Zimą 1945 roku skończył się świat śląskiej arystokracji

Jadwiga Jenczelewska
Rodzina Mieroszewskich. Ślub Ireny Mieroszewskiej i Kazimierza Schwarzenberg-Czernego w Krakowie, 1920 r.
Rodzina Mieroszewskich. Ślub Ireny Mieroszewskiej i Kazimierza Schwarzenberg-Czernego w Krakowie, 1920 r. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Dla naszej rodziny, tak samo jak dla wielu innych śląskich rodów, rok 1945 oznaczał katastrofę, koniec kilkusetletniej tradycji - mówi Gregor Henckel von Donnersmarck, opat z klasztoru cystersów

Wiedza na temat losów klasy arystokratycznej, która po 1945 r. przestała istnieć między Odrą a Wisłą, jest znikoma i jakby wstydliwie przemilczana. Wiemy tylko, że jest to naprawdę umarła klasa, że po II wojnie światowej nastąpiła całkowita zagłada tego nobliwego i ekskluzywnego świata. Ci zaś, którzy przeżyli wojenną gehennę, zostali rozpędzeni na cztery wiatry. Dosłownie. Ostateczny kres arystokracji na ziemiach polskich - jako jednolitej warstwy społecznej - przyniosły czasy PRL.

Mocą komunistycznego dekretu PKWN z 1944 r. o reformie rolnej wielkie majątki ziemskie zostały znacjonalizowane, i to bez odszkodowania. Konfiskacie podlegało wszystko, nawet rzeczy osobiste. Ta decyzja prowadziła wprost do zniszczenia, w tym fizycznego - i to w bardzo krótkim czasie - polskiej arystokracji i właścicieli ziemskich jako wroga klasowego. Wielu przedstawicieli najwybitniejszych rodów, m.in. Radziwiłłów, Zamoyskich, Branickich, Krasickich, aresztowano i wywieziono w głąb Związku Sowieckiego. Jeśli komuś udało się ocalić życie i nie trafił na Syberię, uciekał na Zachód. A jak to wyglądało na obszarach obecnego Górnego i Dolnego Śląska?

Przez ostatnie dziesięciolecia śląska arystokracja była traktowana jako coś niezwykle niepoprawnego politycznie i tak wstydliwego dla Polski, że należy o tej klasie milczeć, a najlepiej zapomnieć. Nic dziwnego, że jej historia jest prawie nieznana - nawet na Śląsku - a w najlepszym razie fragmentaryczna i powierzchowna. Co gorsza, w znacznym stopniu jest zafałszowana i zmanipulowana nie bez udziału „historyków” z czasów PRL.

A przecież nie ulega wątpliwości, że podwaliny pod wielki polski przemysł na przestrzeni kilkuset lat dały najpotężniejsze śląskie rodziny: Hochbergów z Pszczyny, Henckel von Donnersmarcków, Ballestremów, Tiele-Wincklerów, Schaffgotschów, Hohenlohe, Baildonów, Oppersdorffów, a także noszące typowo polskie nazwiska: Mieroszew-skich, Lichnowskich, Łubieńskich i wiele innych. To oni byli w Europie pionierami w dziedzinie górnictwa i hutnictwa. Nazwiska śląskich arystokratów to była właściwie cała licząca się Europa i koligacje z najważniejszymi rodami, w tym królewskimi.

Ani Niemcy, ani Polacy

- Śląsk był bardziej zachodnioeuropejski niż reszta ziem polskich - mówi dr Arkadiusz Kuzio-Podrucki, historyk od lat zajmujący się badaniem dziejów śląskiej arystokracji. - Uproszczenie, jakie narzucili komuniści na wizerunek śląskiej szlachty - jako niemieckiej - jest fałszywy, by nie powiedzieć kłamliwy. Wykorzystali to do celów ideologicznych. Powód był jeden - zlikwidować

Książę pszczyński Jan Henryk XV von Hochberg na wózku inwalidzkim przed swym pałacem. Prawdopodobnie rok 1937
Książę pszczyński Jan Henryk XV von Hochberg na wózku inwalidzkim przed swym pałacem. Prawdopodobnie rok 1937 Narodowe Archiwum Cyfrowe

