Inkwizytor Bernard Gui na kartach popularnej, dwukrotnie ekranizowanej, książki autorstwa Umberto Eco pt. „Imię róży” działa niczym XIV-wieczny odpowiednik oficera śledczego NKWD. Przybywa do położonego w górach północnej Italii klasztoru, w którym dochodzi do tajemniczych morderstw. Z marszu zabiera się za rozwikłanie kryminalnej zagadki. Jest fanatyczny, bezlitosny i chce szybkich efektów. „Nie obchodzi go wykrywanie winnych, ale spalenie obwinionych” - jak ujmuje to jego powieściowy adwersarz Wilhelm z Baskerville. Łapie więc pierwszych z brzegu podejrzanych - niepełnosprawnego umysłowo mnicha i wygłodzoną młodą chłopkę. Wymusza torturami zeznania, które pogrążają kolejnego duchownego. Ten, naciskany przez inkwizytora, popada w obłęd i przyznaje się do dokonania serii zabójstw, chociaż nie miał z nimi nic wspólnego. Koniec końców Gui skazuje całą trójkę niewinnych ludzi na spalenie żywcem na stosie. A tymczasem z rąk mordercy giną kolejni mnisi. Słowem, dla czytelnika czy widza, Bernard Gui zdaje się być postacią nie mniej odrażającą niż sam zabójca braci, czyli Jorge z Burgos.
Ten skrajnie negatywny popkulturowy obraz mocno kontrastuje z wizerunkiem duchownego zachowanym w dokumentach kościelnych. Otarł się on bowiem o proces kanonizacyjny. Przypisywano mu dokonanie kilku cudownych uzdrowień, w tym kilku zza grobu. Co więcej, w noc śmierci Bernarda Gui przeor dominikańskiego klasztoru w Limoges miał widzenie. Gdy samotnie modlił się w świątyni, ujrzał świetlistą łunę, która powoli wzniosła się ku głównemu ołtarzowi, po czym rozpłynęła się w powietrzu. Uznano potem, że była to odchodząca do Boga dusza znanego inkwizytora, a także zasłużonego współbrata i przełożonego tegoż opactwa.
Jaki zatem był Bernard Gui? Przyjrzyjmy się jego sylwetce, odrzuciwszy elementy hagiograficzne i literacką fikcję.
W elicie zakonu
Limousin to malownicza historyczna kraina leżąca w wyżynnym interiorze południowo-zachodniej Francji. Od stuleci słynie z rasy krów, które są źródłem wołowiny pierwszego gatunku. Fakt ten bynajmniej nie przyczynił się do prosperity tego rolniczego regionu. Jest on bowiem najbiedniejszy i najmniej zaludniony, oprócz Korsyki, w całej metropolitalnej Francji. Podobny status Limousin miał przeszło siedem stuleci wcześniej. Wtedy właśnie, dokładniej w 1261 lub 1262 r., w małej miejscowości Royères, nieopodal Limoges - stolicy regionu, przyszedł na świat Bernard Gui. Nie wiadomo, czy pochodził z rodziny chłopskiej, czy drobnoszlacheckiej. O jego rodzicach nie zachowały się żadne informacje. Pewne jest z to, że jego wuj, Bernard Auterii, był księdzem sympatyzującym z zakonem franciszkanów. Wspierał edukację młodzieńca. Pozostawił mu znaczną sumę pieniędzy na książki. Można domniemywać, że to on miał niemały wpływ na skierowanie chłopca w stronę kariery duchownej.
Nastąpiło to bardzo wcześnie. Już gdzieś pomiędzy 1266 a 1275 r. Bernard Gui wstąpił do klasztoru Dominikanów w Limoges. Tonsurę nowicjusza otrzymał od Piotra de Saint-Astier, byłego biskupa Périgueux. Kilka lat później, 16 września 1280 r., złożył wieczyste śluby zakonne na ręce szanowanego dominikanina i wybitnego uczonego Szczepana de Salanhac.
Już podczas nauki na podstawowym szczeblu nowicjackim wykazywał się niepospolitymi zdolnościami. W związku tym otworzyła się przed nim perspektywa kontynuowania studiów. Mógł zostać zakonnym uczonym. W swoim macierzystym klasztorze dysponującym bogatym księgozbiorem zgłębiał teologię. Potem wyjechał do Bordeaux, by studiować filozofię, głównie myśl Arystotelesa oraz komentarze Alberta Wielkiego i św. Tomasza z Akwinu do tejże. Wreszcie w latach 1289-1291 uczył się w klasztorze Dominikanów w Montpellier - elitarnej kuźni kadr kierowniczych południowofrancuskiej gałęzi zakonu. Gdyby wówczas przełożeni dostrzegli w nim potencjał na akademika, skierowaliby go zapewne na dalsze studia do Paryża. Uznali jednak, że brat Bernard bardziej przyda się zakonowi w roli administratora, organizatora i klasztornego nauczyciela.
