Jak nastolatka została żołnierzem?
Nie byłam nastolatką, bo wtedy dojrzewaliśmy bardzo wcześnie. Choć miałam 15 lat, to od 10. roku życia byłam już właściwie głową rodziny. Mój ojciec po powrocie z wojny szybko zajął się konspiracją i równie szybko został aresztowany. Zginął w 1942 roku w Oświęcimiu. Idąc na wojnę, powiedział mi: będzie ci ciężko, ale będziesz musiała mnie zastąpić. I ja go zastępowałam. Mama, a był wówczas taki zawód "kobieta przy mężu", nie radziła sobie z tą sytuacją. Miała żal do taty, że bawił się w politykę i zostawił ją z trójką dzieci. A ja przeciwnie, byłam dumna z ojca i robiłam to, czego sobie życzył.
Mama chyba nie miała z panią łatwego życia.
No, chyba nie. Chciała, bym skończyła 7. klasę, ale dla mnie była to strata czasu, bo uczono tylko tego, na co pozwalali Niemcy. Zapisałam się na tajne komplety, a ponieważ mama nie miała pieniędzy, by płacić 75 zł miesięczne, sama musiałam na to zarobić. Wbrew woli mamy, która uważała, że dość już było bohaterów i konspiratorów, a ja powinnam siedzieć w domu i pomagać jej, zapisałam się do harcerstwa. I mimo że mi tego zabraniała, wyszłam do powstania. Tak się złożyło, że znalazłam się w ratuszu, gdzie kiedyś pracował mój ojciec. Tam była Polska i tam zostałam.
Pani najgorszy dzień w powstaniu?
To mógł być 18 sierpnia, bombardowanie Starówki. Ale miałam też trudny dzień na Zielnej, gdy zginął mój kolega Antek, starszy brat znanego potem dziennikarza Maćka Piekarskiego, który prowadził w telewizji wspaniałe programy "Wiarus" o powstańcach. Antek był o rok starszy ode mnie i lepiej wykształcony. Miał pseudonim "Hamlet". Ja w swojej edukacji doszłam tylko do romantyków, więc on mi tego Hamleta streścił. Przekomarzaliśmy się o to. Kiedy on mówił "być albo nie być", to ja odpowiadałam: ty nie jesteś Hamlet, tylko głupi omlet. Jak można stawiać takie pytania w czasie powstania? Nie tylko być, ale bić! Po to tu jesteśmy. Któregoś dnia szłam opatrzyć dwóch lekko rannych, a Antek, w hełmie, odpoczywał w sieni po ataku. - Teraz się śpieszę, ale jak wrócę, opowiesz mi, jak było - powiedziałam. Ale gdy wróciłam, Antek już nie żył. Dowiedziałam się, że dowódca kazał mu zdjąć hełm, bo było już po walce, a wtedy na podwórku eksplodował granat i odłamki poleciały prosto w głowę bez hełmu. Brat znalazł później jego grób, zabrał krzyż, ten hełm i powiesił sobie nad łóżkiem.
A najpiękniejszy dzień?
Na swój sposób wszystkie były piękne, dopóki niosły nadzieję. Jednak po podpisaniu rozejmu, po ogłoszeniu końca powstania, byliśmy źli. Jak ktoś mógł za nas decydować, chcieliśmy przecież walczyć do ostatniej kropli krwi.
Barbara Lewandowska, pseudonim Wirta
Barbara Lewandowska, pseudonim Wirta
Rocznik 1929. Sanitariuszka Armii Krajowej, oddział "Barry", pluton "Dorsza". Do stalagu 344 Lamsdorf/Łambinowice przybyła w pierwszym transporcie jeńców - powstańców warszawskich. Po wojnie pedagog, bibliotekarka, pisarka, redaktor literacki "Świerszczyka", w latach 1970-1990 redaktor naczelny "Misia". Uhonorowana m.in. Warszawskim Krzyżem Powstańczym, Krzyżem Armii Krajowej, Złotym Krzyżem Zasługi. Niedawno kolejny raz odwiedziła Centralne Muzeum Jeńców Wojennych w Opolu-Łambinowicach.
Była pani gotowa na śmierć?
Oczywiście, bez przerwy. Gdy ginęły moje koleżanki, moi koledzy, wstydziłam się, że lepsi ode mnie giną, a ja żyję. I to nie było żadne bohaterstwo, to była nasza codzienność, obowiązek. Choć jednak któregoś dnia kolega, który był świetnym żołnierzem, a na dodatek cudownie śpiewał, powiedział: nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale my po wojnie będziemy bohaterami. Będziemy szli ulicą, a ludzie będą bili brawo i rzucali kwiaty. I następnego dnia już nie żył. A ja zaliczyłam taki pochód.
Kiedy?
