Wrocławianie do dziś wspominają "zimę stulecia" z 1979 roku. Zaczęło się zupełnie niewinnie.
Jesień minęła bez szczególnych sensacji pogodowych, a i Boże Narodzenie 1978 roku było takie jak zwykle, czyli bez śniegu. W sylwestra trochę zaczął padać deszcz, który stopniowo przeszedł w śnieg. W Nowy Rok miasto było już całe białe i bardziej przypominało Władywostok niż Wrocław.
To, co spadło z nieba, ściął mróz, bo temperatura z dnia na dzień spadła poniżej 10 stopni. Tak zaczęła się "zima stulecia" i choć trwała tylko tydzień, to paraliż, jaki wywołała, stał się wrocławską legendą. W innym okresie pewnie udałoby się uniknąć wielu niedogodności, ale pech chciał, że opady śniegu i mróz zaczęły się akurat w Sylwestra, a jak nietrudno się domyślić, pracownicy Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania w większości mieli wtedy wolne, bo jak całe miasto świętowali koniec roku.
Śnieg miał więc dużo czasu, by skutecznie pokryć miasto białą czapą. Gdy nad ranem pługi wyjechały z baz, sytuacja był już nie do uratowania. Te, które nie ugrzęzły w śnieżnych zaspach, nie nadążały z odśnieżaniem ulic lub stawały przyblokowane przez całkowicie zasypane samochody osobowe zastawiające ulice i przejazdy.
Z każdą godziną sytuacja w mieście pogarszała się. W Urzędzie Wojewódzkim powołano specjalny sztab kryzysowy, ale jego obrady były znacznie utrudnione, bo w prawie całym Wrocławiu zabrakło prądu. Linie wysokiego napięcia nie wytrzymywały pod naporem śniegu. Szpitale i ważniejsze urzędy miały co prawda agregaty, ale i te ledwo działały. W prywatnych mieszkaniach nawet na agregaty nie można było liczyć, dlatego na pewien czas świeczki stały się wyjątkowo pożądanym towarem w mieście.
Jednak bardziej niż brak prądu uciążliwy był brak ogrzewania. Co prawda węgla nie brakowało, ale zamarzły taśmociągi, którymi transportowano go z hałd do wielkich pieców. Konieczne okazało się wezwanie wojska, które pomagało dostarczyć węgiel do pieców. Choć jeden problem rozwiązano, to sytuacja nadal była dramatyczna. Komunikacja miejska praktycznie przestała działać, z powodu przerw w dostawie prądu nie jeździły tramwaje, autobusy grzęzły w zaspach, a te, którym udało się uniknąć zakopania w śniegu, jeździły bez żadnego planu. Stanęła część fabryk, bo nawet tam, gdzie był prąd z agregatów, nie było...
pracowników.
Nie mogli oni dotrzeć do pracy. Na domiar złego zaczęło brakować produktów spożywczych i realnym zagrożeniem stał się wybuch paniki wśród mieszkańców. Szkoły nie mogły przyjąć uczniów, a teatry i kina odwołały wszystkie seanse i przedstawienia. Tysiące ludzi z pomocą wojska odśnieżało miasto. Gdy wydawało się, że sytuacja jest już tragiczna, niespodziewanie mroźny front znad Skandynawii ustąpił i temperatura błyskawicznie skoczyła do góry.
Maciej Łagiewski
GAZETA WROCŁAWKA