Najpierw Bernard Gui był lektorem w klasztorach w Albi i Carcassonne. Szybko, bo już po paru latach, spotkał go wielki honor. W wieku raptem 33 lat został przeorem konwentu w Albi. Potem kolejno, piastując trzyletnie kadencje, pełnił tę funkcję także w klasztorach dominikańskich w Carcassonne, Castres, aż wreszcie w 1305 r. trafił znów do Limoges.
W ciągu dwóch dziesięcioleci w zakonie Bernard Gui dowiódł, że odpowiada ideałowi dominikanina. Był posłuszny Bogu i przełożonym. Mocno angażował się w pracę na kolejnych powierzanych mu odcinkach. Jego zalety dostrzegano na wyżynach hierarchii kościelnej, w otoczeniu kolejnych papieży pochodzących także z południa Francji - Klemensa V (1305-14) i Jana XXII (1316-34). To z ich namaszczenia dominikanin został dwukrotnie mianowany inkwizytorem Tuluzy, uchodzącej wówczas za „gniazdo kacerstwa”. Pełnił swój urząd, z niedługą przerwą, w latach 1307-1324. W tym okresie miały miejsce wydarzenia, z których wyrosła jego czarna legenda.
Młot czy łaskawca?
Inkwizycja jako instytucja ukształtowała się na przełomie XII i XIII w. Miała być skutecznym narzędziem przede wszystkim do zwalczania wszelkich ruchów heretyckich - jak katarzy, waldensi, pseudoaposotłowie czy begini - które wówczas rosły w siłę na południu Europy w reakcji na bogactwa i nadużycia moralne kleru. I była. Jednak za życia Bernarda Gui działała trochę inaczej, niż przedstawiają to literatura i kino. Nie lało się aż tyle krwi, nie każdy od razu wędrował na stos. Ale wszystko po kolei.
Najpierw trzeba zaznaczyć, że procesy inkwizycyjne, na tle innych średniowiecznych prawnych procedur, były całkiem sprawiedliwe i postępowe. Opierały się bowiem na obiektywnych i racjonalnych środkach dowodowych, jak zeznania świadków czy wyznania oskarżonego. Nie można tego powiedzieć o powszechnym wówczas orzekaniu o winie w trybie tzw. sądu bożego, czyli np. próbie wody (podejrzanego wrzucano związanego do wody; jak tonął - stwierdzano, że jest niewinny, bo „czysta woda nie przyjęłaby winowajcy”; jak utrzymywał się na wodzie - to uważano, że jest winny).
Tortury, czyli jak to określano eufemistycznie „przesłuchanie bolesne”, nie były na porządku dziennym. Prawo pozwalało je stosować jednie w sytuacji, gdy istniały istotne poszlaki wskazujące na winę oskarżonego bądź gdy dwóch ludzi obciążyło go pokrywającymi się zeznaniami. Poza tym potworne warunki, w których przetrzymywano podsądnych, często powodowały, że ludzie sami zgadzali się współpracować z inkwizytorami - wyznawali winy bądź donosili na współwięźniów, byle tylko opuścić kazamaty. Nie trzeba było ich bić czy głodzić.
Wreszcie należy podkreślić, że wyrok skazujący nie zawsze oznaczał dla heretyka śmierć w męczarniach na stosie. Taki los czekał niechybnie tylko najbardziej zatwardziałe jednostki - przyłapanych na recydywie bądź tych, którzy uroczyście nie potwierdzili wiary katolickiej, wyrzekając się herezji. A takich odważnych fanatyków nie było aż tak wielu. Tutaj trzeba wspomnieć o kolejnej osobliwości. Oficjalnie Kościół nie mógł sobie plamić rąk krwią. Dlatego też inkwizytor, skazując jakiegoś nieszczęśnika na śmierć, formalnie ogłaszał, że wydaje go w ręce władzy świeckiej. Ta już wykonywała barbarzyńską karę.
