W czasie okupacji Jasło… wypiękniało. Niemiecki starosta dbał o nie jak o swoje. Z pasją je rozbudowywał, brukował ulice. I z pasją dokonał jego zagłady.
- Zgodnie z zarządzeniem niemieckich władz, tam, gdzie to było możliwe, stosowano taktykę "spalonej ziemi" - podkreśla Mariusz Świątek, historyk z Muzeum Regionalnego w Jaśle.
Niszczono wszystko, co ułatwiłoby życie wkraczającej Armii Czerwonej: żywność, magazyny, budynki, drogi, mosty. Ale był też drugi, bardzo istotny powód podjęcia decyzji o zrównaniu Jasła z ziemią. Przez kilka lat miastem rządził Niemiec, dr Walter Gentz. Starosta starał się przebudować Jasło na wzór miast niemieckich. Robił to z pasją i zaangażowaniem.
- Wykorzystywał materiały budowlane zebrane przez jaślan, miał darmową siłę roboczą, bo polskie firmy musiały wykonywać jego zlecenia, i nie przejmował się kwestiami własnościowymi - mówi Świątek. - Dbał też o rozwój kulturalny żyjących tu Niemców.
Jasło piękniało zgodnie z wizją Gentza, a on był coraz bardziej dumny ze swojego dzieła. Ale kiedy okazało się, że Niemcy muszą miasto opuścić, z premedytacją kazał dokonać jego całkowitego zniszczenia. Na zasadzie: jeżeli nie ja, to nikt inny.
Zabrakło kilkunastu kilometrów
Ruiny Kasy Miejskiej w Jaśle
(fot. Archiwum Muzeum Regionalnego w Jaśle)
Nadciągał front. - Gdy pociski zaczęły spadać na miasto, to Niemcy pouciekali - wspomina Zygmunt Waśko, 82-letni dziś jaślanin, naoczny świadek zagłady Jasła.
- Przyjechali Sowieci małym czołgiem, przejechali przez Rynek, porozglądali się i pojechali. Przez dwa dni było bezkrólewie: ani Niemców, ani Sowietów. Ludzie tylko przemykali z workami na plecach, wynosili ze sklepów, co się tylko dało. Pod stacją był spichlerz zbożowy, to tam Niemcy mieli swój magazyn. Patrzymy, wszystko pootwierane, nikogo nie ma… Zabraliśmy worki z cukrem, makaronem i mąką. Na trzeci dzień wrócili Niemcy i zaczęła się prawdziwa gehenna.
- Sytuacja geopolityczna sprzyjała Gentzowi - podkreśla Świątek. - W związku z powstaniem na Słowacji front zatrzymał się kilkanaście kilometrów przed Jasłem. Dało to Niemcom czas na systematyczne niszczenie miasta. Gdyby Rosjanie podciągnęli front dalej i zajęli miasto, Jasło z pewnością by ocalało.
Ucieczka z miasta
Hotel Krakowski - ulica Kościuszki
(fot. Archiwum Muzeum Regionalnego w Jaśle)
13 września 1944 roku starosta zarządził wysiedlenie. Na mieście pojawiły się afisze z rozkazem Gentza. - "Szczekaczki" jeździły po ulicach, a w parku przez głośnik cały czas nadawali - wspomina pan Zygmunt. - Mieliśmy trzy dni na opuszczenie miasta. Zapowiadali, że jeśli po tym czasie kogoś tu spotkają, to kula w łeb.
Henryk Kostecki, 82-letni jaślanin: - Nie wiadomo było, co robić. Liczyliśmy na to, że Gentz zmieni zadanie i że rozkaz zostanie odwołany. Było wielkie zamieszanie, ludzie spotykali się po domach, w kościele, próbowali znaleźć jakieś wyjście, by ratować miasto. Panika niesamowita, ludzie byli załamani.
Gentz rozkazu jednak nie zmienił. Ludzie masowo zaczęli uciekać z miasta. Gdy ktoś miał konia, pakował dobytek na furmankę. Pozostali w wózeczkach dziecinnych wieźli, co się dało. Załamani ludzie czasem brali zupełnie niepotrzebne rzeczy, zostawiając to, co mogło się naprawdę przydać.
