o zbliżeniu się do okien czy drzwi nie było mowy. Wacław Kwiatkowski, który miał wtedy 10 lat, próbował zbliżyć się do okna, ale został surowo skarcony przez esesmana. Hitlerowcy wtedy zarządzili, by - bez względu na porę dnia - było zaciągnięte zaciemnienie.
Nikt też nie mógł wejść z zewnątrz
- Dochodziło do zabawnych historii, bo w każdym mieszkaniu naszego domu sublokatorem był albo Niemiec, albo Austriak - opowiada Wacław Kwiatkowski. - Jeden czy drugi zapuścił się do nas, chcąc tylko o coś zapytać, a w rezultacie był bardzo skrupulatnie legitymowany przez esesmanów, którzy próbowali dociec, po co przyszedł. Przestrach przychodzących był olbrzymi.
Kiedy gestapowcy odeszli wreszcie z niczym, dosłownie za 10 minut… zjawił się Roszkiewicz.
- Okazało się, że rzeczywiście szedł do nas, ale zobaczył "kocioł" i nie miał innego wyjścia, jak tylko położyć się w zbożu niedaleko naszego domu - opowiada Wacław Kwiatkowski. - Tak przeleżał dwa dni. Kiedy przyszedł, niesamowicie trząsł się z zimna. Mama przygotowała mu gorącą herbatę pół na pół z wódką i dała mu coś do zjedzenia. Potem pożegnał się i poszedł. Więcej już go nie widzieliśmy.
Podobno za jakiś czas wpadł w ręce hitlerowców i stracił życie w obozie na północy Niemiec. Dubas natomiast przeżył niemiecki obóz, ale do Polski już nie wrócił.
"Trznadel" ostatni nabój zachował dla siebie
Niedługo potem Niemcy usunęli rodzinę Kwiatkowskich wraz z sublokatorami z kamienicy, którą przeznaczyli dla oficerów lotnictwa z Jasionki.
- Nam przypadło mieszkanie - pokój z kuchnią - na ul. Kolejowej, w nieistniejącym już dziś budynku. Wcześniej zajmował je Ukrainiec Petrowicz, woźnica Flaschkego i Pottenbauma - opowiada Wacław Kwiatkowski.
25 maja 1944 roku, wraz z mamą, oczywiście nie wiedząc nic o planowanym zamachu na obu gestapowców, wybrali się na ul. Siemieńskiego, by odwiedzić wujostwo Dejmków.
- Nie zaszliśmy daleko, bo na ul. Batorego zostaliśmy zatrzymani przez żandarmów, którzy nie przepuszczali nikogo. Okazało się, że tuż wcześniej w tamtym miejscu zginęli w zamachu Flaschke, Pottenbaum i woźnica.
Wykonanie tej akcji o kryptonimie "Kośba" komendant AK Inspektoratu Rzeszów, mjr Łukasz Ciepliński, ps. "Pług", zlecił specjalnym rozkazem rzeszowskiemu oddziałowi dywersyjnemu AK. Szczegółowy plan akcji przygotował zastępca oficera dywersji Obwodu AK Rzeszów, wachmistrz Józef Jedynak, ps. "Jot".
Dowództwo nad grupą likwidacyjną powierzono komendantowi AK placówki Wschód-Rzeszów "84", porucznikowi Michałowi Beresiowi, ps. "Bem". Do bezpośredniego wykonania akcji jako ochotnicy zgłosili się żołnierze z plutonu dywersyjnego placówki AK Słocina, mieszkańcy Krasnego: kpr. podchorąży Władysław Skubisz, ps. "Pingwin"; kpr. podchorąży Władysław Leja, ps. "Trznadel" i kpr. podchorąży Henryk Kunysz, ps. "Szczygieł". Na miejsce akcji wyznaczono zakręt ulicy Batorego, którą zaplanowany był przejazd dorożki z gestapowcami z wartowni posterunku kolejowego w kierunku centrum miasta.
Kiedy zaczęła się strzelanina, zaskoczeni i przerażeni gestapowcy usiłowali się bronić. Z lewa i prawa rozległa się jednak kanonada z pistoletów maszynowych żołnierzy AK. Flaschke, Pottenbaum i woźnica nie mieli żadnych szans.
Po akcji "Bemowi" i "Pingwinowi" udało się wycofać i uratować. "Trznadel", postrzelony przez żołnierzy niemieckich, nie miał siły na dołączenie do kolegów. Ulokował się w przygodnej komórce. Próbował się bronić, lecz gdy znikła szansa na uratowanie się, ostatnim nabojem z rewolweru odebrał sobie życie. Niemcy wyznaczyli wysoką nagrodę dla tych, którzy rozpoznają jego tożsamość i podadzą nazwisko. Nie było chętnych.
Bohaterowie tej akcji zostali odznaczeni Krzyżami Virtuti Militari V klasy.
Tego samego dnia wieczorem u Kwiatkowskich niespodziewanie zjawiła się Stanisława Dejmek, z którą nie widzieli się dość długo.
- Była w płaszczu i według oceny mojej mamy wyglądała dość grubo - opowiada Wacław Kwiatkowski. - Mama pomyślała, że ciotka jest w ciąży. Okazało się, że odnosiła pistolety po akcji.
Dlaczego akurat ona? Być może dlatego, że "Pingwin" był dobrym znajomym Dejmków. Wojskowy sąd komunistyczny 17 października 1944 r. skazał go na karę śmierci. Rozstrzelano go w lasach głogowskich.
JAROMIR KWIATKOWSKI, Nowiny
[1]
Zobacz zdjęcie w zbiorach NAC