Dla winnych, którzy wyrzekli się herezji, przewidywano dosyć szeroki wachlarz lżejszych kar. Wszystko zależało od stopnia ich zaangażowania w kacerstwo i momentu w procesie inkwizycyjnym, gdy wyznali swoje winy. Najlżejsza z kar polegała na noszeniu dużego żółtego krzyża na ubraniu, na piersiach i na plecach, przez wyznaczony okres pokuty. Tak napiętnowani ludzie od razu spychani byli na margines średniowiecznej społeczności. O wiele sroższa była pokuta, polegająca na odbyciu pielgrzymki do Composteli bądź aż do Ziemi Świętej, co nie było przedsięwzięciem ani bezpiecznym, ani tanim. Dlatego też często próbowano jakoś się od niej wywinąć. Dalej znajdowały się kilkuletnie wyroki więzienia, o łagodnym lub zaostrzonym rygorze. Wreszcie skazańcom wyjątkowo zatwardziałym, którzy popadli ponownie w herezję, konfiskowano cały majątek. Przechodził on wówczas na własność francuskiego króla, który sprzedawał go na aukcjach, zasilając swój skarbiec.
Sankcje inkwizycji nie omijały także zmarłych. Ciała skazanych kacerzy pochowanych w poświęconej ziemi ekshumowano i palono na stosie. Ich winę ogłaszano publicznie, by zawstydzić rodzinę denata i zwrócić na nich czujne oczy sąsiadów.
Pierwsze lata na stanowisku inkwizytora Tuluzy, najbardziej intensywne i bezlitosne, Bernard Gui poświęcił na walkę katarami. Owi heretycy - mimo zwycięstwa krwawej krucjaty przeciwko nim z pierwszej połowy XIII w. i wieloletnich represji - podnosili głowę w Oksytanii. Na przełomie XIII i XIV w. znów zaczęła działać ich zakonspirowana siatka. Przewodzili jej bracia Wilhelm i Piotr Authier. Nauczając i podróżując po całej południowej Francji, codziennie ryzykowali wpadkę, tym bardziej że już w 1300 r. zadenuncjowano ich dominikanom z Pamiers. Od tamtej pory znajdowali się na celowniku kościelnych szpicli. Mimo to nieustraszeni kontynuowali działalność misyjną i udzielali najważniejszych sakramentów swoim katarskim braciom i siostrom. Nie trwało to długo. Od 1305 r. w ręce inkwizycji, w wyniku zdrad, wpadali kolejni liderzy i sympatycy grupy. W końcu w 1309 r. pojmano także obu braci Authier. Obaj stanęli przed obliczem Bernarda Gui. Wilhelm został spalony na stosie już w grudniu 1309 r. Ważniejszy, Piotr, był przez kilka miesięcy przesłuchiwany przez przebiegłego dominikanina. Wyciśnięto z niego wiele nazwisk i kontaktów katarskiej siatki, po czym „odesłano władzy świeckiej”. Został stracony 9 kwietnia 1310 r. przed bazyliką Saint-Sernin w Tuluzie. Był to okres szczególnie wytężonej pracy inkwizytora. Na przeszło 900 wyroków, jakie wydał w całej karierze, połowę ogłosił między 1308 a 1312 r. Trzy czwarte z nich dotyczyło katarów. W tym mieściło się 29 z 42 wyroków śmierci, 49 z 60 nakazów ekshumacji i palenia zwłok oraz 22 nakazy spalenia domów, w których nocowali heretyccy wodzowie. Surowość wyroków wskazuje, że Gui sektę tę postrzegał jako szczególnie niebezpieczną.
Kolejną kacerską grupą, którą tropił i prześladował inkwizytor z Tuluzy, byli waldensi. Podobnie jak katarzy, funkcjonowali oni w ścisłej konspiracji, rozsiani po mniejszych miejscowościach całej południowej Francji, ale ich gminy można było spotkać w całej Europie, od Hiszpanii po Polskę i Norwegię. Popadli w konflikt z organizacją kościelną na kilku płaszczyznach. Chcieli m.in. głosić słowo Boże poza wszelką kontrolą tej instytucji, w oparciu o własne tłumaczenie Biblii. W dodatku byli radykalnymi zwolennikami „kościoła ubogich”, sami wyrzekając się wszelkich dóbr materialnych. Nic więc dziwnego, że działalność kaznodziejska i rosnące wpływy waldensów wywoływały u hierarchów kościelnych silne poczucie zagrożenia katolickiego monopolu władzy nad rządem dusz. Eliminacja sekty stała się więc jednym z priorytetowych celów Kościoła od połowy XII w. Inkwizycja wysyłała w teren setki agentów, mających namierzyć kacerskie ośrodki. Często jej operacje kończyły się powodzeniem. Ale czasem zdarzało się, że jej szpiedzy przechodzili na drugą stronę i sami stawali się heretykami. Tak było w przypadku księdza Jeana Philiberta, pracującego dla inkwizytorów z Burgundii. Duchowny pod koniec XIII w. trafił do Gaskonii, by schwytać jednego kaznodzieję związanego z waldensami. W tym celu musiał przeniknąć do ich społeczności. Przy bliższym poznaniu, skromni i pobożni heretycy zrobili na nim pozytywne wrażenie. Mimo to wykonał swoje zadanie. Schwytał poszukiwanego kacerza i zawiódł go przed oblicze burgundzkiego trybunału. Po jakimś czasie jednak wrócił na południe Francji i został aktywnym członkiem gminy waldensów z okolic miasta Auch. Nie miał szczęścia. W 1319 r. wpadł w ręce inkwizycji. Trafił przed oblicze Bernarda Gui, a ten „oddał go władzy świeckiej”. Biedny Jean Philibert spłonął na stosie 30 września 1319 r. Równie surowe wyroki dominikanin wydał w przypadku siedmiorga innych waldensów. Poza tym wielu członków tej sekty skazał na dożywotnie więzienie. Wydaje się, że był wobec nich nieporównywalnie łaskawszy niż w stosunku do katarów.