Waśko: - Byłem uczniem u zegarmistrza. Naprawialiśmy zegarki na front dla żołnierzy. Często pracowaliśmy do późnej nocy. Miałem swoje narzędzia, to trochę wziąłem do kieszeni i kennkartę (dowód osobisty - przyp. red.), a resztę narzędzi i świadectwa szkolne zapakowałem do hermetycznie zamykanej metalowej skrzyneczki, takiej z pierwszym opatrunkiem dla żołnierzy. Skrzyneczkę zakopałem w polu koło domu. Odliczyłem kroki: ile w lewo, ile w prawo, i zapisałem. Po powrocie z wysiedlenia pierwsze kroki skierowałem właśnie w to miejsce.
Kostecki: - Wyjechaliśmy do Trzcinicy pod Jasłem. Po tygodniu w nocy przyszli pseudopartyzanci. Obrabowali nas doszczętnie. Banda polskich złodziei! Ojca skopali, zbili, zabrali wszystko: biżuterię, złoto, dewizy… Na szczęście, ubrań nie zabierali. Obiecali, że jeszcze do nas wpadną. Nie czekaliśmy na nic, tylko spakowaliśmy się i pojechaliśmy do Biecza, do rodziny mamy.
Dziadek płakał jak dziecko
Ruiny dworca kolejowego
(fot. Archiwum Muzeum Regionalnego w Jaśle)
- Dziadkowie mieli przed wojną restaurację, Niemcy wyznaczyli ją dla siebie. Stołowali się i przesiadywali wieczorami - wspomina Bronisława Liniewska, z domu Mroczkiewicz. - Miałam zaledwie 4 lata i niewiele pamiętam z tego okresu, ale ten obrazek do dziś mam przed oczami. Staliśmy na górce za rzeką, wokół było pełno ludzi. A dziadek płakał jak małe dziecko. Wszyscy płakali. Patrzyliśmy, jak nasz dom płonie.
Wielka łuna przesłaniała krajobraz. Od wybuchów trzęsło się powietrze. Niemcy wysadzali klasztor, kościół Franciszkanów, budynek Banku Narodowego i Kasy Oszczędności.
- Dom po domu był poznaczony, który do spalenia, który do wysadzenia - mówi pan Zygmunt. - Wcześniej wszystko plądrowali, ale nasi też szabrowali. Gdy ludzie wrócili z wysiedlenia, to chodzili po wioskach za chlebem, za świniakami, żeby kupić. Patrzą, a tu w chałupie ich obraz wisi, albo kozetka stoi… Takie były czasy.
Przez 4 miesiące miasto niszczono z niemiecką precyzją i systematycznością. 97 proc. domów legło w gruzach, albo niewiele z nich zostało. W centrum ocalał zaledwie jeden budynek. Pewnie dlatego, że tam kwaterowało gestapo. Przetrwało zaledwie kilkanaście domów na obrzeżach.
Kostecki: - Wracaliśmy z wysiedlenia. Nie było nawet jak przejechać. Szpital - ruina, kapica gimnazjalna - spalona, kościół Franciszkanów - zaminowany. Nasz dom spalony, tylko mury stały. Jedynie w oficynie strop był cały i tam zamieszkaliśmy. A w małym magazynku w ogrodzie pozwoliliśmy zamieszkać rodzinie z sąsiedztwa, bo z ich domu nic nie zostało. Ojciec ukląkł na podwórku. "Boże, czegom się doczekał, za tyle lat ciężkiej pracy" - powtarzał w kółko. Płakał jak dziecko.
Waśko: - Nasz dom stał, ale okna były wytrzaskane od huku bomb. A w mieście Sodoma i Gomora. Nic, tylko wiatr hulał w tych ruinach. Gdzieniegdzie tylko z rur wystawionych przez okienka piwniczne wydobywały się smużki dymu. Tam już ktoś był, już ktoś wrócił na swoje.
To był znak, że Jasło jednak przetrwało.
EWA WAWRO, Nowiny