klasę, dawną elitę społeczeństwa, co uczyniono we wszystkich krajach, które podbił Stalin, uderzając w szlachtę i arystokrację jako wroga klasowego. Na Śląsku wykorzystano dodatkowo nienawiść do Niemców - oczywistą po II wojnie światowej. Podobnie było na Pomorzu, Mazurach, w Sudetach, a nawet w odległym Siedmiogrodzie. Tymczasem śląska szlachta miała się przede wszystkim za Ślązaków, choć - fakt - w zdecydowanej większości mówiła po niemiecku, ale taki był język urzędowy państwa, którego ci ludzie byli obywatelami. Na przykład uważali się za Czechów - jak Lobkowiczowie, za Węgrów - jak Donnersmarckowie, za Włochów - jak Ballestremowie, za Francuzów - jak Garnierowie, za Szkotów - jak Baildonowie itd. Niespecjalnie się różnili pod tym względem od polskiej szlachty: Radziwiłłowie to Litwini, Czartoryscy - Rusini, Denhoffowie to Inflantczycy itd., a wszyscy oni zapisali najlepsze karty w historii Polski. Szlachta i arystokracja wszędzie była wielonarodowościowa i utrzymywała znakomite relacje z innymi rodami.

Książę Bolko Hochberg von Pless, mieszkający obecnie w Monachium, tak to wspomina:

Nasza rodzina w tym przygranicznym regionie była zaprzyjaźniona z rodzinami polskimi. Wielką przyjaciółką mojej babci Daisy była Beata Potocka z Łańcuta, a także Lubomirscy, Czartoryscy i wszyscy polscy książęta. Wszystkich znaliśmy i przyjaźniliśmy się z nimi. Te rodziny wysyłały nawet swoje dzieci do pszczyńskiej szkoły, bo wtedy była taka w Pszczynie.

O tym swoistym „naznaczeniu” śląskich rodów w połowie XIX w. tak pisał poeta i kronikarz Wincenty Pol: „Według najstarszych podań rodzinnych, rycerze na Szląsku osiedli, od Polaków Niemcami, a od Niemców Polakami byli zwani”. I właśnie to określenie:

Dla Niemców zbyt polscy, a dla Polaków zbyt niemieccy

- pokutuje do dziś.

Jedno jest pewne - śląska szlachta i arystokracja były podwójnie podejrzane i skazane na zagładę - po II wojnie światowej w PRL nieprawomyślna klasowo, a na dodatek obca narodowościowo.

Kto z Hitlerem, a kto przeciw

Okres wojny był weryfikatorem intencji, przekonań i politycznych sympatii.

- Postawa śląskiej szlachty i arystokracji wobec rządów Adolfa Hitlera była odzwierciedleniem postaw całego społeczeństwa niemieckiego: od akceptacji i współpracy, poprzez obojętność, do niechęci i aktywnego oporu, a nawet zbrojnej walki

- wyjaśnia Kuzio-Podrucki. - Dla mieszkańców II Rzeczypospolitej reżim nazistowski był reżimem okupanta i opór wobec niego był czymś naturalnym i uzasadnionym. Dla obywateli niemieckich i mieszkańców niemieckiej części Śląska było to tym trudniejsze, że Hitler był legalnie i demokratycznie wybranym szefem rządu, uznanym na całym świecie. Dopiero później - realizując program zawarty w książce „Mein Kampf” - działając na granicy prawa lub je naginając, niemiecki parlament przyjmował uchwały i ustawy sprzeczne z podstawowymi prawami człowieka i obywatela, co skończyło się tragedią II wojny światowej.

Linie dzielące zwolenników i przeciwników narodowego socjalizmu przebiegały wewnątrz rodzin. Szlachta na Śląsku miała różne kontakty z nazistami. Były rodziny, które wydzierżawiły SS część majątku, np. kamieniołomy, i tam zakładano obozy koncentracyjne. Byli też szlachcice w ostatnich dniach wojny denuncjowani przez swoich uciekających pobratymców i skazywani na więzienie - bo wyrażali się w rozmowach negatywnie na temat narodowego socjalizmu.

Ale byli też wielcy zwolennicy NSDAP czy ugrupowania wewnątrz szlachty, o których względy zabiegali sami naziści, ponieważ - z ich punktu widzenia - okazali się bohaterami, np. rodzina von Richthofen, która miała w swoim gronie legendarnego pilota nazywanego Czerwonym Baronem. Ta rodzina pojawiła się na Śląsku w XVII w. W czasie I wojny światowej niezwykłą sławę zdobył baron Manfred von Richthofen. Był lotnikiem i największym asem myśliwskim tamtej wojny. Gdy zginął w wieku 26 lat, miał na swoim koncie 80 oficjalnie uznanych zwycięstw powietrznych. Jego przydomek nawiązywał do koloru samolotów, na których latał.