Poza nimi przed obliczem inkwizytora z Tuluzy stawali także begini, czyli radykalny odłam franciszkanów, kładący mocny nacisk na idee ubóstwa i domagający się reform w tym duchu wewnątrz Kościoła. Przez dziesięciolecia, aż do początków XIV w., Stolica Apostolska tolerowała ich postawę. Jednakże w 1311 r. miarka się przebrała i ogłoszono ich heretykami. Inkwizycja rozpoczęła prześladowania, prowadzone również przez Bernarda Gui. Około stu beginów musiało spłonąć na stosie, by w 1330 r. uznano, że ich struktury w Oksytanii zostały ostatecznie rozbite.
Trzeba też wspomnieć, że Gui miał swój poważny udział w prześladowaniu południowofrancuskich Żydów. W 1319 r. zorganizował w Tuluzie wielką publiczną akcję palenia teologicznych ksiąg żydowskich, w tym komentarzy do Tory i Talmudu. Zrobił to zresztą za wsparciem i aprobatą ówczesnego króla Francji, Filipa V Wysokiego.
Podsumowując inkwizycyjną karierę Bernarda Gui, nie sposób pominąć statystyki wydanych przez niego wyroków, przygotowanej przez amerykańskiego historyka Jamesa B. Givena. Na 931 wyroków ogłoszonych przez dominikanina w czasie pracy w Tuluzie, jedynie 41 stanowiły wyroki śmierci. Na resztę werdyktów skazujących składały się głównie wyroki więzienia o normalnym rygorze i nakazy noszenia krzyży. Trzeba też podkreślić, że Gui złagodził kary przeszło 274 heretykom, odbywającym wyroki (np. aż 139 osobom zamienił karę więzienia na nakaz noszenia krzyża). W świetle tych danych zdaje się, że popkulturowy portret krwiożerczego inkwizytora jest mocno przerysowany. Bernard Gui nie był z pewnością łagodnym sędzią, ale trudno uznać, iż należał do brutali. Szczególnie jeśli przyjmiemy standardy z jego epoki.
Legat i biskup
Pokłosiem doświadczeń z okresu pracy dominikanina w trybunale był „Podręcznik inkwizycji”. Bernard Gui napisał go z myślą o swoich następcach. Zawarł w nim wiele praktycznych porad dotyczących sposobu przesłuchiwania podejrzanych o herezję. Była to tylko jedna z wielu napisanych przez niego książek. W jego dorobku znalazł się także swoisty średniowieczny bestseller. Chodzi tu „Flores chronicorum”, w którym klarownie przybliżał historię powszechną. Była to pozycja szeroko rozpowszechniona w klasztornych bibliotekach całej Europy.
Bernarda Gui nie omijały także kolejne zaszczyty i awanse. Jako legat papieski uczestniczył w rokowaniach pokojowych we Flandrii i w północnych Włoszech. W latach 1316-1320 był generalnym prokuratorem zakonu dominikanów. Ukoronowaniem jego kościelnej kariery było objęcie kolejno dwóch biskupstw. Najpierw w 1323 r. objął diecezję Tui w hiszpańskiej Galicji. W rok później przeniesiono go do Lodève, niewielkiego miasteczka w Oksytanii, położonego na zachód od Montpellier.
Biskup Lodève Bernard Gui - zasłużony dominikanin, historyk i inkwizytor - zmarł 30 grudnia 1331 roku na zamku w Lauroux. Pochowano go w kościele Dominikanów w Limoges (obecnie kościół Sainte Marie). a
Bibliografia:
U. Eco - „Imię róży”
M. Barber - „Katarzy”
„Księga inkwizycji. Podręcznik napisany przez Bernarda Gui”
D. A. Hill - „Change in the Fourteenth-Century Inquisition seen through Bernard Gui’s and Nicholas Eymerich’s Inquisitors’ Manuals”
J. Given - „Inquisition and Medieval Society”