Jadąc do obozu, do Lamsdorf. Jako najmniejsza siedziałam w wagonie przy okienku z wyciągniętą ręką. Zakrwawioną, bo okienko było zakratowane. Pociąg wlókł się, jeszcze w Polsce, a stojący gdzieniegdzie wzdłuż torów ludzie wkładali mi do ręki jabłka, cebulę, czasami zupę i co najważniejsze, wodę. I pomyślałam sobie, że właśnie jestem na defiladzie, o jakiej on mówił. Ktoś krzyknął, że kiedy pociąg dojedzie do granicy, maszynista zagwiżdże, byśmy mogły pożegnać się z ojczyzną. Gdy rozległ się gwizd, co silniejsze koleżanki wstały i trzymając się za ręce, zaczęły śpiewać "Jeszcze Polska nie zginęła". A moja chora podopieczna, pseudonim "Panterka", siedziała akurat na dziurze, jedynym miejscu do wiadomo czego, i darła się na cały głos "Góralu, czy ci nie żal odchodzić od stron ojczystych". To też było patriotyczne.
W Lamsdorf już nie było defilady.
Była za to łąka, kwiaty, zieleń, życie. Nie tylko zniszczone miasto. Dziwiłam się, że to w ogóle możliwe. Niemcy, którzy nas przyjęli, byli młodzi i uprzejmi. Starsza, zmęczona kobieta poprosiła o wodę. Młody chłopak przyniósł cały kubeł, a ona rzuciła się łapczywie do picia, nie bacząc na nas, a potem oblała się cała. Żadna z nas nie podeszła, żeby złapać choć kropelkę. I żadna nie ponowiła prośby. Droga z pociągu do obozu była długa, a bagaże miałyśmy duże i ciężkie. Jedna z koleżanek, Anka, bardzo ładna sanitariuszka z punktu przy ulicy Zgoda, odrzuciła neseser z wykwintnymi kosmetykami. Niemiec podniósł go, zajrzał do środka, pokiwał głową, zamknął i niósł. Przed obozem pięknie się ukłonił Ance i oddał neseser, mówiąc: madame, s'il vous plait.
Jak wyglądało wasze życie za drutami?
Już nie było takiego Wersalu, tylko kilka baraków po Rosjanach. Jeden budynek zwany klozetem, z jednym otworem. Trzypiętrowe prycze, ciasno, tłok. Z jednej strony byli nasi koledzy z powstania, z drugiej Rosjanie. Byli dla nas bardzo mili. Przynosili wodę dla chorych i coś, co miało być herbatą. A kiedyś wykopali wielki dół. Spytałam, czy to grób dla nas, a Rosjanin odpowiedział z uśmiechem, że to latryna. Zrobili szkielet, jak do namiotu i siadając na dolnej żerdzi załatwiałyśmy ludzkie potrzeby. Myłyśmy się też na wolnym powietrzu, wiedząc, że wszyscy na nas patrzą. Ale był księżyc, świeże powietrze. Robiłyśmy przedstawienie, które teraz nazywa się striptease.
Ktoś wrażliwy mógłby to nazwać pornografią.
To był tylko zwyczajny, jeniecki los, przed którym wszystkich przestrzegam. A prawdziwa pornografia była w podczas okupacji, w powstaniu. Ta najbardziej brutalna, wulgarna, bestialska. Niczego bardziej obrzydliwego nie widziałam w życiu. Poćwiartowane zwłoki, porzucone, deptane ciała, strach, lęk. To było bluźnierstwo. Ale było też poczucie braterstwa broni. Ludzie sobie pomagali. Ja, przesycona przecież nienawiścią, pomogłam porzuconemu przez swoich, krzyczącemu rannemu Niemcowi, którym nikt nie chciał się zająć. Sprowadziłam go nawet do szpitala. Zostały w nas ludzkie odruchy. Ranny nie był wrogiem, tylko człowiekiem. Ten Niemiec, który potem nazywał mnie polskim aniołem, leżał koło Tadzia Kitzmana, rannego powstańca pochodzącego z niemieckiej rodziny. Gdy przyszło do ewakuacji szpitala, Tadzio zdecydował, że zostanie z kolegą. Zabolało mnie nawet to określenie. A oni chcieli obaj dać świadectwo, jacy są Polacy, jak zachowywali się wobec Niemców. Podobno w tym miejscu znaleziono potem dwa zwęglone szkielety.
Więc nikt tego ich świadectwa nie wysłuchał.
Ja się do dziś nie mogę z tym pogodzić. W jednym z opracowań o ostatnich dniach na Starówce przeczytałam, że kobietom wyrzucanym ze szpitala przy Długiej 7, gdzie była masakra i część tylko przeżyła, pomagali dwaj mówiący po polsku Niemcy. A może to byli moi ranni? Tadzio Kitzman i jego kolega?