Kuzynem Manfreda był baron Wolfram von Richthofen, który dosłużył się stopnia feldmarszałka lotnictwa podczas II wojny światowej. Dowodzona przez niego flota powietrzna uczestniczyła m.in. w nalotach na Stalingrad. Ale do niesławnej historii przeszedł jako szef sztabu Legionu Condor, którego samoloty walczyły w hiszpańskiej wojnie domowej. Te właśnie samoloty zbombardowały Guernicę w północnej Hiszpanii, atakując nie tylko cele wojskowe, ale też ludność cywilną. Zniszczenie Guerniki stało się na świecie symbolem okrucieństwa wojny i ruchów antyfaszystowskich, a obraz Pabla Picassa „Guernica” - jednym z najważniejszych jego dzieł i przejmującym antywojennym manifestem.

Język wroga, czyli który?

Nie był to ewenement - niemieckojęzyczna śląska szlachta i arystokracja, obok sztandarów rodowych, wywieszała hitlerowskie flagi ze swastyką, a mężczyźni z tych rodów ginęli na frontach II wojny światowej, jak Fritz Schaffgotsch, który poległ we wrześniu 1939 r. tuż przed swoimi 21. urodzinami. Schaffgotschowie zatrudniali też w swoich zakładach jeńców wojennych. Hrabia Kraft Henckel von Donnersmarck, ostatni pan Rept i Starych Tarnowic, najstarszych dzielnic dzisiejszych Tarnowskich Gór, po wkroczeniu Wehrmachtu do Polski miał powiedzieć, że „mowa morderców”, czyli język polski, powinien na zawsze zniknąć ze Śląska, co mu zapamiętano.

Wspaniałe polowania, m.in. na żubry, w pszczyńskich lasach należących do książęcego rodu Hochbergów były słynne w całej Europie (zdjęcie z 1901 r.)
Wspaniałe polowania, m.in. na żubry, w pszczyńskich lasach należących do książęcego rodu Hochbergów były słynne w całej Europie (zdjęcie z 1901 r.) Narodowe Archiwum Cyfrowe

Strachwitzowie - jako zawodowi żołnierze - służyli w Wehrmachcie. Baron Maurycy był generałem piechoty i ze swoją 18. Dywizją Piechoty z Legnicy defilował przed Hitlerem warszawskimi Alejami Ujazdowskimi. Jego kuzyn, Hiacynt z Kamienia Śląskiego, przeszedł do historii jako tzw. pancerny hrabia (niem. Panzer-Graf). Uczestniczył w walkach na froncie wschodnim i zachodnim. Oddziały jego 16. Dywizji Pancernej jako pierwsze dotarły do brzegu Wołgi pod Stalingradem.

Ginęli też jak bohaterowie

Ale nie wszyscy sprzyjali III Rzeszy. Gdy wybuchła wojna, obaj synowie księżnej Daisy z Pszczyny - Hans Henryk XVII Hochberg von Pless i Alexander - znaleźli się poza granicami Niemiec. Hans Henryk wyjechał do Anglii, Alexander uciekł do Rumunii, a potem na Bliski Wschód i tam wstąpił do polskiej armii. Obaj zostali uznani za zdrajców III Rzeszy, a ich matka Daisy była szykanowana przez nazistów. Synowie już nie wrócili na Śląsk.

Byli też tacy, którzy zachowywali się po ludzku. Przykładem jest wspomniana już rodzina Schaffgotschów. W trudnych chwilach pomogła swojej kuzynce, młodziutkiej księżniczce Zofii von Hohenberg, córce arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i Zofii von Chotek, którzy zostali zamordowani w Sarajewie w 1914 r. Księżniczka, a także jej bracia, uznani byli za wrogów Rzeszy - oni uwięzieni byli w obozie koncentracyjnym, ona prześladowana przez gestapo i pozbawiona środków do życia. Schaffgotschowie z Kopic przyjęli ją do swojego pałacu i załatwili pracę, która pozwoliła jej przetrwać. Skutek był taki, że księżniczka ciągle meldowała się na gestapo, a Schaffgotschowie stali się podejrzani politycznie.

Rodzina Dietlów z Sosnowca, choć niemieckiego nazwiska, pomagała Polakom. Chroniła ich przed wywózką do Niemiec, zatrudniając w swoich majątkach i fabrykach.

Rodzina Mieroszewskich. Ślub Ireny Mieroszewskiej i Kazimierza Schwarzenberg-Czernego w Krakowie, 1920 r.
Rodzina Mieroszewskich. Ślub Ireny Mieroszewskiej i Kazimierza Schwarzenberg-Czernego w Krakowie, 1920 r. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Ale najwspanialszym przykładem sprzeciwu wobec Hitlera była postawa dwóch śląskich arystokratów: Petera Yorcka von Wartenburga z Małej Oleśnicy i Helmuta Jamesa von Moltke z Krzyżowej. W czasie II wojny światowej majątek w Krzyżowej stał się miejscem spotkań różnych grup opozycyjnych. Założona przez hrabiów nosiła nazwę Krąg Krzyżowa. 20 lipca 1944 r. uczestniczyli w zamachu na Hitlera. Niestety, zostali aresztowani i straceni: Peter zginął w sierpniu 1944 r., Helmuta Jamesa zamordowano w styczniu 1945 r. - Ale dla wielu ludzi było bardzo ważne, że istnieli też tacy, którzy walczyli z nazistami - mówi wdowa po Helmucie Jamesie, hrabina Freya von Moltke.