W okropnościach okupacji, powstania, można było stracić wiarę w Boga i ludzi? Kiedyś, siedząc na dachu, obserwowaliśmy płonące getto. Zdawało nam się, że widzimy skaczących z płomieni ludzi. A choć uważaliśmy to za niemożliwe, to jednak zaczęliśmy się modlić za nich. Nie wiedzieliśmy tylko jak. Bo ich Bóg to Jahwe, a nasz inny. Bóg Trójca, Jezus Chrystus. I doszliśmy do mądrego wniosku: módlmy się tak, jak potrafimy, a Bogowie niech się między sobą dogadają. Zanim jeszcze wybuchło powstanie w getcie, na nasze osiedle przedzierali się stamtąd ludzie, a myśmy im pomagali. Dostawali pomidory, ziemniaki. Kiedyś spotkałam dziewczynkę, która chciała się ochrzcić, bo sądziła, że nasz Bóg jest mocniejszy. Umyłam ją pod pompą i zaprowadziłam do księdza. Ksiądz się przeraził. Wyszedł sprawdzić, czy ktoś nas nie widział, i kazał mi iść do domu. Gdy spytałam, co z nią będzie, odpowiedział, że wszystko w rękach Boga. Była burza, furtka przytrzasnęła mi palec i z tym krwawiącym palcem wróciłam przez łąkę do domu. Następnego dnia pobiegłam na plebanię, ale ksiądz powiedział, że niczego takiego nie pamięta, że wszystko musiało mi się przyśnić przez tę burzę. Pokazałam więc zabandażowany palec, mówiąc: byłam tu wczoraj, a to jest palec Boży!Albo ksiądz jest tchórzem, albo kłamie i nikt tego kłamstwa księdzu nie odpuści. A on się wtedy tylko roześmiał, pogłaskał mnie i znów powiedział: wszystko w rękach Boga. Ale nigdy, przenigdy, nikomu o tym, co było, nie mów. Po latach napisałam do tej parafii, że ksiądz uratował Żydówkę. Gdy mnie pytają o marzenia, to myślę czasem, że chciałabym ją kiedyś spotkać.
Pani rodzina przetrwała powstanie?
Rodzina tak, ale nasz dom nie. Mieszkaliśmy na osiedlu miejskim, 59 drewnianych domków z małymi wygodami, ale za to cudownie położonych. Tam było jak na wakacjach. Dużo zieleni, przed każdym domem ogródek. W 1944 roku Niemcy, którzy stacjonowali przy Forcie Bema, wszystkich stamtąd wyrzucili. Mama z moją 9-letnią siostrą i 6-letnim bratem skierowała się na wieś i ocaleli. Natomiast ci, którzy poszli w stronę Woli, podzielili los mieszkańców Koła, zostali zamordowani. A 15 sierpnia, w "prezencie" na imieniny mojej mamy, osiedle zostało spalone. Ocalał tylko skład opałowy. I tam po wojnie, od człowieka, od którego podczas okupacji brałam niewielki przydział węgla, dowiedziałam się, że powinnam szukać mamy na Pradze. Ruszyłam więc w drogę przez Warszawę, wzruszona zniszczeniami. Zatrzymałam się przy obalonym pomniku Króla Zygmunta, pogłaskałam sterczącą szablę i powiedziałam: wstaniesz, ja ci to obiecuję. Ale nie potrafiłam przejść przez Starówkę, gdzie straciłam przyjaciół. Nie cieszyłam się, że żyję, kiedy oni zginęli. Ten mur długo tkwił w mojej psychice. Przez dłuższy czas nie wspominałam nawet powstania. A na Starówkę weszłam dopiero, gdy zaczęła się odbudowa.
Została w pani nienawiść, która pchnęła panią do walki?
Nie, a słabnąć zaczęła, gdy pomagałam tym "moim" Niemcom. Ujawniła się jeszcze ostatniego dnia, kiedy to na polecenie dowódcy poszłam zdjąć z posterunku dwóch kolegów, Andrzejów. Jeden z nich, starszy, zapytał: pomściłaś ojca, zabiłaś choć jednego Niemca? Nie - odpowiedziałam. - No to strzel sobie. Są tam, naprzeciwko. Karabin był ciężki, a ja mała i chuda, więc ten drugi Andrzej kolbę z tyłu podtrzymywał. I pokazali mi okno, w którym mógł się pokazać hełm. - Jak go zobaczysz, wyceluj i strzelaj - tłumaczyli. Wycelowałam i trafiłam, brzęk i polała się krew. Ten, który podał mi karabin, zareagował brzydkim słowem, kończącym się na "rwa" i dodał: 24 godziny tu czuwam, strzelam i nic, a to szczenię za pierwszym razem trafiło. A ja chciałam lecieć i ratować tego Niemca. Sanitariuszka się we mnie obudziła.