Koniec złotych czasów

Wraz ze zbliżającym się frontem i Armią Czerwoną nadchodził kres starego wspaniałego świata, wyznaczanego między innymi polowaniami i przyjęciami.

- Ludzie uciekali być może z małą iskierką nadziei na powrót. Myśleli, że kraj jest pod okupacją, ale że to się zmieni i będą mogli wrócić w rodzinne strony. Lecz szybko okazało się, że będzie inaczej

- mówi hrabia Mikołaj von Ballestrem*.

- Dla naszej rodziny, tak jak dla wielu innych, rok 1945 oznaczał koniec i prawdziwą katastrofę, kres kilkusetletniej tradycji. Mój ojciec był powściągliwym człowiekiem, który nie pokazywał swoich uczuć na zewnątrz, ale straszliwie cierpiał z powodu wydarzeń w 1945 r. Wiedział, że one tak samo boleśnie godziły w Polaków - uważa opat Gregor Henckel von Donnersmarck. - Uciekaliśmy niemal galopem. Pociągi były niesamowicie przepełnione. Ojciec załamał się i nigdy już nie wrócił w rodzinne strony. Był skończony. Dla niego było to straszne. Wszystko stracił - dodaje Petrus Henckel von Donnersmarck.

- Nikogo już tu nie ma i cały majątek rodzinny też przepadł. Dzisiaj żyją jeszcze moi synowie, no i ja - jako ostatnia nosząca to nazwisko. Ale po mnie nastąpi kres rodu Tiele-Wincklerów - dodaje baronowa Ingeborg von Tiele-Winckler.

Czasem wracają do gniazd

Dla wielu rodzin, które określają siebie jako wypędzone, życie w Niemczech było życiem na obczyźnie z nieustającym poczuciem straty. Z czasem rany się zabliźniły, a obecni potomkowie śląskiej arystokracji nie przyjeżdżają na Śląsk z roszczeniami. Kierują nimi przede wszystkim ciekawość i sentyment do kraju przodków.

- Najpierw przyjeżdżali tu prawdziwi wypędzeni, bo nękał ich smutek. Ale gdy przyjeżdżali, ciągle płakali i zabierali ze sobą woreczek ziemi. Po nich przyjeżdżały tu ich dzieci, które jednak niezbyt interesowały się Śląskiem. A teraz przyjeżdża pokolenie wnuków bardzo wszystkim zaciekawione i - co ważne - nieobciążone już przeszłością - mówi Melitta Sallai z domu von Wietersheim--Kramsta, która wróciła na Śląsk i zamieszkała w rodzinnym pałacyku w Morawie (pow. świdnicki).

Nie tylko ona. Do Nakła Śląskiego i Tarnowskich Gór wracają - choć tylko w charakterze gości - Henckel von Donnersmarckowie, do Książa i Pszczyny - Hochbergowie von Pless, do Pławniowic i Rudy Śląskiej - Ballestremowie, do Tarnowic i Wielowsi - Wrochemowie i wielu innych.

*Wypowiedzi przedstawicieli śląskiej arystokracji pochodzą z filmu dokumentalnego „Gloria & exodus” w reżyserii Andrzeja Klamta i Ronalda Urbańczyka.

Ucieczka przed frontem i armią

„Zapakowałam do plecaka to, co wydawało mi się najbardziej potrzebne: trochę ubrań, parę zdjęć, dokumenty. Torba u siodła z przyborami do mycia, opatrunkami i moim starym hiszpańskim krucyfiksem czekała już od dawna spakowana i gotowa do użycia. Moja kucharka, Trudchen, szybko przygotowała kolację, którą zjedliśmy wraz z dwiema sekretarkami. (…) Kto wie, kiedy znów przyjdzie nam coś zjeść. Potem wstałyśmy, pozostawiając jedzenie i srebra na stole, i po raz ostatni przekroczyłyśmy próg, nie zamykając za sobą drzwi. Była północ. Na zewnątrz uformowała się kolumna. Pobiegłam do stajni, gdzie przygotowałam do drogi konia, co do którego byłam pewna, że wytrzyma wszelkie trudy” (Marion hrabina Dönhoff, Nazwy, których nikt już nie wymienia, o jej ucieczce z Prus Wschodnich)

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia